Kobieta bez samochodu? No, jak...

2023-09-15 13:02:48(ost. akt: 2023-09-26 12:59:55)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Młodzi ludzie cały czas za czymś gonią i nie potrafią się zatrzymać. Ciągle im mało. I ta pogoń ich w końcu wykańcza. A ja uważam, że osiągnęłam dużo i obecny poziom życia mnie zadowala. Nie gonię, nie chcę tracić zdrowia — mówi Grażyna Jagodzińska, inżynier budownictwa, mentorka, prezes Międzynarodowego Forum Kobiet, miłośniczka ayurwedy i szybkich samochodów — kobieta-omnibus!
— Kim Pani jest?
— Och, to tak dobrze trafione pytanie! Bo ja jestem omnibusem! Dlaczego? Wiele oczywiście zależy od tematu… Gdy ktoś mnie pyta, kim jestem z zawodu — odpowiadam, że z wykształcenia jestem inżynierem budownictwa. Ale tak naprawdę tych zawodów to ja mam pięćdziesiąt! Jestem nauczycielem akademickim, mentorem, coachem, doradcą biznesowym. W kwestiach inżynieryjnych potrafię wykonać prawie wszystko, łącznie z ułożeniem płytek, podłóg i instalacji elektrycznych. Ale jako człowiek twierdzę, że jestem omnibusem — potrafię wykonywać nawet te zadania, na których niespecjalnie się znam. Jeśli bowiem muszę coś wykonać, a jeszcze nie wiem jak — to się dowiaduję, uczę i robię. Z natury jestem optymistką. Kolor czarny bardzo lubię, ale nie w kontekście nastroju, natury ludzkiej czy sposobu patrzenia na świat. Smutasów nie znoszę do tego stopnia, że zatrudniając pracowników, zwracam uwagę na ich poziom optymizmu i tych z buzią w podkówkę po prostu nie przyjmuję… Owszem, każdy z nas ma jakieś problemy i nie zawsze nam do śmiechu — to naturalne. Ale smutasów z natury nie lubię!

— Dlaczego po maturze wybrała Pani Politechnikę Warszawską i kierunek budownictwo? To przecież raczej męskie studia…
— Jeszcze moich latach szkolnych — mam na myśli szkołę podstawową — wpadła mi do rąk książka Ericha von Dänikena „Oczy sfinksa. Tajemnice piramid”. Poza tym zaczytywałam się w książkach o Indianach i o prehistorycznych czasach. Zaczęło mnie to bardzo pasjonować. Potem do pasji doszła też archeologia — Egipt, piramidy, Machu Picchu… Bardzo wsiąkłam i zdobywałam coraz więcej wiedzy. Miałam też to szczęście, że z moją nauczycielką historii ze szkoły podstawowej przyjaźnił się prof. Kazimierz Michałowski. Dzięki temu całą klasą trafiliśmy do Muzeum Narodowego, gdzie mogliśmy oglądać prawdziwe cuda! A ponieważ w tym czasie ja akurat byłam u szczytu swojej wiedzy archeologicznej — zasypałam profesora Michałowskiego pytaniami! Na co profesor zaprosił mnie na demumifikację mumii…! Natomiast w klasie maturalnej ojciec zaczął się moimi studiami bardzo przejmować, choć z góry wiadomo było już wtedy, że mam wybrać Politechnikę Warszawską. W ogóle nie miałam co do tego wątpliwości! U mnie w rodzinie z dziada pradziada innego zawodu nie ma — są wyłącznie inżynierowie. A ponieważ kocham matematykę, fizykę i generalnie przedmioty ścisłe — tym bardziej Politechnika była dla mnie naturalną koleją rzeczy. Choć bardzo chciałabym być lekarzem, na medycynę się nie nadawałam, bo nie umiem się uczyć na pamięć i zbyt szybko wchodzę w emocje. Skończyło się zatem na Politechnice. I tak Politechnikę Warszawską skończyli lub skończą prawie wszyscy członkowie mojej rodziny — w tej chwili startuje już pokolenie moich wnuków!

Fot. archiwum prywatne

— Bardzo dobrze radzi sobie Pani także w biznesie. To znów wciąż raczej męska domena.
— Jak wspomniałam, ojciec był inżynierem. W czasach, gdy ja byłam dzieckiem, on marzył o własnej firmie, co w tamtych latach z wiadomych powodów było niemożliwe. Stąd po swoich studiach też zostałam na Politechnice — od tamtej pory właściwie całe życie pracuję jako nauczyciel akademicki na Wydziale Inżynierii Lądowej. Zarobki nie powalały — brało się zatem prace zlecone. Akurat w tym czasie na polski rynek wchodziły firmy polonijne i dla jednej z nich miałam wykonać zlecenie. Zgodnie z przepisami przygotowałam wycenę — pojechałam do dyrektora-zleceniodawcy. Zapytał mnie, ile ja z tego dostanę. Kiedy usłyszał, jak mała jest to kwota — wszystkie te moje kalkulacje podarł na strzępy. Byłam bardzo młoda, przeraziłam się nie na żarty. A on zapytał, czy to wszystko jestem w stanie wykonać prywatnie. I tak dzięki niemu zarejestrowałam swoją pierwszą firmę. Do tego dał mi jeszcze do pomocy swoją własną księgową. W rezultacie, w strachu, a jednocześnie z chęcią znacznego podratowania domowego budżetu — zostałam przedsiębiorczynią. A potem to już była kula śniegowa po bardzo pochyłym stoku… Bardzo prędko doszło do tego, że nie byłam w stanie przyjąć wszystkich zleceń, bo nie wyrabiałam się z realizacją! Zaczęłam więc swoich studentów motywować do rejestracji własnych działalności.

— A potem została Pani mentorką…
— Przede wszystkim mam świetne relacje ze swoimi studentami, przyjaźnimy się. Dopiero po wielu latach pracy akademickiej kilka osób uświadomiło mi, że jestem dla nich wręcz mentorką. Tak trafiłam na kurs coachingowy — dziś jestem akredytowanym coachem ICF [International Coach Federation]. Chodzi o to, by pomagać ludziom, ale mieć też odpowiedni zasób wiedzy o pomaganiu. Wciąż słyszę też, że ludzie mi ufają — tym bardziej warto wyciągać do nich dłoń — bywa, że pomocną. Od 7 lat w Sieci Przedsiębiorczości Kobiet wspieram kobiety, które wracają na rynek pracy po urlopie macierzyńskim. Pomagam też kobietom, które chcą uciec z korporacji i założyć własną działalność — tzw. start-up. Przemiła odmiana po latach pracy w terenie, na budowach w różnorakich warunkach pogodowych…!

— A do tego jeszcze ta pasja do szybkich samochodów! Na pewno jest Pani kobietą?
— Kobieta bez samochodu…? No, jak…

Fot. archiwum prywatne

— No, nie bardzo…
— No, właśnie! Już dawno temu mój tata powiedział, że ja nie mam krwi — w moich żyłach płynie raczej benzyna. Do dziś mam zdjęcia, na których w wieku 3-4 lat siedzę na motorze marki Jawa — taki wtedy mieliśmy. I byłam na tyle mała, że gdy tata sadzał mnie na siodełku, to moje nóżki tworzyły regularny i całkowity szpagat! Ale pilotkę i gogle miałam na głowie założone jak trzeba — i trzeba mnie widzieć, jak z całej siły ściskam kierownicę i wprost palę się do jazdy…!

— Od dawna zawodowo egzystuje Pani w stricte męskim świecie. Czy to jest łatwe?
— Tak, i to od dziecka. Miałam jedenastu braci, wliczając w to brata rodzonego oraz 10 kuzynów — możliwe, że to oni w ten męski świat wprowadzili mnie jeszcze dzieciństwie. W mojej rodzinie rodzili się w ogóle sami chłopcy — ja byłam jedna. No, to podobnie do nich też łaziłam po drzewach. Kiedy studiowałam na Politechnice Warszawskiej, dziewcząt było mniej więcej tyle, co chłopców. Dziś jest może nieco więcej chłopców, ale akcja „Dziewczyny na politechniki” co roku swoje robi — kontakt z dziewczętami cały czas mam. I w ogóle od kilku już dobrych lat egzystuję w wybitnie żeńskim towarzystwie, choćby w Międzynarodowym Forum Kobiet. Start-upy prowadzę dla kobiet. Pomagam dziewczynom z domu dziecka stawiać pierwsze samodzielne kroki w dorosłym już świecie, poza instytucją. Nie jest mi zatem ani trudniej, ani łatwiej — uważam, że dziś pod względem płci mój świat jest bardzo zrównoważony. A jednocześnie nigdy nie dopada mnie stres przed męskim światem i współpracą z mężczyznami. Nie boję się ich, nie uważam za lepszych.

Fot. archiwum prywatne

— Czy Pani zdaniem kobiety generalnie powinny przekraczać granice i wkraczać na męskie terytoria? Przecież to może działać w dwie strony…
— W młodości kilka razy przeżyłam szok jako swego rodzaju ofiara przekonania, że „kobiecie czegoś nie wolno”. Dlatego od dawna uważam, że kobietom należą się te bardziej eksponowane i odpowiedzialne stanowiska, zwłaszcza w polityce. Z kilku powodów — przede wszystkim jesteśmy mniej agresywne. A poza tym zawsze bardziej nastawione jesteśmy na negocjacje, konsensus — na spokojne dojście do porozumienia. Nie łapiemy za miecz lub nóż. Polityka z pewnością by wtedy zyskała. Może wyniosłam to z domu — mój ojciec nigdy nie pozował się na pana i władcę domu. Nie — zawsze wszelkie decyzje podejmowali wspólnie z mamą, na zasadzie porozumienia. Jak już, to mama była bardziej dyrektor zarządzającą tego przedsiębiorstwa… Ale choćby większe zakupy zawsze omawiali wspólnie. Tymczasem, kiedy w wieku 20 lat pojechałam na staż do Francji, tam jedna z kobiet zwierzyła mi się, że chciałaby kupić sobie nowy samochód, ale najpierw mąż musi wydać jej pozwolenie, na piśmie w dodatku! Roześmiałam się wtedy i zwróciłam jej uwagę, że ostatecznie pracuje samodzielnie i za swoje pieniądze ten samochód chce kupić. A otóż nie — mąż musiał jej podpisać jakiś dokument, w którym wyraża zgodę na zakup tego samochodu przez nią, na jej nazwisko…! W ogóle tego nie rozumiałam i to był ten pierwszy szok. No, a potem ja, zarobiwszy pierwsze większe pieniądze — udałam się do salonu po wymarzony pojazd. No, i wtedy usłyszałam, że przed zakupem potrzebna jest zgoda męża…! Myślałam, że się przesłyszałam. To był ten kolejny szok — że kobieta nie może zdecydować, co zrobi z zarobionymi przez siebie pieniędzmi… ale wtedy dowiedziałam się o wspólnocie małżeńskiej sic! Innym razem poszłam po samochód sportowy — a sprzedawca, chłop oczywiście, zapytał, jaki kolor sobie życzę… Ale mnie wtedy wkurzył! Odpowiedziałam mu wtedy, że kolor to my ustalimy na samym końcu. I zadałam milion dociekliwych pytań o sprawy techniczne. Jeszcze innym razem odegrałam się na sprzedawcy jazdą próbną — on mi wyprowadził auto, a potem ja pokazałam mu pełną skalę możliwości tego auta! Szczęśliwie dziś już mnie nikt przy takich zakupach o zgody męża nie prosi. I nie pyta o kolor. Możliwe jednak, że kolejne samochody kupuję na firmę i to dlatego… A faktem jest, że raz kupiłam samochód konkretnie dopasowany do koloru świeżo kupionej kurtki w kolorze kanarkowym - żółtym!

Fot. archiwum prywatne

— A obawa, że to równouprawnienie działa w dwie strony?
— To nie jest jeszcze epidemia, ale mężczyźni rzeczywiście robią się dziś coraz bardziej od kobiet zależni. Kiedyś dziewczyna miała szybko wyjść za mąż, bo to gwarantowało jej bezpieczeństwo — utrzymanie i środki do życia. Za to miała siedzieć w domu, gotować obiady i wychowywać dzieci, a mężowi po ciężkiej pracy podawać bambosze. Dziś coraz więcej mężów zostaje w domu, gotuje i opiekuje się dziećmi — a kobiety zarabiają na dom. Czasem dochodzi do rozpadu związku, bo kiedy mąż nie jest w stanie strawić, że to jego żona zarabia lepiej — po prostu odchodzi. Ale wielu mężom jest tak wygodniej. I korzystają z tego. Nie widzę w tym niczego złego.

— Czy to przypadkiem nie nasza wina?
— Trochę nasza… Wszystko przez to, że gdy czegoś nam nie wolno — popadamy w przesadę, potocznie mówiąc: przeginamy. Tyle lat nam, kobietom zabraniano — choćby zakupu samochodu bez zgody męża — to teraz się po prostu odgrywamy na tych facetach! Wszelkie zakazy powodują wzmocnienie naszych działań w kierunku tego, czego nam nie wolno.

— Bo owoc zakazany smakuje najlepiej…
— Oczywiście! Ale sądzę, że z czasem to wszystko dojdzie do równowagi — między żonami i mężami też. Tym bardziej, że kobieta potrzebuje męskiego ciepła, ale potrzebuje przyjaciela — a nie pana domu, któremu będzie usługiwać.

Fot. archiwum prywatne

— A skąd przyszła ayurweda? Co ona Pani daje?
— Właściwie od mojej mamy, która bardzo interesowała się medycyną naturalną. A ponieważ w Warszawie organizowane są targi tej tematyce poświęcone — regularnie mamę na te targi woziłam. Potem mama zmarła, ale ja z sentymentu za nią poszłam na kolejne targi medycyny naturalnej sama. I tam zaraz na wejściu zobaczyłam zaproszenie do współpracy w prowadzeniu gabinetów medycyny naturalnej. Pomyślałam, że to nie jest takie głupie, bo przecież całe życie nie będę po tych budowach latać…! No, i otworzyłam centrum medycyny wschodniej, które powoli się rozwijało. A potem, w wyniku różnych okoliczności, zaraz po przebytym zapaleniu płuc — trafiłam na warsztaty z ayurwedy. Potem, kolejnym szczęśliwym zrządzeniem losu, trafiłam na światowej sławy lekarza, który specjalizuje się w ayurwedzie, o którego poznaniu marzyłam prawie od samego początku przygody z ayurwedą. I tak na ayurwedę przestawiłam się całkowicie, a w międzyczasie rozwinęłam działalność. Dziś jestem zdrowa, szczęśliwa i naprawdę potrafię cieszyć się życiem!

— Co przekazuje Pani swoim studentom?
— Uczę ich umiejętności poszukiwania wiedzy i korzystania z wszelkich jej źródeł. Zawsze muszę mieć pewność, że mój student rozumie to, czego się uczy i o czym mówi mi na kolokwium lub egzaminie. Czasem nie mieli ze mną lekko, ale zawsze traktowałam ich jak partnerów i oni wiedzieli, że nie nastawiam się na to, by ich przyłapać na błędzie. Czasem warto jest nagiąć zasady, czasem je obejść. Ostatecznie jak się robi wykop, to jego wymiary nie muszą trzymać się dokumentacji z dokładnością do czwartego miejsca po przecinku! Mój tata zawsze mówił, że głowa jest po to, by myśleć. I tak rzeczywiście jest!
Magdalena Maria Bukowiecka