"Solidarność” walczyła o wolność. Irena Telesz-Burczyk, olsztyńska aktorka, represjonowana w stanie wojennym wspomina wydarzenia z 13 grudnia

2022-12-12 11:34:24(ost. akt: 2022-12-13 16:45:13)

Autor zdjęcia: Andrzej Sprzączak

— Gdy zabierali mnie z mieszkania, mój mąż zapytał, gdzie ma mnie szukać. Na co jeden z „gentlemanów” odparł: „Panie Stefanie, jest zima, ślisko. Możemy wyjechać za zakręt i już pan nie zobaczy żony”. I z tym zdaniem pozostał mój mąż i synowie — wspomina Irena Telesz-Burczyk, olsztyńska aktorka, represjonowana w stanie wojennym.
— Jako że mamy rozmawiać o wiadomej dacie, to jak śledczy zapytam: co pani robiła w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku?
— Zupełnie przypadkowo byłam na wsi w Przykopie. W miejscu, które później stało się ważnym punktem spotkań opozycji. Siedzieliśmy w gronie przyjaciół i nagle zaczęły dochodzić do nas sygnały z Gdańska, że coś jest nie tak. Wówczas trochę żartobliwie powiedziałam, że wznoszę toast za wolną Polskę, bo będzie stan wyjątkowy.

— Wykrakała pani…
— Rano obudził mnie syn, mówiąc, że telewizor nie działa. Odpowiedziałam: „Syneczku, nie działa, bo jest stan wyjątkowy”. Ale oczywiście włączyłam odbiornik i dosłownie mnie zmroziło, gdy usłyszałam Jaruzelskiego mówiącego o „stanie wojennym”. Przez głowę zaczęły przechodzić mi najczarniejsze myśli. Przerażenie potęgował fakt, że pod adresem, gdzie mieszkałam, był mój mąż ze starszym synem.
Po przyjeździe do Olsztyna dowiedziałam się, że „smutni panowie” już u mnie byli. Przyszli też następnego dnia, twierdząc, że są wielbicielami mojego talentu aktorskiego. Gdy zabierali mnie z mieszkania, mój mąż zapytał, gdzie ma mnie szukać. Na co jeden z „gentelmanów” odparł: „Panie Stefanie, jest zima, ślisko. Możemy wyjechać za zakręt i już pan nie zobaczy żony”. I z tym zdaniem pozostał mój mąż i synowie.

— „Smutni panowie” zaniechali jednak brudnych numerów?
— Wypuszczono mnie bardzo późno w nocy i już nazajutrz zaczęło się szukanie internowanych. Ich żony bardzo często zostały przecież bez środków do życia. Robiliśmy naszym kolegom paczki, którzy, i tego im nie zapomnę, mieli co chwilę różne smaki (śmiech). Raz natomiast przekroczyli granicę… bo poprosili o kostki rosołowe. Zdobyłam około trzydziestu takich kostek.

— Patrząc z dzisiejszej perspektywy, nie byli specjalnie wymagający.
— Ale wówczas niczego nie było! Zdobycie czegokolwiek stanowiło nie lada wyzwanie. Pamiętam, że Andrzej Starkiewicz, prawnik, za bony w Pewex-ie kupił cały karton papierosów, który następnie zawiózł kolegom do pierdla.

— Miała pani poczucie, że 13 grudnia wszystko się skończyło? Że doświadczenie „Solidarności” było zaledwie epizodem, który skończył się „zgaszeniem światła nad Polską”?
— Nie, ale cały czas oskarżam Jaruzelskiego o zbrodnię przeciwko narodowi polskiemu, ponieważ stan wojenny nas rozbił. Byliśmy połączeni walką, ale jednocześnie przez tę walkę nastąpił rozłam, którego efektem jest to, co dzieje się dzisiaj. Wówczas jednak więzi międzyludzkie były nieprawdopodobnie silne. To jest trudne do opisania, ale wtedy jeden za drugiego był gotów nadstawić karku. Po prostu sobie ufaliśmy, nie wiedząc oczywiście, że wśród nas są też „wtyki”. Swoją drogą skala infiltracji nie była tak duża, jak się to teraz dość powszechnie przekazuje.

— W środowisku artystycznym po wprowadzeniu stanu wojennego nastąpił podział na sympatyków „Solidarności” i ludzi, którzy twardo poparli władzę? Dużo było takich ludzi jak Kazimierz Koźniewski, Wojciech Żukrowski czy Roman Bratny, który napisał jedną z najobrzydliwszych książek w historii literatury polskiej pt. „Rok w trumnie”?
— Mimo wszystko to były jednostki, które rozpaczliwie i bezskutecznie próbowały legitymizować ówczesną władzę.

— Nie jest tajemnicą, że stan wojenny stanowi w pani życiu wyraźną cezurę. Po czterdziestu latach ocenia pani tamte wydarzenia tak samo jak wówczas, gdy historia działa się „na naszych oczach”?
— Z perspektywy czasu wszystko się zmienia. Wie pan, ja tuż po stanie wojennym zostałam zwolniona z teatru i przez siedem lat do 1990 roku byłam na rynku pierwszym „szmateksem”. Sprzedawałam ciuchy koleżanek. Poza tym we wspomnianym Przykopie hodowałam świnie, gęsi i kurczaki. Cudowna wieś, do której zawsze wybieram się, gdy muszę naładować akumulatory.

— Boli panią, że wkraczające w dorosłe życie młode pokolenie historię traktuje jak niepotrzebny balast, który w końcu należy zrzucić?
— Może nie boli, bo jestem daleka od narzekania na młodzież, ale pewna obojętność na naszą historię rzeczywiście jest faktem. Gdy jakiś czas temu rozmawiałam z młodymi ludźmi o stanie wojennym, to otrzymałam pytanie: „robiła pani zastrzyki?”. Przyznam, że początkowo poczułam się lekko skonsternowana, ale szybko uświadomiłam sobie, że dla moich interlokutorów nie ma różnicy między wojną, Powstaniem Warszawskim czy stanem wojennym, to było po prostu dawno…
Jeżeli natomiast pyta mnie pan o to, co mnie boli, to powiem wprost: ataki na Lecha Wałęsę, którego poznałam osobiście i wiem, że gdyby nie On, nie byłoby „Sierpnia 80” i nadziei na powrót do wolności.

— Drastyczne pęknięcie „Solidarności” było czymś nieuchronnym? W 2000 roku Jacek Kaczmarski śpiewał: „Muszkieterowie już nie ci sami/ Dojrzałości pożółkli goryczą/ Zaczęli liczyć się z realiami/ Choć realia się z nimi nie liczą”. Bohaterowie z lat 80. musieli skoczyć sobie do gardeł i w wolnej Polsce znaleźć się po przeciwnych stronach politycznej barykady?
— Często się nad tym zastanawiam i prawdę mówiąc, jest to dla mnie wielka zagadka, której zapewne nigdy już nie rozszyfruję. Dostałam niedawno sms o treści: „Irenko, naucz się myśleć po polsku”. Napisała mi to moja koleżanka, rówieśniczka. Są też tacy, którzy idąc ulicą, udają, że mnie nie widzą. Jednakże bez względu na dzisiejsze podziały „Solidarność” jest dla mnie łańcuchem, którego nie sposób rozerwać. Ludzie z tamtej epoki są moimi braćmi bez względu na to, jak bardzo się później poróżniliśmy. To, że jesteśmy tak skłóceni, jest przykre, ale w dużej mierze bierze się z hasła: "Dziel i rządź".

— W czym zatem tkwił fenomen „Solidarności”, doświadczenia bezprecedensowego w historii Europy?
— Z jedności. „Solidarność” nie była tylko ruchem związkowym, ale przede wszystkim społecznym, którego celem była walka o wolność. W roku 1956 i 1970 wyszli robotnicy. W 1968 roku zaprotestowała inteligencja. W 1976 po wydarzeniach w Radomiu powstał KOR, który był swoistym wstępem do połączenia sił. I wreszcie w „Sierpniu 80” poszliśmy razem. Tylko w tej jedności tkwiła i tkwi nasza siła. Pamiętam takie otwarte spotkanie z 1981 roku, podczas którego spierałam się z dziwnym i bardzo nieprzyjemnym człowiekiem o ewidentnych sympatiach projaruzelskich. Po tym spotkaniu podszedł do mnie obcy mężczyzna i powiedział: „Ty mnie nie znasz. Ja jestem ze Stomilu. Ale pamiętaj, jesteśmy jednością. Jak kiedyś będzie taka potrzeba, to ty mów, a ja będę walił w mordę”.

— Odrodzenie ducha „Solidarności” jest jeszcze możliwe?
— Wydaje mi się, że nastał taki czas, w którym zanika wrażliwość na ludzką krzywdę. Chociaż wojna w Ukrainie pokazała, że potrafimy się pięknie zachować. Bardzo zajmuje mnie temat migracji. I ja pojechałam na granicę białoruską, gdzie poznałam człowieka, który wyciągnął migranta z bagna, gdzie leżał tydzień i już nie miał skóry na nogach od kolan do stóp.
Pomimo 82 lat wciąż uważam, że moim obowiązkiem jest aktywne uczestniczenie w życiu społecznym i protestowanie, gdy niszczone są fundamentalne wartości.

— Imperatyw moralny?

— Przyzwoitość.

Michał Mieszko Podolak