Rywale za rufą! Łukasz Zakrzewski mistrzem świata! [WYWIAD]

2020-02-28 10:07:29(ost. akt: 2020-02-28 10:19:34)

Autor zdjęcia: archiwum zawodnika

ROZMOWA || — Czuję pewną ulgę. Ten tytuł mnie podbudował i trochę... uspokoił — mówi Łukasz Zakrzewski, który zdobył złoto bojerowych mistrzostw świata organizowanych na szwedzkim jeziorze Orsasjoen. Utalentowany reprezentant MKŻ Mikołajki "za rufą" zostawił m.in. Karola Jabłońskiego, kilkunastokrotnego czempiona globu. Czy przyszedł czas na zmianę warty za sterem polskich specjalistów od "latania po lodzie"? A może wszystkich pokona w końcu... globalne ocieplenie?
— W jaki sposób przygotowywaliście się do mistrzostw? W Polsce zima nie rozpieszcza, lodu na jeziorach brak...
— To prawda, nie jest to komfortowa sytuacja dla bojerowców. Prawdziwej zimy nie było i najprawdopodobniej już w tym sezonie nie będzie. Przygotowywaliśmy się więc w Szwecji. Na pierwsze, tygodniowe zgrupowanie pojechaliśmy pod koniec grudnia. Tam też witaliśmy nowy rok. Warunki pogodowe nam dopisały, trudno byłoby wymarzyć sobie lepsze. Pod koniec stycznia ponownie wyjechaliśmy do Szwecji. Wówczas jednak, poza treningami, odnotowaliśmy i start w międzynarodowych regatach. Zawody były dość "wymęczone" ze względu na brak wiatru. Zająłem 3. miejsce, ale priorytetem było to, by — na tej ostatniej prostej przed MŚ — dokonać ostatnich korekt przy sprzęcie.

— Pogoda sprawiła, że organizatorzy mieli do dyspozycji jedynie 3 akweny. Dwa w Szwecji, jeden w Finlandii. Robiło to wam jakąkolwiek różnicę?
— Padło na szwedzkie jezioro Orsasjoen. Z jednej strony na tym poziomie nie ma to aż tak wielkiego znaczenia, ale jednak jakąś minimalną przewagę nad częścią stawki mieliśmy ze względu na fakt, że właśnie tam odbyliśmy część przygotowań. Mieliśmy wstępne rozeznanie czego spodziewać się po miejscowym lodzie, wietrze...

— Niektórzy zawodnicy narzekali na jego brak. Ile w tym prawdy?
— Niestety dużo. Minimalna liczba startów, by uznać mistrzostwa za ważne, wynosi 3. Podczas tegorocznych MŚ z planowanych 7 wyścigów odbyły się 4. W przeszłości jednak wielokrotnie się zdarzało, że mistrzostwa kończyły się właśnie po 3 wyścigach. Dlatego trzeba jechać od początku na 100 procent, bo nigdy nie wiadomo kiedy skończy się wiatr lub wydarzy coś z lodem... Z drugiej strony — wielu zawodników mogło czuć niedosyt. Od liczby 5 wyścigów stosuje się zasadę o "odrzucaniu" najgorszego z rezultatów u danego zawodnika. To przydaje się zwłaszcza tym, którym powinęła się noga w jednym ze startów.

— Mówisz o Karolu Jabłońskim, prawda?

— Ten układ był dla niego bardzo niekorzystny, fakt. W pierwszym wyścigu uplasował się niespodziewanie daleko, na 26. lokacie. Kolejne 3 wyścigi natomiast wygrał.

Obrazek w tresci

fot. archiwum prywatne

— Ty "latałeś" zdecydowanie "równiej".
— Nieskromnie powiem, że zacząłem super, bo dwukrotnie uplasowałem się jako drugi. Kluczowi rywale, w tym Karol, w tym czasie dołowali. Później zająłem 10. i 6. miejsce. Dobre, choć trudno uznać za świetne. Efekt był jednak taki, że ostatecznie zagwarantowało mi to wysoką przewagę punktową nad resztą stawki.

— Gdyby ktoś przed MŚ miał obstawiać u bukmachera kto zgarnie złoto, pewnie większość postawiłaby na Karola. Tak szczerze, wierzyłeś, że jesteś w stanie go pokonać?
— Jest wielu świetnych bojerowców. Przynajmniej 15 topowych zawodników poważnie myślało o tym medalu. Karol, faktycznie, był jednym z głównych faworytów. Jest zawsze bardzo szybki i żegluje na najwyższym światowym poziomie. Wiedziałem jednak, że jestem w stanie stoczyć z nim zacięty pojedynek.

— Gdzieś musiał jednak popełnić błąd. Co dokładnie sprawiło, że w 1. starcie uplasował się aż na 26. miejscu?
— Wydaje mi się, że nieodpowiednio dobrał płozy. Przed samym startem zmieniła się siła wiatru, co musiało pomieszać mu nieco szyki. O szczegóły jednak go nie dopytywałem, więc pewnie tylko Karol wie co się stało.

— Co czułeś, gdy "na dzień dobry" zajął tak kiepską lokatę?
— Ścigamy się po to, by wygrywać. Dla mnie, jako zawodnika, Karol był jednym z kluczowych rywali, więc od tej strony była to korzystna informacja. Nie będę więc oszukiwał, że rozpaczałem z tego powodu. Byłem zresztą przekonany, że szybko odrobi większość strat kolejnymi wyścigami. Nie pomyliłem się.

— Tak szczerze, kim dla ciebie jest Karol? Kolega, przyjaciel?
— Przyjaźń to zbyt wielkie słowo, ale myślę, iż mogę śmiało powiedzieć, że jesteśmy dobrymi kolegami. Kiedyś dużo razem trenowaliśmy – byliśmy sparingpartnerami. Jeździliśmy jednym autem na regaty. Mnóstwo się od niego nauczyłem. W końcu gdy ja wchodziłem dopiero w świat wyścigów seniorskich, on był już wielokrotnym mistrzem świata. Pamiętam, że gdy miałem 7-8 lat, był w pewnym sensie moim idolem, mentorem. Początkowo uczyłem się o bojerach od taty i starszego brata Tomka, ale później musiałem szukać bardziej specjalistycznej wiedzy już u innych. Jedną z takich kopalni wiedzy był Karol.

— Wspomniałeś o tacie. Był z tobą w Szwecji. Najwierniejszy kibic?
— Oj tak, zdecydowanie (śmiech). To on rozkochał mnie na dobre w bojerach. Podczas regat jest dla mnie zawsze ogromnym wsparciem technicznym. Przywozi swój motorek, sanki, dba o transport wszelkich potrzebnych rzeczy, pomaga przy sprzęcie... To taki specjalista od wszystkiego. W dużej mierze mistrzem świata zostałem właśnie dzięki niemu. Pamiętam jak kiedyś przyszedł czas wymiany mebli w domu, ale tata — trochę na przekór mamie — przeznaczył te środki na zakup żagli dla mnie i brata. To była piękna sprawa, dziś miło to wspominamy. Rodzice zawsze wspierali moją karierę, jestem im za to bardzo wdzięczny.

Obrazek w tresci

fot. archiwum prywatne

— W jakim wieku "zaraził" cię tą pasją?
— Latam na bojerach już od 1992 roku. Wtedy, w wieku 8 lat, wsiadłem po raz pierwszy na ICE Optimista, którego kupił mi tata. Następnie była już przesiadka na DN w kategorii junior młodszy i junior. Poważne ściganie zaczęło się, gdy przeszedłem do seniorów w wieku 21 lat (w 2006 r.).

— Długo czekałeś na znaczące sukcesy?
— Nie spodziewałem się tego, ale... przyszły dość szybko. Pamiętam niedowierzanie, które czułem, gdy zdobyłem pierwsze srebro mistrzostw świata. Właśnie w 2006 roku. Wielkim sukcesem byłoby wtedy dla mnie miejsce w pierwszej dziesiątce. Sprzęt, którym dysponowałem, wywołałby pewnie niedowierzanie u niejednego z ówczesnych rywali. Przyjechałem na mistrzowskie regaty zaopatrzony jak junior. Miałem tylko jeden komplet płóz wkładkowych, jeden maszt, jedną płozownicę... Dopisało mi wtedy szczęście. Bo okazało się, że akurat ten sprzęt był optymalny do panujących w danym czasie warunków, co udało mi się dobrze wykorzystać poprawną żeglugą.

— Po tylu latach dorobiłeś się i złota. Ile prawdy jest w stwierdzeniu, że dzięki niemu udało ci się wyjść z cienia Karola?
— Trochę na pewno. Karol to żywa legenda tego sportu, więc każdy z dzisiejszych bojerowców w jakimś stopniu znajduje się w jego cieniu. Kilkanaście tytułów mistrza świata (12. z rzędu — przyp. K.K.), które zdobył, robi swoje.

— Teraz będzie łatwiej go pokonać?
— Wygrałem na równych warunkach, więc — jak widać — jest do pokonania. Zabrzmi to pewnie nieco brutalnie, ale czas pracuje na korzyść młodszych (Karol Jabłoński przygodę z żeglarstwem zaczynał na początku lat 70' — przyp. K.K.). Czy będzie łatwiej? Możliwe, lecz na pewno nie będzie łatwo. Karol wielokrotnie już pokazywał, że w jego przypadku "granice wiekowe" przy bojerach nie istnieją, nawet na poziomie mistrzowskim. Nie schodzi ze sceny. Prawdopodobnie sięgnie jeszcze po kilka pięknych sukcesów. Nie mogę już się doczekać tej naszej dalszej rywalizacji.

— Czuję, że to złoto wyraźnie cię wzmocniło.
— (śmiech) Widać to? Czuję pewną ulgę. Ten tytuł mnie podbudował i trochę... uspokoił. Jest wielu świetnych bojerowców, którzy zdobyli wiele medali na arenie międzynarodowej, ale tytułu mistrza świata nigdy, choć naprawdę im się należał. Kończyli przygodę z tym sportem jakby niespełnieni. Mi to już nie grozi. Myślę, że to złoto pozwoli mi podchodzić do startów z chłodniejszą głową. Bez parcia, że coś "muszę".

Obrazek w tresci

fot. Gwidon Libera

— Tytuł MŚ w boksie zazwyczaj oznacza grube miliony. Jak jest w bojerach?
— W tej dyscyplinie nie ma wielkich pieniędzy. Są stypendia dla mistrzów świata czy Europy, które zapewnia Ministerstwo Sportu i Turystyki. Związek Żeglarski ponadto finansuje mistrzowi świata wyjazd na kolejne mistrzostwa. W przyszłym roku odbędą się w USA, więc na pewno nieco mnie to odciąży. Co do jednorazowych nagród... Są, ale nie takie, by choćby pomyśleć, że można się z nich utrzymać. To po prostu miły dodatek. Każdy z nas zresztą od razu inwestuje taki zastrzyk gotówki w nowy sprzęt i wyjazdy na kolejne regaty. Na tym najwyższym poziomie to droga pasja. Jeśli jednak ktoś chce zacząć, to nie musi mieć od razu np. 10 kompletów płóz. Koszty są więc znacznie mniejsze.

— Liczyłeś ile dostałeś wiadomości z gratulacjami?
— Nie liczyłem (śmiech). Może ze 200? Największy ruch miałem na komunikatorach internetowych. Mam nadzieję, że wszystkim podziękowałem. Starałem się. Jeśli jednak ktoś mi umknął, to szczerze przepraszam i — korzystając z okazji — dziękuję wszystkim raz jeszcze. Nie spodziewałem się, że tylu ludzi śledzi poczynania bojerowców jak i moją karierę. Wcześniej byłem pewien jedynie kilku "starych", wiernych fanów. Takich, którzy dzwonili praktycznie w czasie zawodów po informacje "z pierwszej ręki", bo nie mogli się doczekać.

— Szampan, obiektywy, kamery, wywiady... Nie przytłoczyło cię to?
— Obecnie jest tego sporo, ale nie mogę powiedzieć, że jest to jakaś absolutna nowość. Trzeba wziąć tez poprawkę na fakt, że bojery nie są aż tak popularnym sportem jak piłka nożna czy tenis. To dość niszowa dyscyplina i ciężko mówić o przytłoczeniu. Raczej, po prostu, miłe zaskoczenie poziomem rozgłosu. A bojery to piękny sport i warto go promować.

— Kilkadziesiąt godzin po MŚ miały odbyć się i mistrzostwa Europy. Odwołali je ze względu na warunki. Niedosyt?
— Bardzo duży. Kiepsko to wygląda, gdy mija rok bez ME. Wszyscy byliśmy głodni tej rywalizacji. Spora część zawodników chciała się "odgryźć". Chętnie bym się sprawdził jeszcze raz. Czuję, że jestem "w gazie" i warto byłoby pójść za ciosem. Stan pokrywy lodowej, zdaniem komisji, zagrażał jednak bezpieczeństwu.

— Kiedy zatem spodziewać się kolejnych twoich startów? Nie zanosi się na ochłodzenie...
— W Polsce ten sezon jest już stracony. Zawsze było ok. 5-7 regat, a w tym roku — po raz pierwszy od dawna — nie było ani jednej okazji nawet do treningu. Nigdzie jezioro nie zamarzło na tyle, by można było się pościgać. Trzeba byłoby jechać znów do Skandynawii. 7-8 marca odbędą się regaty w Finlandii, a 14-15 marca w Szwecji. Decyzji o udziale jednak jeszcze nie podjęliśmy. Może więc się zdarzyć, że na bojery wrócimy dopiero pod koniec roku, podczas przygotowań do mistrzostw świata.

— Tak nieco z przymrużeniem oka. Boisz się głoszonych wszem i wobec wieści o globalnym ociepleniu? Brzmi jak koszmar bojerowca.
— I jako bojerowiec boję się bardzo. Bardzo często rozmawiamy o tym w naszym gronie. Jeśli za rok powtórzy się taka zima w Polsce, to ubędzie nam bojerowców. Skończą się inwestycje w sprzęt, duża część zacznie zastanawiać się nad inną pasją. Jeżdżenie ciągle za lodem na daleką północ to droga i czasochłonna sprawa. W tym roku nikt nie zrezygnował. I oby tak zostało.

— Jeśli pozostaną jedynie sztuczne lodowiska, to wybierzesz hokej, łyżwiarstwo figurowe, curling...
— (śmiech) Nie mam pojęcia. Na pewno coś, co będę mógł pogodzić z pracą i obowiązkami rodzinnymi. Bojery to moja pasja. Kocham je od dziecka i nie wyobrażam sobie obecnie bez nich życia. Jeśli jednak byłbym zmuszony, to pewnie wskoczyłbym na jakąś żeglarską klasę i ten czas poświęcił na ściganie się na wodzie. Jest też kilka innych sportów, które lubię. Nie tylko żaglami człowiek żyje. Bieganie, siłownia, kolarstwo, squash, tenis... Na pewno nie zdołałbym usiedzieć w miejscu. Nie dopuszczam jednak do siebie myśli, że zima mogłaby już się więcej nie pojawić.


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5