Jak widzą zwierzęta? Rozmawiamy z jedyną w Polsce zwierzęcą okulistką, która pochodzi spod Ostródy

2023-07-23 12:30:00(ost. akt: 2023-07-21 15:03:28)
Aleksandra Rawicka

Aleksandra Rawicka

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

— Oczy są piękne, szczególnie po powiększeniu. Czuję się wtedy, jakbym zaglądała we wszechświat! — mówi Aleksandra Rawicka, która pochodzi z Pietrzwałdu pod Ostródą i jest jedyną dyplomowaną okulistką weterynaryjną w Polsce.
— Czym inspiruje panią oko zwierzaka?
— Okulistyka łączy różne dziedziny medycyny — choroby zakaźne, wewnętrzne i zabiegi chirurgiczne. Okulistyka to różnorodność. Ale przede wszystkim piękne są oczy, szczególnie po powiększeniu. Czuję się wtedy, jakbym zaglądała we wszechświat! Same tęczówki czy siatkówka są bardzo różnorodne, niewiele brakuje, żeby zakochać się w okulistyce weterynaryjnej. Tęczówka u każdego zwierzaka jest inna. To tak jak z liniami papilarnymi, każde oko się różni.

— Ma pani ulubione oko?
— Każde jest cudowne. Ale największe wrażenie zrobiło na mnie oko delfina. Jego źrenica jest w kształcie litery U. Coś niesamowitego.

— A jak widzą zwierzęta?
— Nie widzą czerwonego. Człowiek ma trzy rodzaje fotoreceptorów, a zwierzęta dwa. Taki pies czy kot widzą świat bardziej szary niż my. Bo czerwony im wypada. Ale na przykład ptaki mają cztery receptory, więc widzą jeszcze lepiej od nas. Niektóre gryzonie natomiast są zdolne odbierać światło ultrafioletowe. Najbardziej zbliżone oko do ludzkiego mają gatunki naczelne, czyli na przykład małpy i szympansy.

— Strach też ma wielkie oczy. Zwłaszcza w czasie wizyty weterynarza.
— Ze zwierzakami trzeba się dogadać. Trzeba stworzyć im jak najbardziej komfortowe warunki. Umawiamy pacjentów na określone godziny, żeby nie musieli czekać w poczekalni i stresować się obecnością innych zwierzaków. Taki pacjent jest jak dziecko. Nie powie nam, co go boli, ale też trudno mu wytłumaczyć, że musi być stabilny i się nie ruszać. Można do tego zachęcić jakimś smakołykiem albo rozmową. Tylko w naprawdę ciężkich przypadkach korzystamy z delikatnej farmakologii. Ale 99 na 100 pacjentów daje się zbadać bez takiej ingerencji.

— Zwierzęta egzotyczne też potrafi pani okiełznać?
— Takie też miałam okazję badać. Gdy mówimy o zwierzętach w zoo, ogromną pracę wykonuje obsługa. Przystosowują zwierzęta do ewentualnych wizyt. Zwierzaki codziennie trenują — dotykane jest ich oko, ucho, zęby. Dzięki temu później łatwiej lekarzowi. Badałam przeróżne gatunki: lemury, słonie, delfiny. Wszystkie były badane bez uspokojenia. Jedynym zwierzęciem, które musiało być uspokojone farmakologicznie, był tygrys.

— Ma pani zwierzaka w domu?
— Mam kota, który przyjechał ze mną z Rzymu. To kot brytyjski brązowy i wyjątkowy. Nazywał się Giulio, ale teraz, w Polsce, mówimy na niego Julek. Zaczęliśmy rozmawiać z nim po polsku i wydaje mi się, że rozumie coraz więcej.

— Często patrzy mu pani w oczy?
— Oj, często. Aż mój mąż się śmieje ze mnie, bo jeśli cokolwiek mnie niepokoi — nierówne źrenice czy przymknięte oko — wyjmuję cały sprzęt i go kontroluję. Kot jest przebadany pod każdym kątem. Nie wiem, czy jest z tego zadowolony…

— W Rzymie, skąd pochodzi Julek, pani studiowała.
— Po skończeniu studiów w Polsce i po dwuletniej praktyce możemy specjalizować się albo w małych zwierzętach, albo w zwierzętach gospodarskich. Ale konkretnego programu rezydentury, jak w medycynie ludzkiej, nie ma. Trudno zostać ortopedą, kardiologiem czy okulistą. Są oczywiście plany, żeby to się zmieniło. Już podejmuje się takie próby, ale jeszcze raczkujemy. Jeśli chodzi o specjalistę europejskiego — tytuł, który zdobyłam — jestem jedyna w Polsce. I uzyskałam go po odbytej rezydenturze we Włoszech i egzaminach w Zurychu i Liege.

— Dlaczego akurat Włochy?
— Włochy przypadkowo, tylko dlatego, że przy okazji praktyk Erasmus+ miałam możliwość poznać mojego późniejszego mentora, który zaproponował mi 3-letnią rezydenturę i nie przeszkadzało mu początkowo, że nie mówię jeszcze po włosku. A czemu pomysł rezydentury? Chciałam być pewna tego, co robię, obcować z różnymi gatunkami zwierząt i być przygotowana na różnego rodzaju komplikacje. Szukałam takiej możliwości za granicą. Medycyna weterynaryjna we Włoszech jest na bardzo wysokim poziomie. Skończyłam college okulistów weterynaryjnych (ECVO) w jednej z największych klinik specjalistycznych we Włoszech — Policlinico Veterinario Roma Sud. Oczywiście nie było kolorowo, szczególnie początki były trudne. Na przykład z mężem, który został w Polsce, przez cztery lata widzieliśmy się raz na trzy tygodnie. Przez cały ten czas miałam również ogromne wsparcie rodziny i przyjaciół. Z perspektywy czasu dzisiaj wiem, że było warto. Nie tylko dlatego, że miałam możliwość obcować z przeróżnymi przypadkami i współpracować z wysokiej specjalistami, ale nawiązałam wiele pięknych relacji, nauczyłam się włoskiego i podejścia do życia, żeby tak jak Włosi nie wszystko brać na poważnie. Natomiast czas wracać do Polski, bo tu jest ogromny potencjał. Zmienia się podejście do zwierząt, organizuje się mnóstwo szkoleń, co daje fantastyczne perspektywy dla lekarzy weterynarii.

— Czy my, jako właściciele, popełniamy błędy, dbając o oczy zwierzaka?
— Największym problemem jest podawanie ludzkich kropli swoim pupilom. Ludzie myślą, że skoro im pomogły, to tak samo będzie u zwierzaka. A często powodują szkody. Nigdy nie działajmy na własną rękę, konsultujmy się z lekarzem. Potem może być nie tylko gorzej, ale i drożej.

— Żeby zostać weterynarzem, najpierw trzeba zakochać się w zwierzętach. Kiedy to nastąpiło?
— Dosyć szybko wpadłam na ten pomysł, bo już w przedszkolu. Za każdym razem, gdy pytano mnie, kim chcę zostać w przyszłości, odpowiadałam: lekarzem weterynarii. Chyba nie mogło być inaczej, bo w domu od zawsze żyły ze mną zwierzęta, i to różnego typu. Nie tylko psy, koty, ale też żółwie, szynszyle, króliki i tchórzofretki.

— Od najmłodszych lat miała pani praktykę.
— Na szczęście nie leczyłam ich swoimi metodami, ale podstawowych czynności pielęgnacyjnych sobie nie odmawiałam. A później były studia. Udało mi się dostać blisko domu, bo studiowałam medycynę weterynaryjną w Olsztynie. Już po pierwszym roku zaczęłam chodzić na wolontariat do lecznic. Zaczęłam w Ostródzie, później trafiłam do najbardziej motywującej mnie przychodni w życiu — olsztyńskiej przychodni dr. Bogusława Tworkowskiego, gdzie poznałam dr Natalię Ziółkowską. I to ona właśnie zainspirowała mnie okulistyką.

— Co, poza okulistyką, panią zachwyca?
— Często i chętnie podróżuję z mężem. Lubię spędzać czas na świeżym powietrzu na rowerze albo żeglując. Teraz częściowo będę pracować w Łodzi, więc pewnie będzie brakowało mi jezior. Raz miesiącu przyjmuję też w Trójmieście i w Elblągu. Łączę to z wizytą u rodziny na Warmii i Mazurach.

— A za czym włoskim pani tęskni?
— Za jedzeniem! Uwielbiam makaron, a że czuję się rzymianką, więc brakuje mi makaronu cacio e pepe czy prawdziwej carbonary. Tęsknię też za pogodą. Latem w Polsce nie ma na co narzekać, ale gdy robi się chłodniej, dostaję zdjęcia od znajomych, że u nich jest ciepło. I wtedy mi tego brakuje. Ale wtedy zaglądam głęboko w zwierzęce oczy i już mi lepiej.

ADA ROMANOWSKA