Ołowiane żołnierzyki na świąteczne prezenty

2022-12-25 12:00:00(ost. akt: 2022-12-23 14:29:17)

Autor zdjęcia: Archiwum Krzysztofa Kliniewskiego

Teresa Wilamowska mieszka w niewielkim domku w jednej z bocznych uliczek Biskupca Pomorskiego. Ma 88 lat. Niełatwo jej mówić o przeżyciach, jakie w latach młodości towarzyszyły jej rodzinie podczas świąt Bożego Narodzenia. Mówi krótko. Było biednie i czasami dramatycznie.
— Urodziłam się w miejscu zwanym Lipowy Dwór w dzisiejszej gminie Kurzętnik. Nie była to nawet osada. Stało tam kilka domów. Nie mieliśmy własnego lokum i często się z rodziną przeprowadzaliśmy. Trudno zliczyć, ile to było razu, ale chyba ze dwadzieścia. Krążyliśmy po wioskach wokół Nowego Miasta Lubawskiego.

Mama upiekła kuch na święta

— Najbardziej jednak utkwił mi w pamięci okres przed wojną, kiedy otrzymaliśmy zakwaterowanie w zabudowaniach majątku Niemca Henryka Modrowa w Gwiździnach. Rodzice pracowali przy zwierzętach w oborze gospodarstwa, które liczyło 500 hektarów. Pomimo, że była praca, w domu bywało biednie — wspomina z żalem seniorka.

Najtrudniej rodzinie Karczewskich, bo takie panieńskie nazwisko nosiła wówczas pani Teresa, było przeżywać święta Bożego Narodzenia. W domu wcale nie było czuć świątecznej atmosfery, bo praktycznie na nic nie można było sobie pozwolić.

— Pamiętam do dziś moment, kiedyś mama, od jednej z zamożniejszych mieszkanek okolic, dostała trochę mąki. Nadchodziły prawie święta i upiekła kuch, to taki prosty drożdżowy placek z kruszonką. Starczyło jeszcze mąki na kruche ciastka i znalazł się cukier na posypkę. Była to dla nas prawdziwa świąteczna uczta, choć wszystko było pod wydziałem — mówi pani Teresa.

Uderzyła niemiecką krowę

Radość świąt nie trwała długo i kolejne dni przyniosły dramatyczne wydarzenia, które były wielką traumą w rodzinie Karczewskich. Zaczęło się niewinnie. Ojciec pani Teresy, Damazy, w oborze majątku Modrowa zajmował się bydłem. Do jego obowiązków należało dojenie krów. Nie do końca radził sobie z tą czynnością, bo była to raczej damska profesja i często zastępowała go żona Marianna.

— Kiedyś mama zasiadła na trójnogim zydelku i zabrała się za dojenie. Nie wiedziała, że zwierzę ma pryszczycę. Krowa uderzyła mamę kopytem i poważnie uszkodziła jej rękę, a krzesełko rozpadło się na części. Zraniona kobieta podniosła się z ziemi i ze złości uderzyła krowę nogą od zydelka. Wszystko widział zarządca majątku. Był oburzony i nie pozostawił incydentu bez echa. Pojechał do Nowego Miasta i zgłosił w niemieckim Urzędzie Pracy, że Polka pracująca w oborze uderzyła krowę z niemieckiej obory. Sąd zajął się sprawą błyskawicznie i w ciągu doby zapadł wyrok. Zasądzono rok pobytu w obozie Stutthof. Był to dla nas dramat. Ciągle nachodziły nasz czarne myśli. Bez mamy dopadła nas jeszcze większa bieda — opowiada seniorka z Biskupca.

Wydostała się z niemieckiego obozu

Po niecałym roku Mariannie Karczewskiej udało się wydostać z obozu. Okazało się, że opowiedziała swoją historię pewnej kobiecie z administracji obozu i ta załatwiła jej pracę w obozowej kuchni. Obiecała też, że wydostanie ją z lagru i za jej wstawiennictwem wyszła na wolność. Po powrocie do domu rodzina Karczewskich zamieszkała w przysiółku Zawada, niedaleko Biskupca Pomorskiego.

Przykry incydent przed świętami

Dzielili z Zawadzie mały dom z rodziną Polaków z Mroczna. Reszta mieszkańców okolic byli to volksdeutsche. Do szkoły powszechnej mała Teresa chodziła do Krotoszyn. Język niemiecki był wtedy obowiązkowy, ale w rodzinnym domu, pomimo znajomości niemieckiego, nikt dzieci obcej mowy nie uczył.

— Przynajmniej raz w tygodniu obrywałam lanie za mówienie po Polsku. Pilnował tego szczególnie dyrektor naszej szkoły. Pamiętam, uczyła nas pani, która dojeżdżała z pobliskiego Szwarcenowa. Była to dobra kobieta, która była za nami. Przed świętami Bożego Narodzenia chciała nam zrobić niespodziankę, a wyszedł z tego przykry incydent. Pani położyła na parapecie klasowego okna mech z lasu, przykryła go odrobiną waty, by przypominał śnieg. Na wierzch ułożyła dla każdego z nas jeden cukierek. Bardzo ucieszyliśmy się na ten widok, ale w tym momencie wkroczył dyrektor i po niemiecku krzyknął: zabrać to natychmiast. Nie mogę do dziś tej sceny zapomnieć — wspomina z żalem nasza rozmówczyni.

Fot. Stanisław R. Ulatowski


Fefernuszki udawały cukierki

— Potem w domu mama postanowiła nam wynagrodzić zachowanie dyrektora szkoły i upiekła fefernuszki. Były to małe twarde ciasteczka w kolorze brązowym o smaku piernika. Pamiętam wyciskaliśmy je krawieckim naparstkiem. Wyglądały na świątecznym talerzu biednie, ale my postanowiliśmy je ubogacić. Chodziliśmy po wsi i zbieraliśmy papierki po cukierkach. W domy zawijaliśmy w nie fefernuszki. Cieszyliśmy się ze wyglądają jak cukierki — dodaje seniorka.

Kolejnym miejscem, gdzie zamieszkała rodzina Karczewskich, były Bielice koło Biskupca Pomorskiego. Były to pierwsze lata powojenne. Również wówczas w domu się nie przelewało i niepełnoletnią jeszcze Teresę sytuacja materialna rodziny zmusiła do podjęcia pracy. Prawie w samej wsi, za główną linią kolejową Iława – Toruń, funkcjonował tartak. Tam młoda dziewczyna stała się człowiekiem do wszystkiego. Surowe życie nauczyło ją uporu i wpoiło dyscyplinę. Dawała więc sobie radę z ciężką tartaczną pracą i nawet wyrabiała wyśrubowaną normę. Wspomina, że za swoje wyniki została specjalnym pociągiem wydelegowana na międzynarodowy zlot przodowników pracy do Warszawy, jednak bez złotówki w sakiewce.

Mąka na chleb za trzynastą pensję

Potem był ślub z Bernadem Olszewskim, który był kolejarzem. Pracował na stacji w Iławie. Wówczas wspólnie zamieszkali w Biskupcu Pomorskim. Kiedy na świecie pojawiły się dzieci, a były to cztery córki, święta Bożego Narodzenia przybrały trochę inny wymiar. W domu stanęła choinka, a na wigilię były swojskie pierogi i chleb domowej roboty. Do wypieczenia mąkę kupowało w młynie za całą trzynastą pensję. Stać było rodziców na kupno wózka dla lalek i innych prezentów.

Ołowiane plomby na żołnierzyki

Pod choinką znalazły się też szeregi ołowianych żołnierzyków, które sprawiały radość nawet dziewczynom.

— Mąż pracując na kolei miał styczność z plombowaniem wagonów. Wiadomo, że plomby były z ołowiu. Te zużyte zbierał skrzętnie i potem z kolegami odlewali w pożyczonych formach całe armie ołowianych żołnierzyków. Były to wtedy bardzo modne prezenty dla dzieci. Kiedyś Bernadowi udało się zdobyć kilkanaście małych żarówek od elektryków kolejowych, których używano do oświetlania tablic i zegarów. W warsztacie na stacji połączyli je w sznur i mieliśmy, chyba jako pierwsi, elektryczne lampki na choinkę w naszym Biskupcu. Cieszyłam się, bo zastąpiły niebezpieczne świeczki, które mogły wywołać pożar, a te zdarzały się często. Niestety, zdarzały się lata „chude” i trzeba było przed świętami zacisnąć pasa — opowiada.

Prezenty z domowego odzysku

W domu Olszewskich miały miejsce sytuacje, że kilka tygodni przed świętami ginęła lalka z pokoju dzieci. Było trochę lamentu, ale nie na długo. Jak wspomina pani Teresa, lalkę się myło, dostawała nową, własnoręcznie przygotowana sukienkę i zabawka trafiała znów pod choinkę. Podobnie było z wózkiem dla lalki. Był przemalowany, odświeżony i wyglądał jak nowy. Dzieci rozpoznawały, kto jest gwiazdorem i czasami swoje dawne zabawki, ale nikt nie narzekał. Taka była ówczesna rzeczywistość, którą rozumieli nawet najmłodsi.

Choinki z drutu i zielonej folii

Lata siedemdziesiąte w domu Olszewskich wyglądały jakby święta trwały cały rok. Pani Teresa zdobyła pracę chałupniczą przy produkcji sztucznych choinek, na które właśnie panowała wielka moda. Powstawały one ze zwykłego drutu i pociętych pasków zielonej folii. Dom wtedy był pełen stosów gałązek i gotowych iglastych drzewek.

— Dość trudno było opanować technikę wkręcania pomiędzy druty przygotowanej, przyciętej w kształcie igieł folii, ale szybko opanowałam tę technikę. Gotowe produkty odbierała spółdzielnia inwalidów z Nowego Miasta Lubawskiego. Wiem, że plastikowe drzewka szły nawet na eksport. Robota była ciężka, ale chociaż dzieci miały ode mnie w prezencie takie choinki — śmieje się pani Teresa.

W domu jest ciepło i będą goście

W 1977 roku Bernad Olszewski odszedł do wieczności. Po kilku latach Teresa wyszła ponownie za mąż, za Bronisława Wilamowskiego, emerytowanego górnika, który już także nie żyje.

— Przede mną kolejne święta. Córka Zenia przywiozła mi stroik własnej roboty, mam już upieczone ciastka. W domu jest ciepło, bo udało się kupić węgiel. Wiem, że zajrzą do mnie córki, a może i wnuczki. Obawiam się tylko, by nie było jakiegoś konfliktu, bo kto tego nie przeszedł, nie ma świadomości, jakie tragedie niesie wojna. Oby pokój nas nie opuszczał — kończy seniorka z Biskupca.

Stanisław R. Ulatowski