Czy czeka nas wysyp koronawirusowych autodiagnoz?

2021-03-15 19:34:26(ost. akt: 2021-03-15 20:00:17)

Autor zdjęcia: Pixabay

Od dzisiaj w sklepach jednej z dużych sieci dyskontowych, w sprzedaży są dostępne testy na „koronawirusa”. Dlaczego w cudzysłowiu? Ponieważ dokładnie są to „testy serologiczne na Covid-19”, nie antygenowe lub molekularne, a to zasadnicza różnica. Czy ełczanie są zainteresowani takimi testami? Sprawdziliśmy przy okazji, czy – podobnie jak w większych miastach – znikają z półek w błyskawicznym tempie.
O tym, że w sklepach sieci Biedronka pojawią się od dzisiaj (15 marca) w sprzedaży testy na przeciwciała IgG i IgM na Covid-19 sieć informowała już wcześniej, co odbiło się dosyć szerokim echem w polskich mediach.

Wraz z poniedziałkiem pojawiły się informacje, że w wielu sklepach sieci Biedronka, zwłaszcza w większych miastach, „testy na koronawirusa” rozeszły się pierwszego dnia sprzedaży jak ciepłe bułeczki. Zdarzały się nawet sytuacje konfliktowe związane z „nagłym” zapotrzebowaniem na ten produkt. Ludzie – zwłaszcza starsi – potrafili kłócić się o znikające z półek w błyskawicznym tempie maseczki. Niektóre sklepy sieci wprowadziły limit – jeden klient może kupić jednorazowo maksymalnie 3 takie testy.

Nie ukrywam, że wybierając się popołudniową porą do jednej z ełckich Biedronek w celu przyjrzenia się owym testom zakładałem, że już zostały wyprzedane. Podczas nieśpiesznego spaceru do sklepu miałem czas zrobić mały „research”, czym jest owy test na koronawirusa.

„Test serologiczny na Covid-19 / Szybki test do samodzielnego wykonania pozwalający na jakościowe wykrycie przeciwciał IgG i IgM przeciwko SARS-CoV-2 w próbkach ludzkiej krwi pełnej” – czytamy na opakowaniu produktu, który określony jest jako „wyrób do samokontroli”. Czy test ten rzeczywiście wykrywa „koronawirusa”?

W celu potwierdzenia „świeżego” złapania koronawirusa wykonuje się odpowiednie testy antygenowe lub/i molekularne. Test oferowany w Biedronce jest tzw. testem serologicznym, a te zaledwie wykrywają, czy dana osoba miała jakikolwiek kontakt z wirusami z grupy koronawirusów. Wcale nie jest powiedziane, że akurat z tym wywołującym Covid-19.

I zresztą informuje o tym sam producent w ulotce. Czytamy tam, że „wyniki fałszywie dodatnie mogą wynikać z przebytych lub aktualnych informacji spowodowanych innym koronawirusem lub innymi substancjami interferującymi”.

Tutaj warto wspomnieć, że już 50 lat temu w podręcznikach do wirusologii („Wirusologia Lekarska” – podręcznik dla studentów medycyny pod redakcją Leona Jabłońskiego; PZWL, 1973r.) wymieniano grupę „koronawirusów” (są stare jak świat).

„Zakażenia wywoływane przez koronawirusy bywają czasami śmiertelne u zwierząt laboratoryjnych, ale nie u człowieka, z wyjątkiem być może sytuacji, w których odporność jest drastycznie zmniejszona z jakiegoś innego powodu (…) Koronawirusy z zadziwiającą skutecznością potrafią powtórnie atakować tych samych gospodarzy, co stanowi jedną z przyczyn, dla których wszelkie marzenia o szczepionce pozostają w sferze utopii” – czytamy na stronie 114 pracy zbiorowej pod redakcją cenionego polskiego eksperta wirusologii.

Wracając do „biedronkowych” testów – jak już wiemy, wykrywają czy badany miał do czynienia z wirusami. Nasuwa się zatem pytanie – czy wynik dodatni tego testu będzie przez ludzi odbierany jako potwierdzenie, że „mają koronawirusa”?

Życiowa praktyka mówi, że niestety tak. Dotyczy to zwłaszcza starszych ludzi, którzy niekoniecznie zdają sobie sprawę z różnicy między testem na przeciwciała (jakim jest właśnie ten z Biedronki), a testem molekularnym lub antygenowym. Może się okazać tak, że porobią sobie testy i „powychodzą” im jakieś stare przeziębienia, a owi nieszczęśnicy – nie wiedząc czy mają SARS-CoV-2 czy „zwykłe” przeziębienie – mogą wpaść w panikę i zacząć wydzwaniać po lekarzach.

Czy tak będzie? Pokażą najbliższe tygodnie. W ciągu kolejnych dni przyjrzymy się kilku innym sklepom tejże sieci w naszym mieście. W tym, w którym byłem dzisiaj nikt na testy się jakoś namiętnie nie rzucał, mimo, że klientów było sporo. No cóż, może większość wyprzedała się z samego rana?

Tutaj przy okazji chciałbym poruszyć jeszcze jeden temat, który wypłynął niejako na boku pracy nad tym, który Państwo właśnie czytacie. Otóż gdy chciałem zrobić fotkę biedronkowym testom, panie ekspedientki (skądinąd bardzo sympatyczne, pozdrawiam!) powiedziały, że nie mogę tego robić i powoływały się na regulamin sklepu. Nie chcąc się kłócić (to nie Wasza wina drogie Panie) i wprowadzać niepotrzebnego na tamtą chwilę zamieszania, wspomniałem zaledwie, że wydaje mi się, iż jak najbardziej mam prawo „cykać” fotki produktów.

Tutaj podaję uzasadnienie i warto, aby pamiętali o tym i nasi Czytelnicy, w tym pracownicy podobnych sklepów. Przecież Wy także po pracy zamieniacie się w klientów i możecie paść ofiarą podobnych, urojonych prawnie „regulaminowych zakazów”.

Nie ma przepisów, które zakazywałyby robienia zdjęć w sklepach. Oferta sklepu nie jest tajemnicą przedsiębiorstwa. Równie dobrze konsument zamiast z aparatem może chodzić z notatnikiem i skrupulatnie zapisywać różnice w cenach produktów albo je zapamiętywać i wybrać najkorzystniejszą ofertę — informuje Agnieszka Majchrzak, starszy specjalista w UOKiK.

Słowa swojej podwładnej potwierdza szef Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów przy okazji dodając, że „zakazy” fotografowania mogą być odebrane jako nieuczciwa praktyka rynkowa, która narusza zbiorowe interesy konsumentów.

Sklepy nie mogą zakazywać takich praktyk. Jednym z podstawowych praw konsumenta jest możliwość swobodnego wyboru oferty, która mu najbardziej odpowiada pod względem ceny czy właściwości produktu. Musi mieć więc możliwość porównania, co może zrobić na różne sposoby, także poprzez aplikacje czy zdjęcia — mówi prezes Marek Niechciał.

To ponadto nielegalna praktyka rynkowa, a sklepy za jej wprowadzanie mogą ponieść karę finansową w wysokości nawet do 10 proc. obrotu wypracowanego w poprzednim roku.

MCH

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5