Nokautował w ringu. Teraz walczy w Internecie... szachownicą [ROZMOWA]

2019-03-09 08:28:03(ost. akt: 2019-03-11 09:50:23)
Szachy to gra dla wszystkich. Czworonożny "Tiger" pokazuje, że... dosłownie!

Szachy to gra dla wszystkich. Czworonożny "Tiger" pokazuje, że... dosłownie!

Autor zdjęcia: Marianczello Dominoni

ROZMOWA/// — Walka w ringu i na szachownicy jest bardzo podobna — mówi Maciej Domin z Mrągowa. Zdobywca Pucharu Świata w K-1, po kontuzji, skupił się na... szachach. Popularny "Marianczello Dominoni" jest obecnie najbardziej rozpoznawalnym polskim youtuberem szachowym. Publikowane przez niego filmy szkoleniowe śledzą systematycznie dziesiątki tysięcy subskrybentów.
— Witam bardzo cieplutko, bardzo serdecznie...
— (śmiech) Gdzieś już słyszałem to przywitanie... (tymi słowami rozpoczyna się kilkaset filmów szkoleniowych na profilu Marianczello Dominoni - przyp. K.K.).

— Czujesz się pierwszym polskim, szachowym youtuberem z prawdziwego zdarzenia?
— Nigdy nie myślałem o sobie jak o youtuberze. Szczerze? Nie czuję się nim. Czuję się pasjonatem szachów. Dzięki portalowi YouTube po prostu mam okazję dzielić się swym hobby w szerszym, internetowym gronie.

— Jest jednak wielu, którzy mają wielokrotnie mniej widzów, a są tak nazywani.
— Patrząc od tej strony, z przymrużeniem oka można byłoby mnie tak nazwać. Słowo "youtuber" kojarzy mi się jednak nieco negatywnie, ze sztucznym "gwiazdorstwem". A moim kluczem jest dzielenie się pasją, a nie chęć zabłyśnięcia.

— Pierwszy film nagrałeś w sierpniu 2016 roku. Co cię tknęło, by zacząć?
— Tak naprawdę całość wiąże się z zawodem, który wykonuję. Jestem nauczycielem w szkole podstawowej. Dyrekcja wyszła z propozycją, bym prowadził zajęcia dodatkowe. Przy kółku teatralnym bym się nie sprawdził, pomyślałem więc od razu o szachach. Odzew ze strony dzieci był bardzo fajny, już na początku było ich ok. 10. Na zajęciach przerabialiśmy podstawy, później zagadnienia taktyczne... Na pomysł z filmami wpadłem, by mogły sobie pewne rzeczy utrwalać w domu, właśnie za pomocą Internetu. Myślę zresztą, że w obecnych czasach w ten "wirtualny" sposób znacznie łatwiej trafić do młodych.

— W jaki sposób udało się namówić dzieci do gry? Szachy to w końcu, stereotypowo, "rozrywka dla siwych dziadków".
— Jest taki stereotyp, niestety. Trudno z nim walczyć. Daliśmy jednak radę. Zabrzmi to nieskromnie, ale myślę, że w szkole dzieciaki po prostu mnie lubią. Może nieco mi łatwiej, bo jestem facetem. To dość sfeminizowany zawód. Wiele razy usłyszałem: "wszędzie dookoła same panie, a do pana to zawsze tak jakoś inaczej". Staram się też zajęcia przeplatać tematycznymi, ale śmiesznymi anegdotami. Z czasem zaczęło się to wszystko przekładać na wyświetlenia w Internecie....

— Od tamtego czasu masz już na koncie ponad 300 filmów, 24 tysiące stałych obserwatorów, przeszło 4 mln wyświetleń... Nieźle jak na kogoś, kto wzbrania się przed nazwaniem go youtuberem.
— Sam jestem w szoku, że w tak krótkim czasie to wszystko tak poszło do przodu. Zaczynając nie miałem nawet świadomości, że może nabrać to takich kształtów.

— Kiedy doszło do ciebie, że zaczyna to wyglądać naprawdę poważnie?

— Takim "przełomowym" momentem była chwila, gdy zauważyłem, że mam "aż" stu obserwatorów. To było dla mnie prawdziwe wydarzenie. Myślałem: "ostatnio na zajęciach było 12 osób, a tu nagle 100 widzów?". Zacząłem się zastanawiać, aż w końcu doszedłem do wniosku, że może faktycznie na "rynku" brakowało kogoś, kto - w dość przystępny sposób - mówiłby o szachach. Kogoś, kto pokazałby taką bardziej "ludzką twarz" szachów. A później... wszystko poszło lawinowo.

Obrazek w tresci

— Liczysz nowych "fanów" czy już straciłeś rachubę?
— Czasem zerknę w statystyki, ale już rzadko. Cieszę się jednak, że ta grupa stale się rozrasta. Kiedyś w ciągu kilku dni dany film oglądało kilka tysięcy osób... Teraz podobny wynik, a nawet lepszy, udaje się uzyskiwać w kilka godzin. Najbardziej cieszą mnie setki komentarzy, które dostaję w ciągu tygodnia od ludzi, którzy "wracają" do szachów po kilkuletniej, czasem kilkunastoletniej przerwie. Kiedyś odstawili królewską grę, a teraz - po którymś z filmów - znów zakochali się w szachach. To wielkie źródło motywacji.

— Serwis YouTube płaci twórcom często oglądanych treści. Tobie również. Tak szczerze, można z tego się utrzymać?
— W moim przypadku, obecnie, nie ma takiej opcji. Jeszcze nie ten poziom. Ale są to kwoty, które stanowią miły dodatek do właściwej wypłaty. Może kiedyś się to zmieni, rozwinie. Wiem, że najlepsi na YouTube potrafią zarabiać publikowanymi filmami tyle, że nie muszą martwić się o "tradycyjne" zatrudnienie.

— Odniosłeś internetowy sukces. Takie osoby są idealnym celem dla tzw. "hejterów".
— Oczywiście, że takowi mnie nie ominęli. W porównaniu do potężnej liczby osób, które pozytywnie odbierają moją działalność, są jednak praktycznie niezauważalni. Stanowią maksymalnie 1 procent całości.

— Zdołali zrobić coś, co cię dotknęło?
— Nie. Mam do siebie wielki dystans. Jak mawiają: "nie tyka mnie krytyka". Zresztą, cóż takiego mogli zrobić? Wypisywali, że "nie znam się kompletnie na szachach", że "więcej tu rozrywki niż merytoryki". W sumie, gdy zaczynałem, mieli nieco racji, bo - jak wspomniałem - materiały były kierowane głównie do najmłodszych. Dopiero z czasem, gdy i oni nabrali wiedzy oraz doświadczenia, wzięliśmy się za "poważniejsze" kwestie taktyczne. Co jakiś czas i tak jednak hejterzy dają o sobie znać. Gdy prowadziłem w Internecie "wykład" na żywo, tzw. "stream", potrafili przesyłać jakieś wulgaryzmy, epitety... Bywało też trochę typowej patologii, w której "anonimy" sięgały tak nisko, że np. wyzywały moją rodzinę. Taka już niestety jest ta przestrzeń internetowa, nie uciekniemy od tego. Uskrzydla mnie jednak to, że zdecydowana większość stworzyła pozytywną, wspierającą się grupę, która wspólnie rozwija się w tak pięknej dyscyplinie jak szachy.

— Wiem, że był przypadek, gdy ktoś starał się "ukraść" twoją internetową tożsamość.
— Tak, pojawił się profil praktycznie o identycznej nazwie do mojej. Ktoś wykorzystał nawet moje zdjęcie. Na tym koncie były udostępniane zresztą treści kradzione i z innych kanałów. Nie wiem, może głupi dowcip nastolatka z problemami emocjonalnymi? Może ktoś chciał wywołać jakąś burzę? Nie udało mu się. Zgłosiłem incydent administracji YouTube, to samo uczyniło mnóstwo ludzi z grona moich subskrybentów. Temat jest już dawno za mną.

— W swych filmach analizujesz m.in. historyczne partie arcymistrzów. Sam jednak takowym nie jesteś. Jak oceniłbyś swój poziom szachowy?
— Jeśliby wziąć pod uwagę, przekrojowo, wszystkich graczy klubowych w Polsce (którzy stale trenują i jeżdżą po zawodach), to jestem przeciętny. Mam II kategorię szachową (najwyższa z kategorii okręgowych, wyżej są tytuły i kategorie krajowe oraz międzynarodowe - przyp. K. K.). Cały czas się jednak rozwijam, bo nie sposób omawiać tych wszystkich zagadnień w filmach i nie robić progresu. Jest mnóstwo szachistów lepszych ode mnie. Robiłem kiedyś nawet na swoim kanale małą ankietę, z której wyszło, że ogląda mnie wielu znacznie lepszych zawodników. Cieszy mnie to, że i tak potrafią z moich filmów wyciągnąć coś wartościowego dla siebie. Kompleksów nie czuję, choć do gry na najwyższym poziomie jeszcze bardzo daleko. Ale... dopiero skończyłem 30 lat, wiele partii przede mną.

— Skoro, jak sam mówisz, jesteś "przeciętny", to jakim cudem udaje ci się odgadnąć zamysły arcymistrzów?
— To kwestia ciężkiej pracy. Poświęcam dużo czasu, by przeanalizować daną partię. Nie ukrywam, że - poza własnymi doświadczeniami - wspomagam się także profesjonalnymi silnikami szachowymi.

— Skąd wziął się przydomek "Marianczello Dominoni"?
— Druga część oczywiście od nazwiska. A pierwsza... Od najmłodszych lat, na podwórku, koledzy z ekipy wołali na mnie Marian lub Mariano. Czemu? Pewnie wpływ miała dość "włoska" uroda. Ciemna karnacja, ciemne włosy... Nie ma w tym większej teorii. Szukałem nazwy "na szybko" i z "Mariano Italiano" wyszedł "Marianczello" (śmiech).

— Wyglądem łamiesz dużo stereotypów. Kawał z ciebie chłopa, tatuaże... Wiem, że masz dużo wspólnego z siłownią i sportami walki.
— Obecnie już głównie siłownia. Sporty walki były miłym epizodem w moim życiu. Regularne treningi kilka razy w tygodniu, trochę startów... Głównie regionalnych, choć udało mi się wywalczyć w formule K-1 i Puchar Świata w lidze amatorskiej, podczas turnieju we Lwowie. Z walk musiałem jednak zrezygnować za sprawą kontuzji. Dwukrotnie, po ciosach, pękła mi błona bębenkowa. Musiałem przystopować. Lekarz nawet mnie postraszył, że - jeśli tego nie zrobię - to grozi mi ok. 50-procentowy niedosłuch. Bardzo to lubiłem, ale wybór był prosty. Z jednej strony ryzyko kalectwa, z drugiej - głównie niepłatne walki, których stawką był dyplom, czasem jakaś statuetka czy "uścisk dłoni prezesa".

— Twoja kontuzja i mi pokrzyżowała szyki. Miałem cię zapytać czy wystartujesz w szachoboksie. Kojarzysz ten sport (w uproszczeniu: walka składa się z rund spędzanych naprzemiennie w ringu i przy szachownicy, można wygrać m.in. przez nokaut albo mat - przyp. K. K.)?
— Tak, bardzo ciekawa dyscyplina. Choć rozwinięta głównie w Niemczech czy Rosji. Nie śledziłem aż tak uważnie tego tematu, ale u nas chyba jeszcze nie ma prawdziwych zawodników szachoboksu...

— Takiego youtubera w Polsce jak ty tez wcześnie nie było.
— (śmiech) Niby tak. No i analizy takich walk dopiero miałyby wzięcie na YouTube!

— Widzisz jakieś cechy wspólne między szachami i sportami walki?
— Pewnie, i to bardzo dużo. Boks to zresztą takie "szybkie szachy". W obu przypadkach chodzi o to, by przechytrzyć rywala. Uderzyć w słaby punkt, mieć jakąś koncepcję na pojedynek. Sprawdzają się też dwie równolegle istniejące powiedzenia: "najpierw obrona, później atak" oraz "najlepszą obroną jest atak". I tu, i tu warto napierać, narzucać presję i sprawiać, by przeciwnik się gubił. Walka w ringu i na szachownicy jest bardzo podobna.

— Wróćmy do tatuaży. Któryś wiąże się z szachami?
— Jeden z nich tak, łącznie mam pięć. Na prawym przedramieniu mam wytatuowanego szachowego "skoczka". To małe dzieło sztuki wykonała moja koleżanka-artystka, która skomponowała je "na potrzeby chwili". Chciałem mieć jakiś dodatkowy symbol królewskiej gry, która jest obecnie moją główną pasją.

— Kilka tygodni temu ruszyła w Mrągowie twoja sekcja szachowa. Uczysz dzieci pod sztandarem Mini Soccer Academy.
— Tak, dokładnie. Jest już nas trochę, lecz nabór prowadzimy cały czas. Byłoby nas więcej już na starcie, ale mieliśmy małe "opóźnienie". Rodzice ustalają grafik zajęć dla swych dzieci z reguły we wrześniu. Dostałem dużo telefonów z zapowiedziami, że ich pociechy dołączą w niedługim czasie. Obecnie działamy więc w nieco węższym gronie, ale myślę, że po "wrześniowym rozdaniu" będzie nas jeszcze więcej.

— Jak rywalizować szachami np. z tak widowiskowym sportem jak futbol?
— W sumie, to... nie trzeba rywalizować. Jedno i drugie ma to do siebie, że jest dla dzieci korzystne. A to niełatwa sprawa, bo obecnie dzieci raczej lgną do rzeczy, które są dla nich szkodliwe, jak np. siedzenie godzinami przed komputerem. W sekcji, już teraz, mam kilku bardzo solidnych piłkarzy. Jak się okazuje, świetnie radzą sobie nie tylko na boisku, ale i przy szachownicy. Jestem pewien, że taki równoległy rozwój - i ciało, i umysł - przyniesie im wiele korzyści w dorosłym życiu.

— Myślisz, jako nauczyciel, że szachy powinny na stałe trafić do szkół?
— To bardzo dobry pomysł. Niesie to ze sobą wiele korzyści, co potwierdziło wiele badań naukowych. Nie ma wątpliwości: szachy wspomagają rozwój dziecka. Uczą cierpliwości, logicznego, przyczynowo-skutkowego myślenia, wspomagają umiejętności matematyczne... Byłoby to coś pięknego. Być może ktoś "wyżej" dojrzeje kiedyś do tego, by to zaproponować. Trzymam za to kciuki.

Obrazek w tresci

— W turniejach szachowych występowałeś w barwach piłkarskiego konkurenta "Akademii", czyli Mrągowii. Nie było żadnego "zgrzytu"?
— Nie. Nie chce wnikać w politykę obu klubów. Prawdę mówiąc, to nawet nie znam relacji, które je łączą. Barwy sekcji szachowej Mrągowii reprezentowałem, bo - gdy zapisywałem się do turniejów - była to jedyna taka opcja w mieście. Nawet nie było alternatyw. Poza tą, że mogłem jeździć sam. A w grupie to przecież zawsze i raźniej, i taniej. Zresztą. Moim szachowym mentorem jest Zdzisław Lesiński, "głównodowodzący" sekcji szachowej Mrągowii. Mamy od lat bardzo dobry kontakt, wspieramy się. Co roku pomaga mi np. w organizacji powiatowego turnieju międzyszkolnego. W tym roku, w maju, nie będzie inaczej. I moim, i jego celem jest to, by pokazywać dzieciom piękno szachów.

— Nieco wcześniej, 31 marca, w Orzyszu odbędą się zawody z cyklu Grand Prix Warmii i Mazur. Turniej pamięci mojego taty. Wybieracie się?
— Tak, planujemy stawić się i powalczyć nieco większą grupą. Jesteśmy dogadani, turniej już wpisaliśmy w kalendarz. Jakie miejsca z tego wyjdą? Zobaczymy.

— Rok temu byłeś 21. Teraz będzie lepiej?
— Cały czas się rozwijam i "siedzę" w szachach. Jeśli szczęście dopisze i nie dostanę "zaćmienia umysłu", to może uda mi się przedrzeć wyżej. Podchodzę do tego jednak jak do zabawy, nie mam niezdrowego "parcia" na wynik. Jeden z arcymistrzów, po wielu latach startów, powiedział: "wcześniej grałem dla rankingów, teraz gram dla przyjemności". Ja szybciej odrobiłem tę lekcję. Już teraz gram tylko dla przyjemności.

— W takim razie to ja narzucę presję. Jeśli zajmiesz lepsze miejsce, to stawiam dobre piwo.
— (śmiech) Taką presję... to rozumiem! Przyjmuję wyzwanie. Jeśli jednak zajmę niżej niż 21. miejsce, to ja stawiam.

— Umowa stoi. Swoją drogą, rozpoznają cię na turniejach?
— Przez długi czas nikt mnie nie kojarzył. Bo i po czym mieli mnie rozpoznać? Po głosie? W dużej mierze nie udostępniam wizerunku. W pewnym momencie wrzuciłem jedno zdjęcie, które - jak już mówiłem - zostało nawet skradzione. Faktem jest, że dużo szachistów to starsi ludzie, którzy raczej nie korzystają z YouTube. Gdy jednak kiedyś wystąpiłem w koszulce z napisem "Marianczello" (dostałem ją w prezencie od przyjaciela), to faktycznie zaczepiło mnie wielu szachistów. Podszedł m.in. i jeden z przedstawicieli "starszyzny" ze słowami: "o, Marianczello, to ciebie ogląda mój syn". Takie sytuacje są bardzo miłe.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5