Warmianka z wyboru

2023-10-22 20:00:00(ost. akt: 2023-10-20 15:37:38)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Wanda Harań to Warmianka z wyboru, ale nie od razu podjęła tę decyzję. Ziemię na Warmii kupiła z myślą o gospodarstwie ogrodniczym, kiedy mieszkała jeszcze w Warszawie. Finał jest taki, że nie tylko mieszka w naszym regionie, ale też bardzo angażuje się w życie lokalnej społeczności.
To kobieta niezwykła. Swoją siłą charakteru, odwagą i pracowitością mogłaby obdzielić kilka osób. Nie miała jeszcze 16 lat, kiedy zaczęła zarabiać pierwsze pieniądze.

— Wstawałam o 3.00 rano i do godz. 7.00 rozwoziłam mleko. Dopiero wtedy szłam do szkoły — wspomina ten czas pani Wanda. — W tamtych czasach mleko sprzedawano w szklanych butelkach. W jednym kartonie było chyba 12 butelek. Te kartony pakowałam do wózka dziecięcego i pierwszym tramwajem jechałam na osiedle, gdzie to mleko roznosiłam. Tak każdego dnia, bo mleko dostarczałam też w soboty, niedziele i święta. Zarabiałam w trzy godziny tyle, ile inni w osiem godzin. Przyznam, że czasem na lekcjach odsypiałam.

Jednak to, że pani Wanda pracowała, nie przeszkodziło jej w ukończeniu szkoły i zdaniu matury. Mimo że miała dobre wyniki w nauce, po technikum ekonomicznym postanowiła założyć własną rodzinę.

— Po maturze wychowawczyni powiedziała mi, że powinnam się uczyć dalej, a nie wychodzić za mąż. Odpowiedziałam jej, że założenie rodziny nie oznacza rezygnacji ze studiów — wspomina Wanda Harań. — Kiedy mój synek Grzesiu skończył 6 miesięcy, uznałam, że czas podjąć naukę, bo kto wie co będzie później.

Młoda mama, w czasie kiedy synek spał, przygotowywała się do egzaminów na studia. Wybrała kierunek ekonomię przemysłu w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (SGPiS), dzisiaj ta uczelnia to Szkoła Główna Handlowa w Warszawie (SGH).

— Egzamin z matematyki zdałam szybko i łatwo — opowiada. — Pamiętam, że spieszyłam się do dziecka. Pani z komisji, kiedy dużo przed czasem oddawałam swoje papiery, myślała, że zrezygnowałam i namawiała mnie: „usiądź, dasz radę”, a ja do niej, że właśnie skończyłam zadania. Zdałam na 4. Dobrze poszło mi też z języka rosyjskiego, bo tego przedmiotu uczyła nas nasza wychowawczyni, rodowita Rosjanka, więc byłam dobrze przygotowana. Problem miałam z geografią i musiałam zdawać ustnie, ale wiedziałam, że któryś z przedmiotów położę, bo trudno było mi się przygotować do egzaminów. Przyznam, że to był ciężki okres. Sama się dziwię, jak ja sobie z tym wszystkim poradziłam: praca, dom, studia.

Już jako studentka pani Wanda pojechała do Szwecji, gdzie między innymi pracowała w szklarni. To był ten czas, kiedy król szwedzki Karol XVI ożenił się z Sylwią Sommerlath. Nie przez przypadek pani Wanda swojej córeczce dała później na imię właśnie Sylwia.

— Po powrocie zarobione pieniądze przeznaczyłam na zastaw za kredyt, za który kupiłam pieczarkarnię w Łomiankach — opowiada pani Wanda. — Pamiętajmy, że to był czas PRL. Przyszedł stan wojenny i był taki moment, że nie miałam czym zawieźć pieczarek do odbiorców, bo brakowało paliwa. Kazali mi wozić te pieczarki zwykłym autobusem. To oczywiście było niemożliwe. Nie należałam do PZPR, ale zdenerwowana tą sytuacją poszłam na skargę do sekretarza partii. On do mnie: „siadajcie”, ja mu na to, że „sama jestem”, ale później rozmowa potoczyła się dobrze i udało mi się załatwić sprawę, bo dostałam talon na dodatkowe paliwo i jakoś te pieczarki mogłam transportować.

To był kolejny dowód na operatywność i odwagę pani Wandy.

— Nigdy nie byłam osobą, która czeka, żeby jej ktoś coś dał — przyznaje. — Zawsze starałam się brać wszystko w swoje ręce.

Warto wspomnieć, że zaraz po szkole pani Wanda zajmowała się między innymi robieniem… klatek dla ptaków.

— Kupowałam drut i razem z mężem w piwnicy ten druk rozciągaliśmy, cięliśmy na kawałki, lutowało się je i powstawały różne klatki dla egzotycznych ptaków na zamówienie sklepu. Ponieważ już miałam wtedy małe dziecko, stawiałam synka blisko otwartego okna, podczas gdy lutowałam, żeby nie zaszkodzić jego zdrowiu — mówi pani Wanda. — Spody do tych klatek robiliśmy z blach do pieczenia, które wcześniej kupowaliśmy w sklepie z gospodarstwem domowym. Przy tych klatkach były oczywiście szufladki, żeby można było wygodnie je sprzątać. To były czasy, kiedy w sklepach niewiele było.

Z czasem małżonkowie otworzyli spółkę o nazwie Polgreen, która sprowadzała z Holandii kwiaty.

— Sprowadzaliśmy rośliny cebulowe, np. tulipany, ale też lilie, które w Polsce były wówczas nowością — wspomina pani Wanda. — Firma dobrze prosperowała, bywaliśmy na wielu targach, między innymi na Polagrze, pojawialiśmy się w czasopiśmie „Działkowiec”. Miałam plan, żeby postawić w Warszawie market ogrodniczy, myślałam też o ziemi, na której hodowałabym kwiaty cebulowe. Chodziło również o to, żeby tych cebul, które się nie sprzedały, nie zmarnować, tylko wysadzić.

Przyszedł niestety zły czas dla małżeństwa pani Wandy. Rozstała się z mężem i firmą. Zaczęła pracę w charakterze księgowej, ale ciągnęło ją zawsze do natury. Pierwszy raz na Warmię przyjechała w 2000 roku. Miejsce jej się spodobało na tyle, że w końcu kupiła 11 ha ziemi w gminie Kiwity z myślą o hodowli kwiatów cebulowych.

— Miałam plany budowy domu, magazynów, chłodni (cebule trzeba schłodzić przed sadzeniem), ciągników. Jednak w tym czasie banki miały ogromne wymagania, jeśli chodzi o zabezpieczenie, a takiej pomocy dla firm, jaka jest teraz, nie było. Ziemia, którą kupiłam, to był straszny ugór — opowiada pani Wanda. — Przyjeżdżaliśmy tutaj z dziećmi, żeby to miejsce uporządkować. Łatwo nie było. Wszystko zarośnięte, zaniedbane. Kosztowało nas to dużo pracy.
Jednak udało się i w Czarnym Kierzu, gdzie ziemię pani Wanda kupiła, stanął dom. Z czasem warszawianka stała się Warmianką, bo w 2007 roku wprowadziła się tutaj na stałe. W 2012 roku posadziła na sporej części swojej ziemi las. Powadzi też agroturystykę „Pod lasem”.

— Mam tylko trzy pokoje gościnne — opowiada. — Początkowo przyjeżdżali do mnie głównie moi znajomi, warszawiacy. Z czasem zaczęli się pojawiać goście z innych stron. Mamy tu bardzo dobre warunki do wypoczynku, relaksu w ciszy i spokoju. Są również warunki na kameralne imprezy, mamy miejsce na ognisko i zewnętrznego grilla. Z czego sporo grup i osób korzysta. Można u nas także organizować różnego rodzaju warsztaty. Jednym z atutów tego miejsca jest fakt, że leży jedynie 6 km od Lidzbarka Warmińskiego.

Pani Wandzie starcza też czasu na działalność społeczną. Od lat namawiała mieszkańców na utworzenie stowarzyszenia, organizowała choinki dla dzieci, którym robiła paczki, w czym pomagali jej znajomi, z Warszawy i spoza kraju. Poza tym także w 2012 roku podjęła pracę w lidzbarskiej Fundacji „Nad Symsarną”.

— Jestem na emeryturze, ale nie potrafię siedzieć i nic nie robić — zwierza się Wanda Harań. — Nie chciałam pracować na pełnym etacie, ale chciałam coś robić poza domem i ogrodem. Całe życie byłam aktywna, więc i teraz nie wyobrażam sobie, abym miała z tej aktywności zrezygnować.

Udało się też w 2014 roku utworzyć Stowarzyszenie Czarny Kierz, które od razu zaczęło prężnie działać. Jednym z takich działań jest Centrum Edukacji i Kultury Wsi, którego celem jest integracja lokalnej społeczności.

Poza tym pani Wanda jest radną gminną. Udaje jej się znaleźć czas także i na to. Cieszy ją to, że w radzie nie ma konfliktów.

— To, co się dzieje w gminie, oceniam na plus — mówi. — Dobrze się współpracuje z wójtem Wiesławem Tkaczukiem i z pozostałymi radnymi. Przede wszystkim dlatego, że nie ma niepotrzebnych kłótni. Wszyscy pracujemy dla dobra mieszkańców, staramy się porozumieć. Niedawno odnotowaliśmy kolejny sukces. Powstała nowoczesna stacja uzdatniania wody w Kiwitach. Bardzo mnie to cieszy.
Jeśli by ktoś pomyślał, że to cała aktywność pani Wandy, to bardzo by się pomylił. Oprócz wymienionych aktywności trzeba wymienić jeszcze zwiedzanie ciekawych miejsc w okolicach, czy regularne zajęcia tai-chi, na które pani Wanda uczęszcza od kilku miesięcy. Jak widać, nawet mieszkając w małej wsi, można nie narzekać na nudę i czas wypełniać twórczo, z korzyścią nie tylko dla siebie. Także na emeryturze. Pani Wanda jest tego przykładem.

Ewa Lubińska