Mówią o niej, że nie chodzi, a biega

2023-09-17 16:00:00(ost. akt: 2023-09-16 08:29:10)

Autor zdjęcia: Halina Rozalska

Barbara Wiśniewska ma 88 lat. Urodziła się w Nowej Wsi Wielkiej. Teraz mieszka w Bielawach. Jak mówi, życie jej nie rozpieszczało. Od młodych lat pracowała, zajmowała się także chorą, sparaliżowaną mamą i wychowywała gromadkę dzieci.
Pani Basia, gdy wybuchła wojna, miała 4 lata. Z tamtych czasów pamięta, że bardzo się bała i trzymała się sukienki mamy. Zachowała również w swojej pamięci jedynie to, że obok ich domu przechodzili żołnierze niemieccy, którzy poprosili o mleko. — Mamusia właśnie wydoiła krowę i tego mleka im dała. Wypili i poszli dalej — wspomina.
Po wojnie zaczęła chodzić do szkoły w Łęgu. Skończyła zaledwie dwie klasy.

Po śmierci mamy została z babcią
— Mamusia była bardzo dobra, zawsze dbała o mnie. Ja miałam piękne długie włosy. Każdego ranka mama mi je zaplatała w warkocze. W tym czasie jej ojciec był zabierany na roboty do Westfal. Jak wrócił, to nas zostawił. Znalazł sobie inną kobietę i wyjechał z nią do powiatu darłowskiego. Po śmierci mamy ożenił się z nią — mówi.
Pani Basia razem z mamą zamieszkały u babci i dziadka.
— Babcia była drobniutka, bardzo żwawa i bardzo dobra. Mieszkała w Bielawach, gdzie dziadkowie mieli dom. Po śmierci mamy ojciec zabrał mnie i brata do siebie do Darłowa. Nie było nam tam dobrze i babcia Stanisława zabrała mnie do siebie. Nie było nam lekko i ja razem z babcią zaczęłam pracować w Państwowym Gospodarstwie Rolnym — wspomina.

Musiała iść do pracy
Najpierw pani Basia sprzątała, ale że była bardzo pracowita, zaczęła pracę w polu. Dawała sobie radę przy burakach, ziemniakach, przy zbożu. — Wtedy to była w dużej mierze praca ręczna, maszyn nie było. Kośnik szedł z kosą, a my za nim i zbieraliśmy ścięte zboże, robiliśmy snopki, potem trzeba było ustawić je w dziesiątki. I zwieźć do stodoły. Wszystko ręcznie się robiło — tłumaczy.

Ślub z Leonardem
Tam poznała swojego przyszłego męża. Razem pracowali. On ją obserwował, bo mu się podobała. — Ja też zwróciłam na niego uwagę, też mi się podobał. Był o rok starszy ode mnie. W końcu Leonard przyszedł do domu babci na zapoznanie. Powiedział, że chce się ze mną ożenić. Babcia odpowiedziała, że nie ma nic przeciwko temu, tylko to, że ja jestem jeszcze bardzo młoda. On zapewnił, że damy radę. I wzięliśmy ślub w Grzebsku.

Śmierć dzieci to ból nie do opisania
Mieszkaliśmy u babci. Razem pracowaliśmy w PGR — mówi.
Pani Basia urodziła 11 dzieci. Warunki mieszkaniowe były bardzo trudne. — Był jeden duży pokój, kuchnia i sień. Nam to wystarczało — zapewnia. Pani Basia przeżyła tragedię, gdy jej dwoje dzieci zmarło w wieku 7 miesięcy, a potem musiała pochować dwóch dorosłych już synów. — To ból nie do opisania — dodaje.

Kupili 10 ha ziemi za pieniądze ze sprzedaży jajek
Ich sytuacja się zmieniła, gdy padły PGR-y. Wtedy postanowili razem z mężem kupić 10 ha ziemi w Nowej Wsi Wielkiej.
— Spłaciliśmy ją za pieniądze ze sprzedaży jajek — śmieje się. Sama prowadziła gospodarstwo, bo mąż pracował w kółkach rolniczych, ale gdy wracał z pracy, to wykonywał najcięższe prace w polu, orał, ciął zboże. Resztę robiła razem z synami.
— Pracy było dużo. Miałam 6 krów, 2 maciory. Wszystko trzeba było zrobić i w domu, i w polu. Maszyn jeszcze nie mieliśmy, dlatego trzeba było iść na odrobek, żeby potem sąsiad przyszedł do mnie i pomógł — wspomina. Powoli dorabiali się, kupowali maszyny rolnicze. Kupili także ciągnik. Praca w polu była o wiele lżejsza. Zaczęli uprawiać len, siać koniczynę, zboże, ziemniaki. Żyło im się coraz lepiej. Pobudowali nowy dom, w którym były 3 pokoje, kuchnia, łazienka, postawili też zabudowania gospodarcze.

Miała dużo pracy, ale dawała radę
Musiała także zająć się prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci. Jak jej się to udawało? — Dawałam radę. Wstawałam rano, doiłam krowy, oporządziłam w gospodarstwie. W tym czasie dzieci wstawały, myły się i same ubierały. Nakładały fartuszki z białym kołnierzykiem. Babcia robiła śniadanie, które jedli i szły do szkoły. Ja brałam wiaderka z mlekiem i niosłam do mleczarni, która była we wsi, żeby je oddać. W tamtych czasach dzieci były bardziej samodzielne niż teraz. Po przyjściu ze szkoły przebierały się w codzienne ubrania i musiały nam pomagać. Poza tym musiały być posłuszne. I jak coś im kazałam zrobić, to nie odmawiały. Zdarzało się czasami, że się ociągały, to wtedy groziłam im, że powiem ojcu, który był bardziej srogi ode mnie. Na szczęście, dzieci powychodziły na ludzi.

Żadnej pracy się nie bała
Nie miała pralki, a prania z tylu domowników było dużo. — W dzień namaczałam pranie, a w nocy prałam na tarze. Białe rzeczy trzeba było w kotle gotować. Jak starsze dzieci były w szkole, to ja drzewa nacięłam, napiekłam 6 bochenków chleba na cały tydzień. Najpierw trzeba było zaczyn zrobić. Ziemniaki gotowałam, dodawałam wodę i mąkę. Wkładałam wszystko do dzieży, zagniatałam. Dodawałam wodę, a jak było, to mleko lub maślankę oraz drożdże. Zostawiałam to na całą noc, żeby rosło. Rano jeszcze raz wyrabiałam i dodawałam pszenną mąkę — wspomina. Rosło jeszcze raz. Później ciasto trzeba było dobrze wyrobić i ułożyć na blachach. Chleb piekło się w specjalnym piecu. Musiała w nim napalić drewnem, a następnie wybrać węgle i włożyć do nagrzanego pieca. — W całej kuchni unosił się zapach świeżutkiego chleba, który był mięciutki, pachniał i był bardzo długo świeży i smaczny — mówi. Pani Basia rzadko kupowała jedzenie w sklepie. Sama wędziła szynki, boczki, kiełbasy. Poza tym najczęściej jadło się kaszę, ryż, zacierki na mleku.

Zawsze wszystko musiała robić szybko
Jak pani Basia i jej mąż przeszli na rentę, to gospodarstwo przepisali na córkę Marysię. — Sobie zostawiliśmy jeden pokój i możliwość korzystania z innych pomieszczeń, kuchni, łazienki. Bardzo dobrze nam się układa. Szanują mnie — zapewnia.
19 lat temu zmarł mąż pani Basi. Chorował na raka płuc. Było już za późno na leczenie. — Cały czas był w domu. Ja się nim opiekowałam do samego końca — mówi. Od 10 lat mieszka u córki Jadwigi w Bielawach. Pomaga jej, bo córka jest po operacji.
— Warzywa popielę, kwiaty podleję, przy cielaczkach pomogę. Nie mogę siedzieć bezczynnie. Muszę coś robić. Śmieją się ze mnie, że nie chodzę, tylko biegam. Ja zawsze musiałam wszystko robić szybko. Inaczej nie dałabym rady — mówi. I dodaje, że ma wybór u kogo mieszkać, bo obydwie córki mieszkają w tej samej wsi. Jedna na początku, druga na końcu. U Marysi czeka na mnie mój pokój. Dzieci remontowały dom, to nie zapomniały o moim pokoju. Został odmalowany. Dbają również o moje kwiaty. Jak chcę odwiedzić Marysię, to Jadwiga mnie do niej wozi. I mam oko na obydwie. Dziewczyny są zaradne, pracowite. Od małego były pracy nauczone — podkreśla.

W Środowiskowym Domu Samopomocy w Janowcu Kościelnym odpoczywa
Pani Basia postanowiła uczęszczać do Środowiskowego Domu Samopomocy. Namawiały ją do tego córki i sąsiadki z Bielaw. — I dobrze zrobiłam. Nie nudzę się. Wstaję o 6 rano, ścielę łóżko, zjem śniadanie i jestem gotowa do wyjazdu. W Środowiskowym Domu Samopomocy w Janowcu zawsze znajdę coś do roboty. Ziemniaki, warzywa obiorę, kwiatki podleję. Ciągnie mnie do malowania. — Nie mam odwagi samodzielnie czegoś namalować, dlatego koloruję obrazki. Wszyscy mówią, że bardzo dobrze dobieram kolory. Muszę namalować coś sama. Jest mi tu bardzo dobrze — zapewnia. I dodaje: — Całe życie ciężko pracowałam, a tu odpoczywam. Mam koleżanki, kolegów, z którymi mogę porozmawiać i bardzo dobrą opiekę — zapewnia pani Basia.

Halina Rozalska





2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5