Upadek gigantów, czyli „afera Rywina”

2022-12-27 16:16:20(ost. akt: 2022-12-27 16:20:38)
Lew Rywin (z prawej) w rozmowie z członkami sejmowej komisji śledczej Tomaszem Nałęczem (z lewej) i Janem Marią Rokitą.

Lew Rywin (z prawej) w rozmowie z członkami sejmowej komisji śledczej Tomaszem Nałęczem (z lewej) i Janem Marią Rokitą.

Autor zdjęcia: Fot. PAP/T. Gzell

Parafrazując słynne zdanie Jolanty Szczepkowskiej, należałoby stwierdzić, że 27 grudnia 2002 roku skończył się w Polsce postkomunizm. „Afera Rywina” nie tylko wywróciła do góry nogami rodzimą scenę polityczną, ale, co równie istotne, nieodwracalnie przemodelowała stan społecznej świadomości.
„Żeście komunistów pokonali? No nie. Wyście się z nami, k…wa, przy Okrągłym Stole i 4 czerwca 1989 r. do-ga-da-li!" – napisał pięć lat temu jeden z liderów Nowej Lewicy Włodzimierz Czarzasty. Butne słowa niegdysiejszego towarzysza dla jednych będą potwierdzeniem tezy o okrągłostołowej zdradzie elit, a dla drugich nic nieznaczącą prowokacją. Faktem jest jednak, że choć po 4 czerwca 1989 roku Polska stała zupełnie innym państwem, to „duch PRL-u” jeszcze przez lata unosił się nad Wisłą. Komunistyczną ideologię wyrzucono na śmietnik historii, ale komuniści nie odeszli do lamusa i zaskakująco dobrze odnaleźli się w świecie liberalnej demokracji. Sukces wyborczy SLD z 1993 roku (wygrane wybory parlamentarne) i prezydencka wiktoria Aleksandra Kwaśniewskiego dwa lata później, uzmysławiały, że czerwone dziedzictwo nie musi być wstydliwym balastem. Prosolidarnościowo nastawieni obywatele zżymali się więc na swoich rodaków, a niedawni miłośnicy sowieckich porządków obrali kurs na Zachód i przybrawszy europejskie szaty, systematycznie rośli w siłę.
Gdy w 2000 roku Aleksander Kwaśniewski uzyskał reelekcję, zdobywając w I turze wyborów prezydenckich ponad 50 procent głosów, a koalicja SLD-UP rok później wygrała wybory do Sejmu z wynikiem 41 procent, nic nie wskazywało na to, że rzeczywistość lat 90. XX wieku lada moment runie niczym przysłowiowy domek z kart. Postkomuniści, choć zepchnęli prawicę do opozycji, to nieustannie drżeli przed fenomenem o nazwie „Gazeta Wyborcza”. Wydawany przez Agorę dziennik nie był wówczas zwykłym medium, lecz osobliwym ośrodkiem władzy, kształtującym sposób postrzegania świata przez polską inteligencję.
„Kwaśniewski i ja mieliśmy władzę polityczną. Natomiast Michnik miał rząd dusz w środowiskach opiniotwórczych” – powiedział w 2013 roku Leszek Miller, który jedenaście lat wcześniej zawiązał sobie polityczną pętlę na szyi, nie doceniając ambicji i siły rażenia Adama Michnika.

Interesy gigantów


Marcelo Bielsa, wybitny trener piłki nożnej, zwykł mówić, że największe błędy popełnia się w chwili triumfu albo zaraz po nim. Zarówno lewica, jak i „Gazeta Wyborcza” na początku XXI wieku były u szczytu swojej potęgi. Problem w tym, że oba środowiska zamierzały sięgnąć po pełną pulę. Osią niezgody okazały się prace nad nowelizacją ustawy medialnej, której kluczowym punktem miał być przepis antykoncentracyjny, z założenia mający zapobiegać powstawaniu medialnych gigantów. Chodziło o to, że firma wydająca ogólnopolski dziennik nie będzie mogła być właścicielem ogólnopolskiej telewizji. Przepis ten w oczywisty sposób uderzał w Agorę, która przygotowywała się do zakupu Polsatu. Rozpoczęły się negocjacje. O co jednak grano?
Po osiągnięciu sukcesu finansowego Agora chciała więcej, a posiadanie własnej telewizji miało być milowym krokiem na drodze do zdominowania medialnego przekazu i jeszcze skuteczniejszego szerzenia określonych idei. Z kolei postkomuniści, którzy nie posiadali swojego medium, najzwyczajniej w świecie mieli już dość uśmiechania się do Adama Michnika, który z pozycji starszego brata mógł ich pochwalić za nawrócenie na demokratyzm albo zganić za przewiny. Poza tym SLD nie chciało już przepraszać za PRL, tylko w końcu zacząć konsumować polityczne sukcesy.

Korupcyjny Lew


W lipcu 2002 roku Lew Rywin, producent filmowy, właściciel Heritage Films i prezes rady nadzorczej Canal+ pojawił się u Wandy Rapaczyńskiej, szefowej Agory, z „propozycją nie do odrzucenia”. Otóż Rywin, który już w minionym ustroju zaczął swą błyskotliwą karierę (w 1983 roku został wiceszefem Radiokomitetu), zaproponował umieszczenie w tworzącej się ustawie zapisu pozwalającego kupić Agorze Polsat w zamian za 17,5 mln dolarów. Rywin, przedstawiając się jako człowiek, którego przysyła premier, chciał też, by „Gazeta Wyborcza” nie krytykowała rządu Leszka Millera oraz oczekiwał stanowiska prezesa Polsatu dla siebie. Rapaczyńska sporządziła notatkę i odesłała „posłańca” do Adama Michnika. Panowie spotkali się 22 lipca 2002 roku, a wysłannik „grupy trzymającej władzę” powtórzył korupcyjną propozycję. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” był jednak czujny i nie dość, że nagrał rozmowę na dyktafonie, to jeszcze tego samego dnia doprowadził do „spotkania na szczycie” w Kancelarii Premiera, w którym wzięli udział: on, Leszek Miller i Lew Rywin. Premier podobno się wściekł i zaprzeczył jakoby stał za jakimikolwiek wizytami.
Prace nad przepisem antykoncentracyjnym kontynuowano (rzeczonej ustawy nigdy nie uchwalono), a wieść o wizycie Rywina u Michnika zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Media milczały. Niewielkie wzmianki, jak ta z tygodnika „Wprost”, gdzie w humorystycznej rubryce napisano o sprawie, pozostały bez echa. Swoistym znakiem czasów jest wywiad Leszka Milera dla „Polityki” (wrzesień 2002), w którym Janina Paradowska zapytała szefa rządu o korupcyjną propozycję Rywina. Po interwencji Adama Michnika pytanie zostało wycięte.

Bomba z opóźnionym zapłonem


Medialna cisza została przerwana z chwilą, gdy na łamach „Gazety Wyborczej” 27 grudnia 2002 roku ukazał się tekst Pawła Smoleńskiego „Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika”. O aferze najprawdopodobniej szybko by jednak zapomniano, gdyby nie powstanie sejmowej komisji śledczej, której powołania domagało się Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska. Także w szeregach SLD żądano wyjaśnienia sprawy (Marek Borowski, ówczesny marszałek Sejmu, miał zagrozić opuszczeniem partii, gdyby takowa komisja nie rozpoczęła prac). Przyparty do muru Miller zgodził się na komisję śledczą, licząc jednak, że wskutek większości sejmowej będzie mógł kontrolować jej poczynania. Ale srogo się rozczarował, bo Tomasz Nałęcz, przewodniczący komisji z ramienia UP, ani myślał zamieść sprawę pod dywan.
Działalność, a właściwie znaczenie wspomnianej komisji śledczej w istocie jest o wiele ważniejsze niż sama „afera Rywina”. Była to bowiem pierwsza w historii III RP komisja śledcza, jej obrady były jawne i transmitowane przez największe ogólnopolskiej telewizje. Powstał cieszący się ogromnym zainteresowaniem medialny spektakl, dzięki któremu widzowie mogli poznać kulisy politycznej kuchni.
Podstawowym zadaniem komisji, która swoje obrady zaczęła 13 stycznia 2003 roku było ustalenie, czy Leszek Miller stał za wizytami Rywina oraz kim jest bliżej nieokreślona „grupa trzymająca władzę”. Twardych dowodów na istnienie takowej grupy nie znaleziono, a jedynym, którego dopadło więzienie okazał się Rywin. Jednakże w toku prac pojawiały się nazwiska Roberta Kwiatkowskiego, Włodzimierza Czarzastego, Aleksandry Jakubowskiej i Lecha Nikolskiego. Nawiasem mówiąc, pierwotny raport komisji przygotowany przez posłankę SLD Anitę Błochowiak, którą zapamiętano z powodu opowiadania o pionowych korytarzach i żartach z mniejszości seksualnych, nie stwierdzał istnienia „grupy trzymającej władzę”. Raport ten ostatecznie nie został przyjęty przez Sejm, który w 2004 roku zagłosował za sprawozdaniem Zbigniewa Ziobry (wskazane powyżej nazwiska uznano za członków owej grupy).

Kompromis = zdrada?


Komisja wywołała w społeczeństwie poczucie, że rzeczywistość za szklanym ekranem to jeden wielki fałsz. Nad politykami lewicy unosił się „duch korupcji”, dzięki czemu coraz silniej zarysowywała się odraza do formacji o czerwonym rodowodzie. SLD upadało z dnia na dzień. Podobny los spotkał Adama Michnika. Mit niezłomnego bohatera „Solidarności” wprawdzie nie runął, ale rysy na wizerunku były znaczące. Towarzyskie kontakty z Jerzym Urbanem i najogólniej mówiąc bliskość relacji z postkomunistami, burzyły dotychczasowy obraz legendarnego redaktora. „Gazeta Wyborcza”, która blisko pół roku zwlekała z ujawnieniem sprawy, tłumacząc to prowadzeniem dziennikarskiego śledztwa, nie sprostała narracji, wedle której, parafrazując tytuł książki Marka Hłaski, wszyscy byli zabrudzeni.
Komisja śledcza okazała się punktem zwrotnym w karierze Zbigniewa Ziobry, którego starcie z Leszkiem Millerem przeszło do historii. Obok młodego prawnika z PiS pierwsze skrzypce grał Jan Rokita z PO. Potrzeba radykalnej zmiany na scenie politycznej spowodowała, że PiS i PO do wyborów w 2005 roku szły razem pod hasłem odnowy moralnej. Nadchodziła IV RP wraz z postulatami dekomunizacji i lustracji. Koalicja PO-PiS, która miała być odrodzeniem solidarnościowej tradycji, wydawała się więcej niż pewna…
Do koalicji nigdy nie doszło, ale świat, w którym okrągły stół, wybory 4 czerwca i Lech Wałęsa jako bohater „Solidarności” uznawano za fundament III RP zatrząsł się w swych posadach. Pookrągłostołowa Polska, utkana na bazie kompromisu z „czerwonymi” stała się niemodna. Słowo kompromis nabrało pejoratywnego charakteru, stając się niemalże synonim zdrady.
Wybory z 2005 roku definitywnie zamknęły historyczny i dominujący dotąd spór pomiędzy komunistami a „Solidarnością”. Odtąd linia podziału zaczęła biec gdzie indziej.

Michał Mieszko Podolak

Źródło: Gazeta Olsztyńska