Jeśli nie popełnimy błędów, nasze relacje z USA wejdą na nowy poziom

2023-06-02 22:26:41(ost. akt: 2023-06-02 22:33:14)

Autor zdjęcia: wPolityce.pl

Oświadczenie Matthew Millera, rzecznika Departamentu Stanu, w sprawie Komisji ds. Badania Wpływów Rosyjskich wywołało w Polsce, jak zresztą zawsze się dzieje przy takich okazjach, reakcję przesadzoną, a nawet histeryczną.
Opozycyjnie nastrojeni komentatorzy i media skłonni są do interpretacji słów, które padły w kategoriach wręcz kryzysu na linii Warszawa – Waszyngton, a z pewnością pogorszenia relacji, co w dłuższej perspektywie mieć może, w świetle tej interpretacji, negatywny wpływ na tempo dostaw amerykańskiej broni i uzbrojenia do Polski czy skalę wojskowego wsparcia. Trochę w tym tradycyjnego w naszym kraju rozumienia polityki zagranicznej w kategorii „miłości”, a nie gry interesów, trochę zaś przedwyborczej emfazy.

Oświadczenie rzecznika Departamentu Stanu

Aby prawidłowo ocenić wagę deklaracji Millera trzeba skoncentrować się na trzech kwestiach. Po pierwsze, co w istocie napisał rzecznik Departamentu Stanu. Po drugie, czy sam fakt wypowiedzi tego rodzaju ma znaczenie. I po trzecie, jakie są interesy strategiczne Stanów Zjednoczonych w naszej części Europy, bo to przede wszystkim one kształtują linię polityczną Waszyngtonu. Zacznijmy od pierwszego, najmniej chyba kontrowersyjnego punktu. Otóż Miller, w imieniu Departamentu Stanu, „wraził zaniepokojenie” tym, że ustawa może być wykorzystana „do zablokowania kandydatur opozycyjnych polityków” bez przeprowadzenia postępowania sądowego. W konkluzji znalazło się też wezwanie, kierowane do polskiego rządu, aby ten „zagwarantował”, że zapisy ustawy nie będą nadużywane i nie utrudnią obywatelom głosowania na kandydatów zgodnie z ich wolną wolą, co zresztą, jak słusznie zauważył rzecznik Departamentu Stanu, mogłoby podważyć legitymację wybranego w ten sposób przedstawicielstwa. Co do zasady, trudno się z rzecznikiem Millerem nie zgadzać. Gdyby komukolwiek przyszło do głowy, aby w ten sposób pozbyć się politycznych konkurentów, to rzeczywiście mielibyśmy do czynienia z sytuacją groźną, zarówno jeśli chodzi o proces demokratyczny w Polsce, jak i to, co określa się mianem spoistości państwa, systemu odpornościowego. Podważenie legitymacji demokratycznej wyłonionych władz jest jednym z najczęściej podejmowanych przez wrogo nastawione państwa działań, mających na celu destabilizację sytuacji i osłabienie potencjalnego przeciwnika. W tym sensie, w interesie Rosji, o czym zresztą niedawno pisałem w tygodniku „Sieci”, jest ingerencja w polski proces wyborczy, próba jego zakłócenia i w efekcie osłabienie państwa polskiego. A zatem powód do niepokoju jest. Osobną jednak kwestią jest to, czy przywoływana przez rzecznika Millera ustawa i dotychczasowa polityka prawicowego rządu w Polsce uzasadnia formułowanie podobnych przestróg. Od 8 lat, od chwili objęcia rządów przez prawicę, parlamentarna większość jest bez przerwy oskarżana o to, że będzie dążyła do zaburzenia procesów demokratycznych. Miało to mieć miejsce przy okazji wyborów samorządowych, parlamentarnych czy ostatnich prezydenckich. Opozycja poświęciła niemało wysiłków na budowanie narracji o zagrożonej demokracji, powstał nawet niesławny komitet, który miał jej bronić, jednak dowodów na przygotowywany przez prawicę (o czym się przecież mówi od lat) zamach stanu, jak nie było, tak nie ma. Wydaje się, że Departament Stanu ma problemy z oceną sytuacji w Polsce, może też ulegać własnym, politycznym uprzedzeniom. Świadczy to zapewne o słabej pracy stosownej komórki w warszawskiej ambasadzie Stanów Zjednoczonych, która - jak się wydaje - ocenia sytuacje w Polsce przez pryzmat narracji opozycji.

Sprawność działań MSZ

Ale w związku z faktem, że raczej należy więcej wymagać od siebie niźli od innych, można i trzeba postawić pytanie o sprawność komunikacyjną naszego MSZ-u. Krytykowałem niedawno wypowiedź Łukasza Jasiny, rzecznika resortu, w sprawie uroczystości rocznicowych związanych z mordami na Wołyniu. Podtrzymuję ocenę, iż były to słowa niepotrzebne, ale teraz pojawiły się nowe informacje. Łukasz Jasina, jak informują media, został „wysłany na urlop”, z którego do MSZ-u już ma ponoć nie wrócić. Jeśli pożegna się z resortem, a nie wyjedzie np. na placówkę dyplomatyczną, to uznam tego rodzaju decyzję za poważny błąd kierownictwa resortu i pana ministra Raua. Przede wszystkim dlatego, że będzie potwierdzeniem, iż nasz MSZ - i generalnie rząd - jest podatny na presję. Ale w całej sprawie jest jeszcze jedna kwestia. Przy okazji kontrowersji Jasina – Zwarycz pisałem, że mamy problem komunikacyjny, nie jesteśmy w stanie dobrze informować naszych partnerów i sojuszników o realizowanej przez rząd linii politycznej w kwestiach polityki zagranicznej. Ale nie jest to, tak sądzę, problem, który wynika z braku zawodowej sprawności kolejnych rzeczników prasowych, z pewnością nie Łukasza Jasiny. Istota naszych trudności w gruncie rzeczy sprowadza się do rozproszenia kompetencji w zakresie polityki zagranicznej w wielu różnych ośrodkach i braku miedzy nimi koordynacji. Polityka zagraniczna, spójna co do generalnego kierunku, w kwestiach szczegółowych, jest wypadkową działania różnych resortów i organów publicznych. To powoduje zarówno to, że trudno w naszym przypadku mówić o planowaniu strategicznym, jak i tego rodzaju stan rzeczy utrudnia też komunikowanie i wyjaśnianie naszej linii politycznej sojusznikom i partnerom. Nie ma co wyjaśniać, bo organ konstytucyjnie uprawniony do tego rodzaju działań, najprawdopodobniej - taką hipotezę stawiam - nie wie, „co jest szykowane”. Żyjemy jednak w czasach, w których sprawy wewnętrzne, związane z polityką historyczną czy zaopatrzeniem w sprzęt wojskowy, wywierają wpływ na politykę zagraniczną. A to z kolei razem wzięte, powoduje, że ciągle gasimy jakieś „pożary” wizerunkowe i komunikacyjne. Nie zmienimy tej sytuacji, jeśli nie zbudujemy jednego ośrodka odpowiadającego za politykę zagraniczną, nie rozszerzymy jego możliwości (odpowiednie zwiększenie budżetu) i nie zrozumiemy, że zwłaszcza w obecnych czasach jest to jeden z najważniejszych obszarów aktywności państwa polskiego.

Sposób reagowania

Ale mamy w całej sprawie jeszcze jedną kwestię, a mianowicie, jak reagować na tego rodzaju pouczenia czy „obawy” płynące z przyjaznych nam stolic państw Zachodu. Oświadczenie Matthew Millera poprzedzone zostało podobną w tonie wypowiedzią ambasadora Brzezińskiego. Wcześniej dyplomatyczni przedstawiciele Stanów Zjednoczonych uznawali za uprawnione i celowe publiczne wywieranie presji na polskie władze, choćby w kwestii procesu koncesyjnego dla stacji telewizyjnej TVN - pouczali nas w materii tego, jak należy interpretować nasze ustawodawstwo, a nawet sugerowali kształt polityki w zakresie restytucji mienia. Z pewnością tego rodzaju praktyka winna zostać powstrzymana, również z tego względu, że jeśli nasz rząd dopuszcza publiczne napomnienia ze strony sojusznika amerykańskiego, to automatycznie zgadza się na podobne próby ze strony innych ambasad. Problem polega wszakże na tym, że nawet przyjazne nam państwa z trudem będą przyjmowały ograniczenie ich możliwości i swobody działania. Kolejni ambasadorzy Stanów Zjednoczonych w Warszawie przywykli, że mogą naszym rządzącym sugerować konkretne rozwiązania czy decyzje polityczne. Zgadzając się na taki stan rzeczy, godzimy się na traktowanie w kategoriach sojusznika drugiej kategorii i to nie tylko przez reprezentantów supermocarstwa. Zakładam, że w ponadpartyjnym interesie, winna być zmiana charakteru tych relacji.

Tym bardziej, że teraz, w związku z wojną na Ukrainie, jest ku temu dogodny moment. W Ameryce trwa bowiem dyskusja na temat ładu powojennego i systemu bezpieczeństwa w naszej części Europy. W czasie niedawnego Kijewskiego Forum Bezpieczeństwa odpowiadająca w Departamencie Stanu za naszą część kontynentu Wiktoria Nuland powiedziała, że „w Wilnie Ukraina może oczekiwać jaśniejszego wyrażenia tego, co już powiedzieliśmy. Będziemy wspierali Ukrainę, która staje się coraz bardziej demokratyczna i silna. I będziemy wspierać ją w dłuższej perspektywie – jako każdy członek Sojuszu z osobna i zbiorowo”. W tej wypowiedzi warto zwrócić uwagę nie tylko na kwestie członkostwa w NATO, ale również na podkreślanie „dłuższej perspektywy” i to, że wsparcie będzie realizowane zarówno zbiorowo przez Pakt Północnoatlantycki, jak i indywidualnie, przez państwa członkowskie. W praktyce oznacza to szereg równolegle realizowanych programów wsparcia. Tam, gdzie wysiłek kolektywny, w ramach NATO, nie będzie mógł być realizowany ze względu choćby na rozbieżności polityczne czy zdolności, wówczas pojawią się „koalicje chętnych” złożone z państw, które chcą się bardziej angażować. Walter Russell Mead na łamach Wall Street Journal pisze z kolei o „modelu izraelskim dla Ukrainy”. Jego urzeczywistnienie z pewnością jest projektem na wiele lat, ale - jak zauważa - „kraj wyłaniający się z wojny Putina (chodzi o Ukrainę – MB) będzie nową, potężną siłą w Europie, której interesy i perspektywy będą mocno związane z USA”. Mead, który niedawno był w Kijowie pisze, że powszechnym przekonaniem wśród obywateli Ukrainy jest to, iż obecna wojna nie skończy się szybko. Jakaś forma wojskowej rywalizacji, zaostrzającego się napięcia, presji o charakterze militarnym, będzie obecna również w czasie pokoju, niezależnie od tego, jak ten stan będziemy definiowali. Ukraińcy, argumentuje, przygotowują się nawet na dziesięciolecia życia w rosyjskim zagrożeniu i taka postawa upodabnia też ich do nastawienia rozpowszechnionego w Izraelu - w państwie, które też żyje w stałym zagrożeniu. Jak pisze dalej, „Ukraina, która wyłoni się z tego chrztu ogniowego jakim jest wojna, będzie potężnym krajem ze sprawdzoną w boju armią i zmieni strategiczny krajobraz. Dołączy do Polski, republik bałtyckich i krajów skandynawskich w obronnym bloku przeciwko rosyjskiej ekspansji. Dopóki niebezpieczeństwo będzie się utrzymywać, blok ten będzie zaangażowany w sojusz transatlantycki i będzie postrzegał Stany Zjednoczone jako niezbędnego partnera w swojej obronie. Wykorzysta swoją pozycję w Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej przeciwko wszelkim próbom Europejczyków o słabszej woli myślącym o sytuowaniu się między Waszyngtonem a jego przeciwnikami”. W innym artykule opublikowanym również na łamach tego dziennika Julian Kay Melchior, londyński korespondent gazety, przypomina, chwaląc polskie wysiłki w zakresie zwiększenie naszych sił zbrojnych, zeszłoroczne oceny ekspertów zachodnich, którzy pisali, że w roku 2030 Warszawa może mieć na wyposażeniu więcej czołgów niż Niemcy, Francja, Włochy, Wielka Brytania, Holandia i Belgia razem wzięte, co oznacza, że będziemy najsilniejsi w europejskim NATO, jeśli chodzi o potencjał wojsk lądowych. Nasze dotychczasowe relacje z Ukrainą gwarantują też, że docelowy model zakorzenienia Kijowa w europejskim systemie bezpieczeństwa ma szansę na urzeczywistnienie.

I to jest powód dla którego uprawnionym jest myślenie, iż nasza pozycja w Europie, a także relacje z Waszyngtonem, jeśli będą w najbliższych latach podlegały zmianom, to raczej w kierunku zwiększenia naszych możliwości. Po prostu bez Warszawy Ameryka nie zrealizuje nowego, wielkiego projektu geostrategicznego, jakim jest zbudowanie pasa państw zdolnych do zablokowania rosyjskiego parcia w stronę Europy i jednocześnie uniemożliwiającego spekulacje na temat „suwerenności strategicznej” naszego kontynentu i wciągnięcia Rosji w przyszłości do jakiegoś modelu kolektywnego bezpieczeństwa. Decyzja w Waszyngtonie już zapadła. Jeśli mówi się o wspieraniu Ukrainy i jej drodze do NATO, to oznacza to w praktyce spuszczenie nowej „żelaznej kurtyny” między Rosją a Europą. Budowa nowego modelu zajmie lata, a może nawet dziesięciolecia, co oznacza stabilizację nowych relacji. Bez nas żaden amerykański prezydent nie zrealizuje tego planu i nie będzie, bez ryzyka porażki w Europie, w stanie skoncentrować się na kwestiach rywalizacji z Chinami w Azji. A to oznacza, że jeśli nie popełnimy fatalnych błędów, to z czasem nasze relacje z Waszyngtonem wejdą na nowy, wyższy poziom. Nie oznacza to, że nie powinniśmy zwrócić uwagi ambasadorowi Brzezińskiemu na niestosowność i bezpodstawność jego wypowiedzi, jednak wagę deklaracji Matthew Millera oceniałbym na 1 w skali od 1 do 10.

Marek Budzisz

Tekst ukazał się na portalu wpolityce.pl