Puszysty jest kot!

2022-11-06 14:02:00(ost. akt: 2022-11-04 15:16:37)

Autor zdjęcia: Pixabay

Tak mawia Dorota Wellman w kontekście swojej — powiedzmy oględnie — anty-figury anty-modelki. Ja często od siebie dodaję, że z tym kotem puszystością skutecznie konkuruje każdy lepszy wełniany dywan. A wszystko to, by dzielnie walczyć ze stereotypami. Z uprzedzeniami i hejtem, znanym też jako złośliwość i agresja…!

Moje tęsknoty za szczypiorkiem


Nigdy nie byłam tyczką. Ani szczypiorkiem, chuchrem, szczapą lub wieszakiem. Zawsze, ale to absolutnie każdego dnia swojego żywota, bez względu na aktualny stan zdrowia ciała i ducha, wyglądałam jak pączek w maśle oraz miałam i mam o przynajmniej 10 kg za dużo. No, dobrze, niech będzie — 15 kg…! Czy to jednak wielka tolerancja społeczeństwa, czy wielkiej wagi i liczne zalety mojego ducha, czy jednak mnogość w rodzinie osób o podobnej, masywnej konstrukcji ciała — snu z moich powiek te nadprogramowe kilogramy nigdy przenigdy nie spędzały.
Ale możliwe, że największe wrażenie wywarła na mnie zasłyszana z ust wujka przypowieść: gruby, jak schudnie — to będzie; chudy, jak schudnie — to zniknie! Ja liczyłam sobie lat może 7, a wujek opowiadał tę krótką, acz treściwą historię z jakąś dumą i domieszką mściwej satysfakcji. Wiadomo — wujek też całe życie walczy z nadwagą…!

Nadszedł jednak pamiętny rok 2008. Planowałam diametralną zmianę pracy i któregoś popołudnia poprzymierzałam niektóre z elementów swojej garderoby. O zgrozo, w kilka spódnic się nie zmieściłam, a te bluzki, w które z trudem weszłam — jakoś nie powaliły mnie szykiem i elegancją z lustra. Zbliżała się wiosna, a przede mną majaczyło takie widmo: kurtki i kożuchy odwieszam głębiej, odświeżam letnie sukienki i zwiewne bluzeczki, po czym mieszczę się wyłącznie w apaszkę i torebkę…!

Pierwszy raz w życiu poczułam chęć zmiany własnej aparycji. Siłownia, basen, aerobik — wszystko jedno. Zrzucić ten nadmiar, pozbyć się go na zawsze, poczuć nieznośna lekkość bytu i skrzydła u ramion… Jeden raz dołączyć do tej elity niedojedzonych, ale szczupłych; głodnych, ale pięknych…!

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Pół roku ta katorga trwała. 3 razy w tygodniu biegałam do klubu fitness i aż żal, że wtedy nie miałam jeszcze konta na Facebooku. Bo przecież regularnie donosiłabym z placu boju o kolejnych swoich wygranych życiowych bitwach i wojenkach. Koniecznie z fociami…! Rany, ile bym lajków miała!!!

Fakt, głodna byłam permanentnie, ale cóż znaczy głód w obliczu spodni wciąganych przy zapiętym rozporku i guziku? Cóż znaczy bezustanny marsz w kiszkach, gdy połowa koleżanek dzień w dzień dopytuje o szczegóły diety, a druga połowa przestała się odzywać? Cóż znaczy permanentny rozbrat z ulubioną szarlotką na kruchym — kiedy w sklepie odzieżowym proszę o rozmiar XL, a pani ekspedientka radzi jednak M…?!

Ech, piękne to były czasy…


Które szczęśliwie szybko minęły, tym bardziej, że robotę zmieniłam, ale prędko mnie z niej wylali. I to mimo tej pięknej sylwetki i w pół roku straconych 19 kilogramów!

Do kitu takie poprawianie wyglądu…

W szał i furię z powodu przytyku o niezbyt idealnej figurze wpadłam w życiu jeden raz. Tylko jeden, ale treściwy.

Pracowałam mianowicie z przeraźliwie chudą dziewczyną, Izą. Nawet szybko się polubiłyśmy, długo tworzyłyśmy zgrany i zaufany duet, pamiętałyśmy o swoich urodzinach i przywoziłyśmy sobie drobne upominki z wakacji. Sęk w tym, że przy wzroście 178 cm Iza ważyła ni mniej, ni więcej, tylko 45 kg — co osobiście oglądałam na trzech różnych wagach. Żywiła się Iza nader interesująco i mocno skandalicznie: na dwa dni kupowała sobie mianowicie bułkę typu chałka oraz pół kostki prawdziwego masła 82 proc. Kromki co drugi dzień czerstwej chałki smarowała na grubość palca i zapijała kawą z mlekiem. Nie wiem, jak wyglądała jej dieta w weekendy, ale mam wszelkie powody, by podejrzewać, że podobnie. Lub że ograniczała się wyłącznie do tej kawy. Dieta cud — ktoś mógłby zakrzyknąć pełną piersią…!

Nigdy nie usłyszałam z jej ust jakiejkolwiek przygany, przyjacielskiej rady lub troski, bym i ja skorzystała z jej świetlanych przykładów i też na dietę chałkową przeszła. Nie, skąd! Wręcz przeciwnie: chwaliła zawsze mój piękny umysł, dryg do pisania, zdolności w śpiewaniu i kaligrafii i wiele innych. Co nie przeszkadzało jej przychodzić do biura w dość odważnych kreacjach, mówić do wszystkich bez wyjątku tym samym, przyciszonym i uwodzicielskim głosem i przy każdej możliwej okazji prężyć się i przeciągać jak kotka w rui.

No i o ten jeden raz Iza przesadziła. Ten jeden raz przeciągnęła się i wyprężyła niepotrzebnie. Któregoś ranka stanęła bowiem przed lustrem w naszym pokoju i stwierdziła, że chyba tyje, bo bluzka jej się miejscami rozchodzi…

Już mniejsza o to, że rozchodziła się jej ta bluzka akurat na tym pułapie, na którym każda kobieta marzy, by jej się też rozchodziło, a nawet pękało w szwach…! Jednak przy wzroście 178 cm i wadze 45 kg oraz w obecności osoby, która całe życie dźwiga ten ekstra ciężar, a rezygnować z pysznych pierożków i cukierków typu krówka nie ma ochoty — uwaga o tym tyciu jest co najmniej nie na miejscu!
I tak mniej więcej jej powiedziałam. Było też o narcyzmie, zarozumialstwie i egoizmie.

Iza zamarła, ale zareagowała reszta biura. Jedna z koleżanek, której dzieci od kilku lat otwarcie przyznają, że figurą mamunia jest już coraz bliżej kształtu idealnego, mianowicie kuli — poparła mnie z ogniem, ale i merytorycznie.
— To jest zwyczajne świństwo gadać takie rzeczy przy kobietach, choćby i nawet takich szczapach jak ty, Iza! — wycedziła powoli, ale dobitnie. — Powinnaś się wstydzić…!

Nie wiem jak ją, ale mnie Iza przeprosiła.

Pandemia i jej konsekwencje


Swoje, niestety, zrobiła pandemia — przy czym akurat nie mam na myśli wszystkich przykrych następstw covida. Nie — patrzę na cały ten zamęt raczej przez pryzmat zamkniętych sal gimnastycznych i lasów oraz nas zamkniętych w domach, z dość swobodnym dostępem do sklepów z łakociami i lodówek, przymusowo przykutych do komputerów, laptopów i telewizorów. Ja nie mówię, że to usprawiedliwienie dla wszystkich naszych nadprogramowych i absolutnie zbędnych kilogramów — ale przyczyna jakby jest. Już nie wspomnę o pewnym przeświadczeniu, które właśnie w czasie ścisłego lockdownu gdzieś wypatrzyłam, a którego nijak nie umiem wyzbyć się z jestestwa: w średniowieczu mianowicie uważano, że wiedźmy, nawet usilnie podtapiane — nie tonęły. I te kobiety, które w czasie lockdownu nie utyły —podobno też można o czary spokojnie posądzać… Jak w każdym razie, mimo licznych i często społeczeństwu dawanych dowodów, że bliżej mi do wiedźmy niż do niewiasty — w czasie lockdownu też utyłam…!

Zdrowie!


Z uporem godnym być może lepszej sprawy powtarzam coś, w co sama mocno wierzę: w kontekście nadmiarowych kilogramów na pierwszym miejscu powinno być zdrowie. Jeśli zdrowie nam dopisuje — to zastanówmy się nad samopoczuciem: czy te extra-deka wpływają źle na naszą psychikę, czy podkopują nasz własny wizerunek i czy nie nadwyrężają przypadkiem poczucia naszej własnej wartości. Jeśli i tu jest wszystko w porządku — to dopiero na trzecim miejscu jest wygląd.

Kiedyś mój dobry znajomy Rafał Ambo, jakby nie brał — trener personalny, a zatem i znawca tematu, dał mi poniższą radę:

— Weź czystą kartkę, a na jej środku napisz wielkimi literami: ODCHUDZANIE. Wokół niego możesz dopisać swoje własne słowa, mogą ci się wpisać inni… Ale z tej burzy mózgów wyłonić się powinny bardzo wyraźne jeszcze tylko dwa: ZDROWIE i JA. Bo chudnąć trzeba egoistycznie i wyłącznie dla siebie! A puszysta jest też bita śmietana. Tylko bić trzeba rzetelnie i długo!