(Po)mundialowe refleksje

2022-12-13 19:40:00(ost. akt: 2022-12-13 20:33:37)

Autor zdjęcia: PAP/EPA Friedemann Vogel

Choć w Katarze wyszliśmy z grupy, to jest o czym myśleć, bo „kaca” mamy nie mniejszego niż wówczas, gdy po trzech meczach wracaliśmy do domu. Piłkarzy może i mamy dobrych, ale jako zespół znaczymy tyle samo co w latach 90.
U progu III RP Kazik Staszewski śpiewał, że nocą na dworcu w Kutnie „jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy”. Oglądając reprezentację Polski w piłce nożnej brudu na pewno nie widzimy, bo piłkarze generalnie o swój wygląd dbają niemalże jak o formę fizyczną, ale oczy jednak pękają.

Lata 90. ubiegłego stulecia zwykło postrzegać się jako najczarniejszy okres rodzimego futbolu w ostatnim półwieczu. Absencja na mistrzostwach świata i Europy ma być koronnym argumentem na to, że wówczas sięgnęliśmy piłkarskiego dna, z którego wydobywaliśmy się powoli, aczkolwiek sukcesywnie.
Wyjście z grupy na katarskim Mundialu powszechnie uznano za krok naprzód, ale gdy podejdziemy do sprawy na chłodno, to zdamy sobie sprawę z faktu, że obecna reprezentacja w piłkarskim świecie znaczy tyle samo, a może nawet mniej niż poszczególne „jedenastki” z obśmianych lat 90. Przyzwyczajeni do sukcesów z lat 70. i 80. od drużyny narodowej wymagaliśmy, że w ostatniej dekadzie XX wieku będziemy w stanie, jeżeli nawet nie pokonać, to przynajmniej nawiązać równorzędną walkę z Anglią, Holandią, Francją czy Włochami. Dziś poprzeczkę znacznie obniżyliśmy, uznając, że piłkarski Olimp to miejsce, o którym co najwyżej możemy pomarzyć.

"Aj! Jezus Maria!"


W czasach gdy naród ogarnęło szaleństwo kaset VHS, a na ekranach telewizorów królowała „Dynastia”, „McGyver” i „Miasteczko Twin Peaks”, dostanie się na EURO bądź Mundial stanowiło nie lada wyzwanie. W 1992 roku w walce o awans na ME dwukrotnie pokonaliśmy Turcję, dwukrotnie zremisowaliśmy z bardzo mocną wówczas Irlandią i przed ostatnią kolejką wciąż mieliśmy matematyczne szanse wyprzedzić w tabeli Anglików, z którymi wcześniej przegraliśmy 0:2. W Poznaniu do 77. minuty po golu Romana Szewczyka prowadziliśmy 1:0, ale niezawodny Gary Lineker wyrównał na 1:1 i na EURO, w którym wystąpiło osiem drużyn, pojechali dumni Synowie Albionu.

By dostać się na Mundial w 1994 roku, trzeba było zająć jedno z dwóch pierwszych miejsc w grupie, w której przyszło nam zagrać z Anglią, Holandią, Norwegią, Turcją i San Marino. Dziś, jak i trzy dekady wstecz, teoretycznie mission impossible. Eliminacje do finałowego turnieju w USA, to z jednej strony żenujący mecz z San Marino, w którym po „ręce Boga” Jana Furtoka wymęczyliśmy wstydliwe 1:0 oraz fatalna końcówka batalii o bilety do Stanów Zjednoczonych, gdzie przegrywaliśmy wszystko jak leci, a z drugiej epickie pojedynki z faworyzowanymi Anglikami i Holendrami. 2:2 z naszpikowanymi gwiazdami „pomarańczowymi” na ich terenie (po bramkach Marka Koźmińskiego i Wojciecha Kowalczyka prowadziliśmy 2:0!), jak również 1:1 z Anglią, pokazywało, że nie jesteśmy chłopcami do bicia (na 6 minut przed końcowym gwizdkiem było 1:0 dla Polski). Tamten mecz do historii przeszedł ze względu na dwa trudne do wytłumaczenia pudła Marka Leśniaka, po których Dariusz Szpakowski krzyknął pamiętne: „Aj! Jezus Maria!”.

Jesteśmy nadzy


„Football's coming home” śpiewali Anglicy w 1996 roku podczas EURO, które odbyło się w ojczyźnie piłki nożnej. Biało-czerwonym nie było dane zagrać w finałowym turnieju na wyspach, ale by tam trafić, wpierw musieliśmy okazać się lepsi od Francji bądź piekielnie wtenczas silnej Rumunii, którą dowodził „Maradona Karpat” – Gheorghe Hagi. „Polską grupę” uzupełniała Słowacja, Izrael i Azerbejdżan. Obiektywnie patrząc, graliśmy w kratkę, ale dzięki dwukrotnemu zremisowaniu z Francją (0:0 w Zabrzu i 1:1 w Paryżu) i rozgromieniu 5:0 Słowacji, na trzy kolejki przed końcem eliminacji wciąż liczyliśmy się w walce o awans. W pamięci kibiców pozostało przede wszystkim spotkanie z Francją na Parc des Princes, w którym na 3 minuty przed końcem regulaminowego czasu gry prowadziliśmy 1:0 (bramka Andrzeja Juskowiaka). Bohaterem starcia z „trójkolorowymi” okrzyknięto Andrzeja Woźniaka – „Księcia Paryża”, którego nie mogli pokonać Ginola, Dugarry, Zidane czy Bixente Lizarazu (Polak obronił jego rzut karny). Nasz goalkeeper skapitulował tylko raz, po tym jak Youri Djorkaeff precyzyjnie uderzył zza pola karnego. Kilka tygodni później w konfrontacji z Rumunią padł bezbramkowy remis i do Bratysławy udawaliśmy się z nastawieniem: „must win”.

Nad tym, co wydarzyło się w stolicy Słowacji, właściwie należałoby spuścić kurtynę milczenia, bo kompromitująco było nie tylko na płaszczyźnie sportowej. Czerwone kartki dla Romana Koseckiego i Piotra Świerczewskiego, którzy półnadzy schodzili z boiska, w obliczu pamiętnego 1:4 sprawiło, że Henryk Apostel już na pomeczowej konferencji prasowej powiedział: „Wiem co mam zrobić – podać się do dymisji”. W prasie mogliśmy za to przeczytać następujące tytuły: „(Biało)-Czerwoni ze wstydu”, „Blamaż w Bratysławie”, „Kosecki, Świerczewski, Apostel – hańba!!!, „Nagi instynkt” czy „Goły kapitan”. Na marginesie warto przypomnieć, że do „popisu” Koseckiego z 63. minuty było 1:1.
W eliminacjach do Mundialu we Francji (1998) polegliśmy z kretesem. Ale czy dzisiaj mając w grupie Anglików i Włochów, również mielibyśmy czego szukać? Bramka Marka Citko w przegranym 1:2 meczu na Wembley i 0:0 z Włochami u siebie, to było wszystko, na co wtedy było nas stać.

Wraz z objęciem przez Janusza Wójcika drużyny narodowej w 1997 roku wśród kibiców wróciła nadzieja na wyjście z piłkarskiej otchłani. „Wójt” eliminacje do EURO 2000 zaczął z wysokiego c, pokonując w Burgas 3:0, jak się pierwotnie wydawało mocnych Bułgarów. Dwie bramki Sylwestra Czereszewskiego i gol Tomasza Iwana postrzegano jako wielki sukces, ale prawda była zupełnie inna. Christo Stoiczkow i spółka po mistrzostwach świata we Francji byli melodią przeszłości. Nawiasem mówiąc, Bułgarzy wciąż nie mogą nawiązać do sukcesów z pierwszej połowy lat 90. W grupie oprócz czwartej ekipy z turnieju w USA mieliśmy jeszcze Szwedów, Luksemburg i starych dobrych znajomych – Anglików, z którymi zremisowaliśmy 0:0 w Warszawie i przegraliśmy 1:3 na Wembley. Jednakże dzięki dwukrotnemu pokonaniu Bułgarii i Luksemburga przed ostatnim meczem z pewną awansu Szwecją remis dawał nam grę w barażach – kosztem Anglików. Do 63. minuty wszystko szło zgodnie z planem, ale bramka Kenneta Andersona i Henrika Larssona w 90. minucie pogrzebała nasze szanse na wyjazd do Belgii i Holandii.

Laga i litość


W XX wieku w końcu „dopchaliśmy” się na piłkarskie salony, zaliczając bolesne wpadki na Mundialach w 2002, 2006 i 2018 roku. Euro 2008 i 2012 także nam nie wyszło. Jedynym naszym sukcesem jest 2016 rok, gdzie po rzutach karnych w ćwierćfinale zostaliśmy wyeliminowani przez późniejszych triumfatorów mistrzostw Europy – Portugalię. Ukształtowani przez porażki i rozczarowania przed Mundialem w Katarze oczekiwania mieliśmy raczej niewygórowane. Ot, woleliśmy się „mile rozczarować”. Kibice nie żądając od biało-czerwonych nic poza walką i emocjami, otrzymali skrzyżowanie zażenowania z osiągnięciem wątpliwego planu minimum.

Oglądając mecz Polska-Meksyk, dość powszechnie oceniony jako najsłabszy na Mundialu, nawet niespecjalnie wnikliwy obserwator mógł dostrzec, że gra w piłkę niespecjalnie nas interesuje. Osławiona „laga na Lewego” pokazuje zatrważający brak pomysłu i totalną bezradność. Na całe szczęście Meksyk postanowił dopasować się stylem do naszych orłów, dzięki czemu można było odtrąbić sukces.

Z Arabią Saudyjską także wyszliśmy z nastawieniem, by przede wszystkim nie stracić. Wprawdzie wygraliśmy 2:0, ale ten, kto oglądał to spotkanie wie, że Saudowie byli dla nas równorzędnym rywalem, i tylko dzięki Wojciechowi Szczęsnemu i sędziemu, który już w pierwszej połowie powinien ukarać Casha czerwoną kartką, wygraliśmy ten mecz.

O spotkaniu z Argentyną nie ma nawet co pisać, bo w nim liczyliśmy tylko na to, że rywale nie będą chcieli nas upokorzyć. Jako zespół oczekiwaliśmy litości, którą otrzymaliśmy. – Jeszcze jeden gol i Polska odpada! Jakakolwiek bramka ich wyeliminuje – krzyczał trener Scaloni do Leo Messiego, który zrozumiał słowa selekcjonera i postanowił oszczędzić biało-czerwonych. Musieliśmy liczyć też na Meksyk, który do ostatniej minuty meczu, walczył o trzeciego gola, dającego mu awans. A wówczas obrońcy trenera Michniewicza z Krzysztofem Stanowskim na czele nie mogliby wygłaszać peanów na jego cześć. Mówiąc wprost, byliśmy tylko statystami, znającymi swoje miejsce w szeregu. Nic więc dziwnego, iż pomimo awansu niesmak pozostał.

Z Francją chcieliśmy już tylko uniknąć blamażu, dlatego nawet w momencie, gdy przegrywaliśmy 0:3, komentatorzy przekonywali nas, że gramy wprost wspaniale. Żenująco było także po meczach, gdy trener Czesław Michniewicz obrażał się na dziennikarzy, że zadają mu niewygodne pytania. Warto więc pamiętać, że Jerzego Brzęczka zwolniono nie za wyniki, lecz za styl i brak perspektyw na przyszłość.

Michał Mieszko Podolak