Nie godziłem się na szukanie haków

2009-02-27 00:00:00

- Moje zwolnienie było przesądzone. Kiedy wyszedłem z gabinetu prezesa IPN-u, zadzwoniła do mnie dziennikarka i powiedziała, że informacja o mojej dymisji jest już na stronie internetowej IPN-u - o kulisach swojej dymisji opowiada nam profesor Norbert Kasparek, były szef olsztyńskiej delegatury Instytutu Pamięci Narodowej i dziekan Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.

- List z poparciem dla pana ukazuje się w miesiąc po odwołaniu pana z funkcji naczelnika olsztyńskiej delegatury IPN. Czy nie za późno na kontratak?
- Nie wiem, czy za wcześnie, czy za późno. Odbieram, że jest to bardziej wyraz solidarności. Byłem zaskoczony liczbą podpisów, a przede wszystkim próbą uzyskania od prezesa IPN odpowiedzi na pytanie o główny powód mojego odwołania.

- Nie poznał pan go wychodząc z gabinetu prezesa Janusza Kurtyki?
- Nie, bo nie mogę uznać - jako powód - bzdurnego zarzutu, że dostałem działkę od prezydenta Czesława Małkowskiego. W mediach zarzucano mi też potem, że podpisałem list w jego obronie, a tym, którzy to zrobili, bardziej chodziło przecież o zasady i sposób, w jaki został potraktowany Małkowski po wybuchu afery. Nie należę też do żadnego układu olsztyńskiego, jeśli nawet taki jest. Tak samo nie rozumiem zarzutu, że nie potrafię kierować zespołem, Jako dziekan humanistyki kieruję przecież o wiele większym zespołem niż kilkuosobowa delegatura IPN. Warto więc poznać prawdziwe powody mojego odwołania.

- Znamy je: spór z Pawłem Piotrem Warotem. Rozumując po wojskowemu, że starcie wygrywa ten, kto zostaje na placu boju, to on wygrał. Co pan zarzuca jego publikacjom w "Debacie" i Radiu Olsztyn?
- Powierzchowność, czerpanie z jednego źródła, to jest teczek IPN, nieweryfikowanie ich, niedanie szansy na wypowiedź temu, o którym się mówi. Według mnie, pod jego publikacjami jako współautor podpisany powinien być także esbek, który wytworzył opisywane dokumenty. Pokazywanie ich bez kontekstu, wycinkowość może prowadzić do opatrznych wniosków. Wyobraźmy sobie, że ze zwycięskich walk armii napoleońskiej w Prusach w roku 1807 roku opisujemy epizod spod Lidzbarka Warmińskiego i moment utraty przez Francuzów sztandaru. Można by na tej podstawie dojść do wniosku, że Napoleon przegrał całą kampanię. Tak samo, pisząc o niektórych bohaterskich wydarzeniach z września 1939 roku, nie można przecież uznać, że to myśmy wygrali.

- Pod listem do prezesa IPN podpisało się kilku posłów Platformy Obywatelskiej. Nie boi się pan, że zostanie przypisany do tej strony polskiej sceny politycznej?
- Jestem im bardzo, tak po ludzku, wdzięczny za ten normalny gest solidarności. Mam oczywiście swoje poglądy polityczne, bliska mi jest dawna Solidarność, publicznie chcę jednak nadal pozostać apolityczny. Taki powinien być także IPN. Do takiego IPN-u, z jakiego mnie wyrzucono, nie chcę zresztą wracać. Uwierał mnie.

- Miesiąc temu, kiedy pana odwołano i pan, i Paweł Warot, tylko przez chwilę komentowaliście wasz spór. Najgrubszy był zarzut, że "betonuje" pan historię. Robił pan to?
- Nie betonowałem historii. Uważałem tylko, że obowiązuje pewien profesjonalizm. Jeśli w kolejnych publikacjach, mimo uwag, pojawiały się te same błędy, także w nazwiskach, to co powiedzieć?

- Czy blokował pan publikacje Pawła Warota?
- Przecież się ukazywały. Przecież podpisywałem jego delegacje, kiedy jeździł - wiedziałem na jakie tematy - do IPN-u w Białymstoku. Protestowałem przeciwko jednej publikacji. Miałem zresztą dość atakowania uniwersytetu, uniwersytet jest dla mnie najważniejszy, chcę go bronić i uczciwie opisywać jego dzieje, niełatwą i skomplikowaną historię. Jeśli ktoś bierze się za opracowywanie pewnego fragmentu historii uniwersytetu, to ja wyobrażam sobie, że ma ileś tam metrów materiałów archiwalnych i rzetelnie je przegląda. A nie zaczyna od nazwiska (ten dziekan, ten rektor) i szuka przede wszystkim na jego temat haka, bo to sensacja, to chwyci. Nie podobało mi się też, że Paweł Piotr Warot najpierw leciał z tym do radia i prasy, a dopiero potem następowało coś w rodzaju naukowej weryfikacji. Współczuję mu. Ma za dużo tego, co nazywam "parciem na szkło". To jest potrzebne politykowi, publicyście, nie historykowi. W wieku trzydziestu lat można być genialnym matematykiem, ale rzadko genialnym historykiem. Od historyka wymaga się refleksji. Tego mi brakowało w IPN. Profesor Janusz Jasiński (teść Norberta Kasparka - red.) nazywał go Instytutem Przywracania Pamięci, tym powinien być.

- Bardziej przyjęło się pojęcie policji pamięci.
- Dlatego nie chcę być już w IPN. Proszę zwrócić uwagę, że jedna książka Piotra Gontarczyka i Sławomira Centkiewicza "SB a Lech Wałęsa" przysłoniła szereg innych pożytecznych publikacji IPN. Boję się też o inną rzecz, o utratę zaufania do historii i historyków. Nawet jeślibyśmy wymyślili złoto ludzie nam nie uwierzą. Nie zamieniajmy jednej propagandy drugą. To, co robią niektórzy historycy IPN, zbyt przypomina propagandę z lat pięćdziesiątych.

- Panie profesorze, czym się różni historyk od historyka IPN, czy to jakiś wyższy stopień wtajemniczenia?
- Historyk IPN dla wielu stał się pojęciem obraźliwym. Nie ma "gatunków" historyków. Można być historykiem z IPN-u, z uniwersytetu, z Olsztyna czy Warszawy, ale zasady warsztatu są takie same. Szkoda, że jakiś źle rozumiany mesjanizm sprowadził pracę IPN do teczek, że przez to tracimy z oczu szereg innych potrzebnych działań. Żeby była jasność: zastrzeżenia miałem tylko do Pawła Piotra Warota. W jego sprawie napisałem notatkę służbową prosząc dyrektora oddziału IPN w Białymstoku o zdyscyplinowanie pracownika, który nie wykonuje moich poleceń. Do Piotra Kardeli zarzutów nie mam, jego warsztat historyka jest o wiele lepszy, zwłaszcza w kwestiach polonijnych.

- Ale w delegaturze IPN w Olsztynie jest jeszcze trzeci historyk, Renata Gieszczyńska.
- I nikt nie wie o jej mozolnej pracy, jaką wykonuje zbierając sylwetki olsztyńskich działaczy Solidarności, o pracy dla szkół, warsztatach dla nauczycieli, spotkaniach, wystawach. Ostatnia, jaką wspólnie otwieraliśmy dotyczyła Katynia. Jaka to jest ciągle ważna sprawa mogliśmy zobaczyć obserwując reakcję ludzi. Jednak nie wszyscy pracownicy naszej delegatury przyszli na otwarcie.

- Może z tego powodu nie należało oddawać pola i miesiąc temu jednak powalczyć?
- Moje zwolnienie było przesądzone. Kiedy tylko wyszedłem z gabinetu profesora Janusza Kurtyki odebrałem telefon od dziennikarki Polskiej Agencji Prasowej, że informacja o mojej dymisji jest już na stronie internetowej IPN-u. Znaczy się, że decyzja zapadała wcześniej. A prezes Kurtyka nigdy w Olsztynie nie był (jego poprzednik prof. Leon Kieres kilka razy).

- Czy nie żałuje pan jednak? Czy widział pan przynajmniej swoją teczkę?
- Nie ma mojej teczki.

- Co po dziesięciu, dwudziestu latach historia zachowa z tego, co dziś można znaleźć w archiwach pozostałych po służbie bezpieczeństwa? Czy zostanie z nich tyle, co z kronik Wincentego Kadłubka?
- Moją historyczną specjalnością jest wiek XIX, ale też skłamałbym, gdybym powiedział, że jako historyk nie zainteresowałem się teczkami. Prędko się jednak zniechęciłem, zobaczyłem tam za wiele bólu. Jak miałbym oceniać kogoś, kto dał się złamać na pięć minut? Trzydzieści lat temu zdał na studia, popił na praktyce robotniczej, został wyłuskany przez SB i postawiony przed alternatywą: albo współpraca, albo koniec ze studiami i marzeniami. Albo kogoś, którego podpis SB uzyskała wykorzystując chorobę w rodzinie? Co historykowi zostanie z teczek? Atmosfera, nastroje społeczne. Badań socjologicznych na pewne tematy przecież wtedy nie prowadziło się, poznamy zachowania władzy, to, gdzie widziała swego wroga. To ważne źródło, są historycy, którzy potrafią je czytać, trzeba znać kontekst. Ktoś mógł mówić, że ładna pogoda, a esbek w swoim raporcie napisał, że "pozytywnie ocenia obecną rzeczywistość". A mistrza Kadłubka bym tak nie dyskredytował. Gall Anonim też zmyślał.

Stanisław Brzozowski

Uwaga! To jest archiwalny artykuł. Może zawierać niaktualne informacje.