Przeklinała i krzyczała: polskie świnie!

2015-09-22 10:00:00 (ost. akt: 2015-09-22 10:36:33)
Węgorzewo Dzień Sybiraka

Węgorzewo Dzień Sybiraka

Autor zdjęcia: Emilia Fedusio

— Przyszli w mroźny poranek i odczytali rozkaz władzy sowieckiej, który brzmiał mniej więcej tak: rodzina została uznana za wrogów władzy sowieckiej i dlatego zostaje przesiedlona — spokojnym głosem, z zamkniętymi oczami wspomina 87-letnia Krystyna Ćwir. Pani Krystyna wszystko dokładnie pamięta. Kiedy skończyło się jej dzieciństwo, miała dwanaście lat.

— Trafiliśmy do dużej cegielni na uboczu miasta. Wtłoczyli nas do baraku bez dachu. Jak nas wtłaczali, nie patrzyli, czy to rodzina, czy nie — opisuje pierwsze dni na Syberii 78-letni Stanisław Skrobot. O życiu na Syberii, w chłodzie, głodzie i poniewierce opowiadają mieszkańcy Węgorzewa.


Krystyna Ćwir, 87 lat: Z Syberią związana jestem od 10 lutego 1940 roku. Wtedy razem z rodziną ze wsi Studzieniczna (wówczas powiat Augustów) byłam deportowana na tereny obwodu irkuckiego, w północną część pasma gór Sajan. Miałam dwanaście lat, byłam w piątej klasie. Dlatego dużo pamiętam.
Deportacja odbywała się na podstawie zarządzeń władz sowieckich, czyli głównego komitetu, którym wtedy zarządzał Beria. Przeprowadzali ją żołnierze armii sowieckiej w postaci grup operacyjnych. Każda grupa operacyjna składała się z trzech osób: dwóch wojskowych i cywila. Grupa operacyjna wkraczała do wyznaczonej rodziny w godzinach między 4 a 6 rano w mroźne, okropne poranki. Dokonywała aresztowania mężczyzn i przeprowadzała rewizje domów. Następnie odczytywano rozkaz władzy sowieckiej, który brzmiał mniej więcej tak: rodzina została uznana za wrogów władzy sowieckiej i dlatego zostaje przesiedlona w głąb związku sowieckiego. Dalej polecano spakować się, brać rzeczy osobiste (nie więcej niż 30 kilogramów na osobę), ale żadnych narzędzi pracy (moja mama była krawcową i zabronili jej wziąć maszynę do szycia). Załadowali nas na przygotowane już sanie. To były nasze sanie i nasze konie. Sprawdzali też imiennie listę, czy wszyscy są. Zdarzało się, że jak akurat u rodziny deportowanej ktoś był w gościach, to też go zabierali i dopisywali do listy. A jak kogoś brakowało, szukali. Aż do skutku.

Sześćdziesiąt osób w wagonie towarowym

W ciągu kilku godzin dotarliśmy do dworca kolejowego. Wieźli nas nie główną szosą, tylko leśną drogą. Na dworcu stał już przygotowany transport — wagony towarowe do transportu ludzi. Nie byliśmy pierwsi w tym wagonie, bo siedzieli tam już nasi sąsiedzi. Pośrodku wagonu stał piec żelazny, leżało odrobinę opału, żeby się ogrzać. Przy drzwiach był otwór w podłodze, a w nim korytko spływowe z dwóch deseczek. To było miejsce do załatwiania potrzeb fizjologicznych. W sumie w tym wagonie było nas sześćdziesiąt osób. Przez cały dzień załadowywali wagony, a w nocy pociąg ruszył na wschód. Rano byliśmy w Grodnie. I tak jechaliśmy przez pięć tygodni. Codziennie mieliśmy jakieś „atrakcje”. Otwierali wagon, wywoływali dwie osoby, które miały do tego wagonu przynieść wodę. W następnym dniu dawali zupę. W trzecim chleb, a w czwartym zaopatrywali nas w opał. Ile było tego wszystkiego? Mało, bardzo mało… Szczególnie mało było wody. Nie mogliśmy się nawet dobrze napić. O myciu nie było mowy. Dwa razy w ciągu tych pięciu tygodni w podróży wypuścili nas na kilkuminutowe spacery. W Nowosybirsku z dworca kolejowego maszerowaliśmy do łaźni wojskowej w koszarach. Tam nas wykąpali. Ubrania zabrali do dezynfekcji.
W transporcie była „opieka lekarska”. Na czym polegała? Kobieta w białym kitlu przechadzała się w wagonach i najczęściej zajmowała się zbieraniem nieboszczyków. Szczególnie dzieci umierały. Zabierali je z wagonów i układali na śniegu.

Barak numer 7, kwatera 2

W końcu marca znaleźliśmy się w specjalnym osiedlu Kwitok, zbliżonym do łagru. Trzydzieści osiem baraków, podwójnie otoczonych drutem kolczastym. Były też zwyżki obserwacyjne, ale nie było żadnych strażników. Tak to wyglądało. Do osiedla prowadziły dwie bramy, a na nich różne hasła. Jedna brama wjazdowa, druga wyjazdowa na tory. Każdy z nas dostał karteczkę z numerem baraku i numerem kwatery. Na mojej było napisane: barak numer 7, kwatera 2.
Barak był z desek, ocieplany trocinami, podzielony na dwie części, środkiem szedł korytarz. Kwatery rozdzielane były na rodziny. Ale ściany kwater nie były dociągnięte do sufitu, tylko do połowy, jak w zwierzęcych boksach. Cały barak ogrzewały tylko dwa żelazne piece. Mieszkało w nim około czterdzieści osób. Kwatery były podłużne, przy ścianach stały piętrowe prycze. Mieliśmy też oświetlenie elektryczne, którego nie można było wyłączać. Świeciło się cały czas. I to wszystko. Żadnego mebla. Mój ojciec zabrał do naszej kwatery swoich rodziców, było więc nas razem dziewięć osób. Nie mieliśmy normalnych drzwi wejściowych, był tylko otwór, trzeba tam więc było zawiesić koc. Ktoś z nas musiał zostać komendantem baraku i zajmować się wyznaczaniem dyżurów palenia w piecach.

Zostałam gospodynią „domu”

W pierwszym dniu zakwaterowaliśmy się, w drugim zrobili nam apel na głównym placu, gdzie każdy imiennie otrzymał karteczkę z napisem, gdzie miał pracować. Przedstawiciel rodziny dostał pięć rubli na zakup chleba. A kilogram chleba kosztował 1,2 rubla. Mieliśmy tez talony na zakup zupy. Najczęściej był to swego rodzaju kapuśniak albo rosolnik — zupa z czosnku dziko rosnącego w tajdze. Wodę brało się ze studzienki, do której zawsze stała długa kolejka. Chociaż tuż za torami płynęła rzeczka, nam nie wolno było do niej chodzić. Mieliśmy też garkuchnię — olbrzymią stołówkę, sklep, piekarnię i dużą salę rekreacyjną. Tam mówili nam, że Polski nie będzie i uczyli języka rosyjskiego. Między barakami znajdowały się latryny, załatwienie spraw fizjologicznych było więc bardzo utrudnione. Codziennie baraki sprawdzała opieka sanitarna. Chodziła grubsza pani w mundurze, na który zarzucała biały kitel i krzyczała: polskie świnie! Niesamowicie też przeklinała. I na tym polegała ta opieka. Był szpital, bo wielu ludzi chorowało. Ja straciłam matkę. W czasie transportu, kiedy pociąg ruszył i szarpnął, mama wpadła na rozgrzany piec i wylała się na nią gotująca woda. Leżała więc w tym szpitalu kilka miesięcy. A ja musiałam zostać gospodynią „domu”. Miałam starszą siostrę i starszego brata, ale oni zostali przydzieleni do pracy. Ja musiałam wystać kolejki po wodę, po zupę i chleb, i utrzymać porządek. To od dziadka nauczyłam się wielu rzeczy. Z konieczności poszłam do szkoły, musiałam uczyć się rosyjskiego. Pierwsze kroki były trudne. Uczyłam się na pamięć całe ustępy z podręcznika. W barakach ciągle nas kontrolowali, co noc ktoś wpadał i sprawdzał, co robimy.

Zakwitła nadzieja

I tak to wyglądało do lipca 1941 roku, kiedy rząd londyński upomniał się o swoich ludzi. Wówczas zostaliśmy zwolnieni. Opuściło nas NKWD, zdjęli druty, można było wychodzić. Ludzie zmieniali też pracę, wyjeżdżali. Ale ten, kto chciał wyjechać, musiał przyjąć obywatelstwo radzieckie. Część wyjeżdżała do kołchozów, bo tam widzieli możliwość lepszego wyżywienia. Inni jechali szukać Andersa. Młodzież wyjeżdżała całymi grupami. Mój ojciec nie podjął takiej decyzji, ponieważ mieliśmy małe dziecko w rodzinie — moją siostrę. Poza tym dziadek był stary i nie miał już sił na podróże. Żeby wyjechać, trzeba było otrzymać przepustkę. A tę dostawało się w zamian za łapówkę. Nie wszyscy mieli więc czym się wykupić. Pozostaliśmy w tym samym miejscu przez sześć lat, żyjąc nadzieją, że dziś albo jutro nas wywiozą, bo obiecywali nam, że wrócimy do kraju. Ale jakimi drogami — to już każdy musiał sam wybierać. Mojego ojca spotkała inna droga — obowiązkowo wcielono go do Ludowego Wojska Polskiego. On wszedł do Polski przez Lenino. Jego bracia szli innymi drogami. Jeden przez Monte Cassino, drugi w dywizji Maczka, wyzwalając północne tereny Europy. Po sześciu latach zakwitła nadzieja. Jako rodzina wojskowa w pierwszej kolejności załadowali nas do wagonów i wywieźli do Terespola, do Polski.

Marzyłam, żeby zostać nauczycielką

Przyjął nas Polski Urząd Repatriacyjny. Ojciec był wojskowym w Olsztynie, pojechaliśmy do niego. Stamtąd przenieśli nas do Bartoszyc, a potem do Węgorzewa. To było 5 lipca 1946 rok. Miasto wyglądało wtedy strasznie. Najpierw mieszkaliśmy w bloku, potem przeprowadziliśmy się na peryferia miasta, żeby nikt nie widział naszej nędzy. Z Syberii wróciliśmy z jedną walizką. Miałam wtedy osiemnaście lat. Umiałam pisać, czytać i rachować, ale chciałam mieć zawód. Uczyłam się w Giżycku, w liceum pedagogicznym. Na Syberii moim marzeniem było, żeby zostać nauczycielką. Tam zbierałam dzieci i uczyłam języka polskiego. Dlatego po ukończonym liceum rozpoczęłam pracę jako nauczycielka. W Szkole Podstawowej nr 1 w Węgorzewie pracowałam czterdzieści lat! W międzyczasie zaocznie skończyłam historię w Białymstoku.
Po odejściu na emeryturę poszukałam sobie kolejnego zajęcia — organizacji pozarządowej Związek Sybiraków. Na terenie naszego powiatu istnieje Koło Związku Sybiraków, które powstało 6 czerwca 1989 roku. Związek skupia tych wszystkich, których władza sowiecka deportowała w głąb Rosji, przeważnie na Syberię, w latach 1939-1957. Ze Związkiem Sybiraków związana jest od początku. Byłam inicjatorką założenia koła w Węgorzewie, organizowałam je. Naszym zadaniem jest szerzenie w środowisku lokalnym tej wiedzy, której nie uwzględniają podręczniki szkolne. Wiedzy dotyczącej znęcania się Sowietów nad Polakami, wynaradawiania Polaków przez władze sowieckie. Co roku spotykam się z młodzieżą węgorzewskiego liceum ogólnokształcącego, żeby przekazać im wszystko to, co pamiętam z Syberii.

Pracowaliśmy w cegielni

Stanisław Skrobot, 78 lat: Mój ojciec pochodził z kieleckiego, ale służył w straży granicznej na granicy polsko-litewskiej. Na Wileńszczyźnie ożenił się, teść odpisał mu 35 hektarów ziemi, lasu. Zaczął więc pracować w tym lesie i rozwijać gospodarstwo. Było nas dziewięcioro dzieci. Kiedy nas deportowali, miałem dwanaście lat. Chodziłem do szkoły i mieszkałem poza domem. Rodziców wywieźli w 1950 roku do Krasnojarskiego Kraju. A my — ja, bart i siostra — którzy byliśmy wtedy poza domem, zostaliśmy. Mnie zabrała nauczycielka, która uczyła w szkole. Mieszkała za Wilnem. W 1951 roku przyjechali do szkoły i mnie zabrali. Wziąłem książki, zeszyty i pojechaliśmy do Wilna. Tam wsadzili mnie do piwnicy na 48 godzin. W tym czasie formowali wagony. Dowieźli mnie do wagonu, gdzie byli już brat i siostra. Przyjechaliśmy do Krasnojarska. Pamiętam, że pośrodku miasta płynęła rzeczka. Nas zabrali na lewą stronę miasta. Potem trafiliśmy do dużej cegielni na uboczu miasta, gdzie pracowało pięć tysięcy ludzi. Wtłoczyli nas do baraku bez dachu. Tynki były jeszcze świeże, niewykończone. Pośrodku żużel. Żelazna kuchnia. W pokoju po siedem osób. Jak nas wtłaczali, nie patrzyli, czy to rodzina, czy nie. Mieszkaliśmy tam i chodziliśmy do pracy. Na wózkach wywoziliśmy cegły z pieca. Mieliśmy rękawice obszyte gumą, żeby nie sparzyć rąk. W piecu było z 70 stopni gorąca, na podwórku często dochodziło do 40 stopni mrozu.

Powiało ciepłym wiatrem

W marcu 1953 roku jakby powiało ciepłym wiatrem. Ulżyło. Zmieniło się. Dali nam dokumenty. Kazali jechać, gdzie chcemy. Odnaleźliśmy się z rodzicami. Wróciliśmy, ale nasze gospodarstwo było rozebrane. Zostały tylko fundamenty. Do Węgorzewa przyjechaliśmy jako repatrianci. Tutaj pracujemy i żyjemy do dzisiaj. Jesteśmy w Związku Sybiraków, walczymy o ideały.

Emilia Fedusio