Wiceprezydent na szczycie!

2025-01-22 23:32:11(ost. akt: 2025-01-22 23:44:16)

Autor zdjęcia: Fb/Artur Urbański

Z zawodu nauczyciel. Na co dzień, jako wiceprezydent Ełku, zajmuje się m.in. sprawami oświaty. Ale gdy rozpoczyna urlop, zamienia pantofle na wygodne burty terkkingowe i wyrusza w góry.

Teraz jest w Ameryce Południowej.

Pozdrawiamy że szczytu Aconcagua 6962 m.n.p.m , dachu Ameryki Południowej — napisał w mediach społecznościowych Artur Urbański, wiceprezydent Ełku.

Na tą wyprawę wyruszył razem z synem, Kamilem. Przy okazji tej wyprawy przypomnijmy rozmowę z Arturem Urbańskim z końca 2022 roku, kiedy to wrócił z Himalajów, gdzie razem z synem Kamilem zdobył szczyt Island Peak wspinając się na wysokości 6 189 m.n.p.m.

Przyjemnie jest po górach chodzić, ale bardzo przyjemnie jest też o górach marzyć — mówił wówczas w rozmowie Artur Urbański.

I jak przeczytacie do końca, sami zobaczycie, że marzenia się spełniają!

***

W listopadzie udało się Panu zdobyć Island Peak. Wyprawa w Himalaje była z pewnością spełnieniem marzeń.

W Himalajach byłem pierwszy raz. Zawsze było to moim wielkim marzeniem. Myślę, że marzy o nich każdy kto chodzi po górach. Magiczna jest przede wszystkim wielkość tych gór. Po drodze były Tatry, Alpy, Kaukaz. Jak sobie wyobrazimy, że Himalaje są o kilka tysięcy metrów wyższe, to budzi to ogromną ciekawość i powoduje, że bardzo chcemy zobaczyć to miejsce. Najbardziej uderzyła mnie w Himalajach właśnie skala tego wszystkiego. Powiem taki przykład. Najdłuższa dolina w Tatrach polskich to Dolina Chochołowska, którą się przechodzi od początku aż na grań w około 4 godziny. W Himalajach przejście doliny, którą szliśmy w stronę naszego base campu pod Everestem, zajęło nam 8 dni, od 6 do 8 godzin trekkingu dziennie. To już pokazuje jaka to dolina. Inny przykład. Stoimy na szlaku. Pod nami jest dolina, która ma 2 kilometry głębokości, a nad nami są ściany skalne, które mają 3 tysiące metrów wysokości. W Tatarach dolina ma głębokość 600-800 metrów, a gdy spojrzymy do góry, to nad nami jeszcze 600-800 metrów. Jest to coś, co naprawdę robi ogromne wrażenie. Żaden film, książka tego nie oddaje. Dopiero jak się tam stanie i popatrzy, to widać potęgę tego miejsca.


Z pewnością wyprawa w Himalaje jest bardzo wymagająca. Wcześniej wspinał się Pan w różnych pasmach górskich. Czy pojawia się ta chęć zdobywania coraz wyższych szczytów?

Coraz dalej się sięga, ale wydaje mi się, że trzeba małymi łyżkami jeść, żeby poznać swoje możliwości. Wchodząc coraz wyżej musimy wiedzieć, jak nasz organizm będzie reagował. Najpierw można sprawdzić się w Tatrach, gdzie wysokości zamykają się na 2 650 metrach, potem w Alpach, gdzie możemy mierzyć się z wysokościami ponad 4 tys. metrów. Kaukaz był dla mnie ciekawym doświadczeniem, bo też chciałem zobaczyć, jak to będzie jeszcze wyżej. Natomiast Himalaje są zupełnie czymś innym. Na wysokości powyżej 5 tys. metrów przebywaliśmy 8 dni. To już była taka możliwość i aklimatyzacji i sprawdzenia jak organizm funkcjonuje, jak to wszystko działa. Zupełnie inaczej zapanowałem sobie przygotowanie fizyczne. Trochę nękały mnie kontuzje. Pojechałem w te Himalaje na pewno nie tak przygotowany jakbym chciał. Tarty to dla mnie podstawa. W zasadzie każdego roku jestem w Tatrach raz, dwa razy, zarówno w sezonie letnim, jak i zimowym.


A pamięta Pan swój pierwszy zachwyt Tatrami?

Miałem 10 lat. Pojechałem na obóz sportowy do Krościenka w Pieniny, ale na jeden dzień pojechaliśmy do Zakopanego i tam pierwszy raz mnie uderzyła ta wielkość tych gór. Stanąłem jak takie małe dziecko, popatrzyłem na Giewont i pomyślałem sobie: Boże, jak tam musi być wysoko... I potem wyjazdy w Tatry były już coraz częstsze.


Wracając do wyprawy w Himalaje. Jak wyglądała podróż do Nepalu?

Lecieliśmy przez Dubaj do Katmandu. Stamtąd zazwyczaj małym samolotem leci się do Lukli. Ale tym razem było dużo ludzi i musieliśmy jechać busem do Ramechhap i dopiero stamtąd krótki 20-minutowy lot do Lukli. Ta droga jest ciekawym przeżyciem. W jedną stronę jechaliśmy nocą. Autobus podskakiwał, chybotało nim na wszystkie strony. Ale jechaliśmy nim też w drodze powrotnej i wtedy zobaczyliśmy te drogi... Można było się przerazić. Słabej jakości, dużo zwierząt, krów, kóz. Kierowcy nepalscy mają też ciężką nogę, a te drogi są "poprzyklejane" do zboczy...


Jaka pogoda panuje w listopadzie w Himalajach?

W listopadzie w Himalaje przyjeżdżają ludzie z całego świata. Pogoda jest bardzo fajna. Kończy się monsun i zaczyna się czas dobrej pogody. Jest słonecznie, ale też bardzo sucho. Na tym szlaku, którym się podchodzi do bazy pod Everestem jest bardzo dużo kurzu. Ta ilość turystów, muły, jaki - to wszystko wznieca ten kurz i tak naprawdę trzeba byłoby mieć jakąś maskę, bo oddycha się ciężko. Powyżej tych 5 tys. metrów są ujemne temperatury, również w dzień, choć słońce jest fajne i rozgrzewa. Gdy słonce zachodzi robi się bardzo zimno. Na termometrze w nocy mieliśmy odczyt -20 stopni.


A jak wyglądało samo zdobycie szczytu?

Rozpoczyna się wszystko w Lukli nazywanej Bramą Himalajów. Tam kończą się drogi kołowe, lądują małe samoloty i tam zaczynają się trekkingi właśnie w rejon Mont Everestu i dolin otaczających go. Dziennie trekking zajmuje od 6 do 8 godzin. Śpi się w tzw. lodżach. To są takie bardzo prymitywne, nawet nie hotele, nie schroniska, ale jest dach, są ściany. Szlak jest bardzo malowniczy, bo to nie są tylko góry, ale i wioski nepalskie z ludnością, ze zwierzętami - jaki, muły, osły, konie. Po tych kilku dniach trekkingu, spod bazy pod Everestem przechodzi się do base campu pod Island Peak. Tam spędziliśmy 3 albo 4 dni w namiotach. Mieliśmy też dzień przygotowawczy, kiedy sprawdzaliśmy sprzęt, było trochę treningu techniki wspinaczkowej i zjazdowej, jeszcze jedno wyjście aklimatyzacyjne i potem jest ta noc, kiedy wychodzimy w stronę szczytu z nadzieją, że się uda go zdobyć. Prognozy były bardzo dobre. W tym czasie, kiedy wchodziliśmy, nie było silnego wiatru. Pobudkę mieliśmy o północy. W mesie - takim specjalnym namiocie Szerpowie przygotowywali nam posiłki. Wyszliśmy o pierwszej w nocy. Około 6 rano byliśmy ponad skalną częścią podejścia. Potem ok 40 minut droga przez lodowiec. Ostatni etap to strome podejście ubezpieczone linami poręczowymi i grań wprowadzająca na szczyt. Pokonanie ścianki na lodowcu plus tego kawałka grani zajęło nam trzy godziny. Około 9 byliśmy na szczycie. Spędziliśmy tam około 15 minut, bo trzeba ustąpić miejsca kolejnym wchodzącym. Były momenty zmęczenia. Najbardziej czuje się tą wysokość, mimo że wchodziliśmy wcześniej na 5 500 metrów, to na tej wysokości 5 800 - 5 900 metrów każdy poczuł różnicę, ból głowy. Ale jak szczyt jest blisko, zapomina się o tym wszystkim i idzie się dalej. Powrót tą samą drogą. Zejście granią do punktu asekuracyjnego. Zjazd zajął nam około godziny. W między czasie odpoczywaliśmy, trochę zjedliśmy. Byliśmy w bazie około godziny 15. Jak się wraca po tym wszystkim, to tak naprawdę tylko ściąga się buty i 2-3 godziny snu. Potem jakaś kolacja, sen i następnego dnia już od rana normalnie można funkcjonować. Pomału zaczęliśmy się zbierać z naszego base campu w drogę powrotną. 5 dni zajęło nam dojście do Lukli.


Która droga jest przyjemniejsza ta na szczyt czy ta powrotna?

Zdecydowanie droga do góry jest przyjemniejsza. Wszystko się odkrywa. Aczkolwiek w górach jest tak, że inne rzeczy widzi się wchodząc, a inne schodząc. Fajnie się obserwuje dolinę rzeczną, zwraca się uwagę na inne rzeczy, można dostrzec trochę więcej szczegółów.


W drodze powrotnej zatrzymał się Pan w Katmandu...

W Katmandu spędziliśmy dwa dni. Kiedy wstawiłem w sieci pierwsze zdjęcie, jeszcze z trasy trekkingu, odezwała się moja uczennica - Jagoda, która ma męża Nepalczyka z Katmandu. Mieszka co prawda w Niemczech, dużo czasu spędzają w Nepalu. Odezwałem się do niej i razem ze swoim mężem pokazali mi tą starszą część miasta. To, co zwróciło moja uwagę, to niesamowita duchowość tego miejsca, dużo bóstw, które opiekują się rzekami, górami, miastami. Nepal jest bardzo barwny, ciekawy w duchowości, egzotyce. Nasi Szerpowie, w trakcie pobytu w górach, zaprosili nas na uroczystość do świątyni, klasztoru na uroczystość, w której mnich błaga bóstwo, aby było łaskawe i pozwoliło bezpiecznie wejść na szczyt. Na szyje każdemu z nas związał pomarańczową wstążkę, amulet.


Wyprawa z pewnością niezwykła, ale daleka od klasycznego urlopu w komfortowym hotelu...

Trzy tygodnie zleciały bardzo szybko. Trzeba nastawić się na brak wygód - kilka dni bez wody, prysznica, jest zimno, dosyć monotonne jedzenie przygotowywane z tego, co ludzie wniosą na plecach. Ale to co natura pokazuje, rekompensuje wszystkie niewygody i niedostatki. Warto coś takiego przeżyć. Góry są piękne i dają dużo dobrych emocji. W każdym miejscu są inne. Są szczyty, które towarzyszą nam całą drogę. Na ponad 5 tysiącach metrów nie ma internetu. Cztery dni byliśmy zupełnie bez kontaktu. Mieliśmy - jako grupa - telefon satelitarny, ale naprawdę na nagłe kłopoty. Niestety musiał być użyty. Zasłabła jedna z uczestniczek wyprawy i zabrał ją śmigłowiec.


Jakie ma Pan "górskie" plany na najbliższy czas?

Planów mam na długi czas. Wszystko zależy od zdrowia, kondycji, możliwości urlopowych i finansowych. W Himalaje chciałbym wrócić. To co mi się marzy to Ameryka Południowa. Jest tam kilka fajnych celów. Aconcagua to najwyższy szczy Ameryki Południowej, ma prawie 7 tys. metrów. Są przepiękne wulkany w Ekwadorze i fantastyczny trekking w Andach patagońskich- Cerro Torre i Fitz Roy. Na pewno trzeba będzie się na cos zdecydować, bo nie da się zrobić wszystkiego podczas jednego wyjazdu. Ale mam też bliższe marzenia. Jest jeszcze sporo do "zrobienia" w Alpach. Jestem w trakcie zdobywania Korony Tatr - 14 najwyższych szczytów. W tej chwili mam 8 zdobytych. Przyjemnie jest po górach chodzić, ale bardzo przyjemnie jest też o górach marzyć i planować te wyjazdy. Jest to prawie tak samo emocjonujące jak samo bycie w górach. To poznawanie, planowanie poprzez przewodniki, filmy, relacje innych osób. To jest takie wirtualne chodzenie po górach.


Emerytura w Bieszczadach?

Kiedyś myślałem o tym, ale teraz jestem przekonany, że ta przyjemność też polega na tym, że się pojedzie w góry i wraca. Smakuje wówczas jak jakieś specjalne danie w restauracji, a nie takie jedzone na co dzień. Emerytura na pewno w Ełku.

Dziękuję za rozmowę

Paweł Tomkiewicz


2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B