Chciałbym wrócić do Nidzicy

2022-05-22 16:00:00(ost. akt: 2022-05-20 10:15:36)

Autor zdjęcia: Media Vaticana

Ksiądz Kamil Podlaszuk wyjechał z Nidzicy niemal rok temu na studia do Rzymu. Pożegnał się z naszym miastem, jego mieszkańcami, a zwłaszcza serdecznie z młodzieżą, którą uczył religii. — Po wyjeździe z Nidzicy miałem w sobie lęk, że ludzie szybko o mnie zapomną. W końcu jestem 2000 km stąd, a życie toczy się dalej. Okazało się jednak, że jest inaczej, że więzi, które udało się zbudować przez 2 lata, wciąż trwają, co ogromnie mnie cieszy — mówi ksiądz Kamil.
— Łatwo było przeprowadzić się do Rzymu?

—Sama przeprowadzka była wielką przygodą, pokonałem samochodem ponad 2000 km, wybrałem trasę przez Niemcy i Szwajcarię. Podróż była bardzo przyjemna, do czasu... gdy zjechałem z Grande Raccordo Anulare (obwodnica Rzymu). Wtedy ogarnęło mnie przerażenie, ruch w mieście był bardzo chaotyczny, z każdej strony samochody, skutery, hulajnogi, nikt nie trzymał się swojego pasa ruchu (choć najczęściej w ogóle nie są narysowane), miałem ochotę zostawić auto na obrzeżach i dojechać autobusem.

—Udało się dotrzeć w końcu do celu?
—Ostatecznie jakoś udało mi się dotrzeć do Instytutu Polskiego, w którym miałem mieszkać, jednak tu spotkałem się z kolejną zmorą Rzymu, czyli znalezieniem miejsca do parkowania. Po pół godzinie, które wtedy wydawało mi się wiecznością, jednak z perspektywy roku uważam to za wielki sukces, gdyż czasami znalezienie miejsca w centrum zajmuje ponad godzinę, udało mi się zostawić samochód. Nie wiedziałem co zastanie mnie w nowym domu, zadzwoniłem do drzwi z duszą na ramieniu, jednak okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Przywitał mnie przesympatyczny brat Sławek (w Instytucie posługują Bracia Serca Jezusowego), który nie pozwolił mi nosić rzeczy, tylko od razu zaprowadził mnie na kolację. Poznałem tam ks. Rektora oraz kilku księży studentów, którzy tak jak ja zaczynali swoje studia w Wiecznym Mieście. Później przeniosłem swoje rzeczy do nowego pokoju i rozpoczęła się rzymska historia.

—Pierwsze dni były trudne?
— Bardzo trudne. Mimo odbytego kursu językowego, okazało się, że praktycznie nic nie rozumiem. Z tekstem pisanym jeszcze jakoś dawałem sobie radę, ale mówiony to zupełnie inna bajka. Włosi mówią bardzo szybko, często skracają wyrazy, poza tym wiele osób posługuje się dialektem. A gdy sam miałem coś powiedzieć... ogólnie rzecz biorąc było ciężko. Z pytaniem "Parli inglese?" - "Czy mówisz po angielsku?" i uzbrojony w mapy na telefonie, wyruszyłem załatwiać pierwsze sprawy urzędowe, głęboko wierząc, że angielski mnie uratuje. O naiwny ja! Wielu Włochów uważa, że nie ma potrzeby uczenia się języków obcych, stąd też raczej niewielka to była pomoc. Jednak udało mi się wyrobić codice fiscale (odpowiednik numeru PESEL) oraz założyć włoski numer komórkowy. W tym czasie przytłaczała mnie tęsknota za rodziną, przyjaciółmi, moją pracą w Polsce. Pomimo przepięknego słońca widziałem wszystko w czarnych barwach. Nie znałem dobrze języka, miasta, ludzi. Zadawałem sobie pytanie, czy to na pewno miejsce dla mnie. Po dwóch tygodniach zapisałem się na uniwersytet i nawet wszystko zrozumiałem w sekretariacie, z czego byłem bardzo dumny i dało mi to pewny promyk nadziei, że może jednak jakoś sobie poradzę.

—Rozpoczęły się studia. Jak księdzu przeszły pierwsze wykłady?
— W pierwszym semestrze miałem tylko 3 przedmioty. 10 godzin języka łacińskiego, 6 godzin języka greckiego oraz 2 godziny metodologii w tygodniu. Mogliśmy wybrać język wykładowy pomiędzy angielskim i włoskim, ja zdecydowałem się na ten pierwszy. Środowisko na uniwersytecie okazało się być bardzo różnorodne. W mojej grupie był jeszcze jeden Polak, Chinka, Filipińczyk, dwóch Hindusów oraz kilkunastu studentów z przeróżnych krajów Afryki. W grupie włoskojęzycznej również było dwóch Polaków, a także Włoszka, Czech, Portugalczyk oraz kilkanaście osób z Ameryki Południowej. Łącznie studia liturgiczne rozpoczęło 47 studentów, każdy z inną historią, innymi doświadczeniami, a także często z zupełnie inną mentalnością, co też powodowało pewne trudności. Okazało się, że jestem w mojej grupie najmłodszy, są osoby bliskie mi wiekiem, ale także takie, które mają już sporo doświadczenia życiowego. W pierwszym tygodniu zostałem wybrany na reprezentanta grupy, odpowiednik naszego starosty na studiach, więc dostałem dodatkowe zadania. Wykładowcy przedstawili program nauczania i to był kolejny moment, w którym pomyślałem, że będzie ciężko. Dowiedzieliśmy się, że przez rok musimy przerobić całość gramatyki łacińskiej i greckiej, które normalnie we Włoszech realizuje się przez 5 lat szkoły średniej. Pierwsze miesiące były wyczerpujące, praktycznie każdego dnia tłumaczyłem starożytne teksty do drugiej albo trzeciej nad ranem. Brakowało czasu na sen, zwiedzanie Rzymu mogłem wybić sobie z głowy. Wszystkie trudności nałożyły się na siebie i wszedłem w tryb narzekania, ale na szczęście nie trwał on długo. Pod koniec pierwszego semestru zauważyłem, że pomimo niezmniejszającej się ilości zadań do domu, radzę sobie coraz sprawniej i mam więcej czasu wolnego. Zacząłem też poznawać coraz większe ilości osób, co przynosiło mi dużo radości, bo z natury jestem raczej towarzyski. 

—Nie brakowało księdzu pracy duszpasterskiej?
—Bardzo. Cały czas miałem w pamięci moją posługę we wspólnocie w Nidzicy, pracę z grupami, młodzieżą, szkołę. Dlatego też starałem się znaleźć parafię, w której mógłbym chociaż trochę pomagać w niedzielę. Na początku ze względu na problemy z językiem nie byłem zbytnio przydatny. Po prostu dołączałem się do Eucharystii, którą odprawiał proboszcz. Po pewnym czasie zaproponowano mi, abym zaczął grać w zespole, który posługuje podczas Mszy z udziałem dzieci, dzięki czemu zrobiłem użytek z mojego pianina, które przecież targałem ze sobą ponad 2000 km. 

—A praca z młodzieżą?
— Na pracę z młodzieżą w parafii nie mogłem sobie pozwolić dlatego, że grupy spotykają się w tygodniu, a wtedy byłem zajęty studiami. Jednak wraz z postępami we włoskim dostawałem coraz więcej zadań w niedziele. Po pewnym czasie zacząłem samodzielnie odprawiać Msze, a później nawet i głosić homilie. Samo przygotowanie było bardzo czasochłonne, nie jestem przyzwyczajony do pisania całego kazania, w Polsce nigdy tego nie robiłem. Tutaj musiałem najpierw stworzyć tekst w języku polskim, potem go przetłumaczyć, później jeszcze przećwiczyć czytanie, które też nie jest najprostsze. Włoski jest niestety takim językiem, w którym postawienie akcentu na inną sylabę potrafi zmienić znaczenie słowa, więc trzeba bardzo uważać. 

—Oprócz pianina zabrał ksiądz również hulajnogę. Przydała się?
—Tak, nawet bardzo. Z domu na uczelnię mam 4 km, o codziennym dojeżdżaniu samochodem ze względu na problemy ze znalezieniem parkingu nie było mowy, komunikacja miejska w Rzymie działa różnie, przynajmniej raz w miesiącu są strajki kierowców, dlatego też najlepszym sposobem dostania się na uniwersytet okazała się hulajnoga. Początkowo jeździłem w sutannie myśląc, że ludzie po pewnym czasie przyzwyczają się do mało codziennego widoku. Jednak o ile w Nidzicy po kilku dniach, ze względu na małą społeczność, wszyscy przestali się dziwić, o tyle w prawie trzymilionowym Rzymie cały czas wzbudzałem sensację, co nie do końca mi odpowiadało. Postanowiłem chodzić na piechotę, a jeżeli jeżdżę hulajnogą, to robię to bez sutanny. W ostatnim czasie przerzuciłem się na skuter, co sprawia mi dużo radości i pozwala poczuć jeszcze bardziej klimat Włoch. 

— Co zaskoczyło księdza we Włoszech?
— Wiele rzeczy, których podczas wyjazdu turystycznego się raczej nie doświadczy, ale mieszkając tu, dają się we znaki każdego dnia. Pierwsza kwestia to spóźnialstwo. Ja jestem osobą raczej punktualną, za to tutaj czas jest pojęciem mocno względnym. Nie dziwi nikogo spóźnianie się na umówione spotkanie 40 minut. Kolejną rzeczą jest włoska biurokracja. Zacząłem bardzo doceniać działanie polskich urzędów, a także to, że u nas wiele rzeczy można zrobić przez internet. Tutaj załatwienie czegokolwiek może doprowadzić człowieka do frustracji. Inną sprawą są różne zasady dotyczące jedzenia, których nieprzestrzeganie prowadzi do bycia postrzeganym za dziwaka. Najgorsza jednak rzecz, to ruch drogowy, o którym już wspominałem. O ile nauczyłem się już jeździć po Rzymie, o tyle gdy jestem w Neapolu nie mam odwagi wsiąść za kółko. 

— Co ksiądz na pewno zapamięta z pobytu we Włoszech?

—Jednym z najbardziej szczególnych momentów w tym roku był wyjazd na Sycylię. Posługiwałem w parafii w Partinico podczas Triduum Paschalnego i Wielkanocy. Pierwszy raz w moim życiu nie byłem w domu na święta chociaż na moment, co do tej pory nie mieściło mi się w głowie. Jednak ludzie, których tam poznałem, nie dali mi odczuć samotności. Sycylijczycy są bardzo gościnni i niezwykle przyjaźni. Mają w sobie także dużo pobożności, która przejawia się przede wszystkim w rozlicznych procesjach. Ten czas był także wielkim wyzwaniem pod względem językowym. Byłem tam przez 9 dni, nigdy wcześniej tak długo nie przebywałem w środowisku, w którym musiałem mówić tylko po włosku. Na co dzień funkcjonuję jednak w przestrzeni trzyjęzycznej. W domu mówimy po polsku, na uniwersytecie w większości po angielsku. Ten pobyt dał mi bardzo dużo pewności w posługiwaniu się językiem, zacząłem też przygotowywać homilie bezpośrednio po włosku, pomijając już etap tłumaczenia z języka ojczystego. Bardzo pięknym gestem księdza proboszcza i wspólnoty parafialnej było przekazanie pieniędzy zebranych na tacę w Wielkanoc na pomoc uchodźcom z Ukrainy. Nie chcieli jednak działać przez pośredników, dlatego zgodnie z ich wolą wziąłem te pieniądze i gdy 2 tygodnie po świętach byłem na kilka dni w Polsce, dałem je jednej z rodzin w moim rodzinnym mieście.

— Spotkał się też ksiądz z papieżem. Czym ono było dla księdza?

— W tym roku mój wydział liturgiczny obchodzi 60-lecie powstania, z tej okazji została zorganizowana audiencja prywatna dla studentów i profesorów. Do tej pory widziałem papieża tylko z daleka, najbliżej byłem 3 lata temu, gdy po święceniach pojechaliśmy do Rzymu i braliśmy udział w audiencji generalnej, ale i tak dzieliły nas 2 metry. Teraz mogłem do Ojca Świętego podejść, zamienić z nim dwa słowa i uścisnąć jego dłoń. Są takie spotkania, które zostają w pamięci na zawsze i myślę, że to było jednym z nich. 

— Pierwszy rok studiów dobiega końca. Jakie wrażenia?
— Rozpoczyna się sesja egzaminacyjna, którą mam nadzieję, że z sukcesem zakończę 14 czerwca. Zostało jeszcze 5 lat, ale myślę, że ten czas minie mi bardzo szybko. Jestem szczęśliwy, że dostałem szansę studiowania w Rzymie, bo mogę się tutaj rozwijać wieloaspektowo. Nie tylko naukowo, ale również językowo czy kulturowo. Myślę, że doświadczenie Kościoła, które tutaj zdobyłem, pomoże mi w pracy duszpasterskiej, gdy już wrócę do Polski. Czym będę się zajmował po powrocie? Tego dokładnie nie wiem, jest jeszcze za wcześniej, aby o tym myśleć. 

— Chciałby ksiądz wrócić do Nidzicy?
 — Byłbym bardzo szczęśliwy, bo to miejsce zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, ale przyjmę wszystko co Pan Bóg postawi na mojej drodze. 

— Boże Narodzenie spędził ksiądz w Polsce. Jak było?

 — Przerwy świąteczne we Włoszech są dosyć długie. Mogłem spędzić z moją rodziną i przyjaciółmi prawie 3 tygodnie. Oczywiście, część tego czasu zarezerwowałem na pobyt w Nidzicy. Tak jak powiedziałem rok temu, to miasto stało się moim domem. Mam tu mnóstwo przyjaciół, utrzymuję kontakt z parafianami, często piszą do mnie uczniowie. Przed świętami wielką przyjemność sprawił mi mój były szef, Pan Dyrektor Dariusz Wółkiewicz. Zadzwonił do mnie z pomysłem, abym połączył się ze społecznością pracowników Górki za pomocą kamery internetowej podczas spotkania opłatkowego. Nikt nic nie wiedział, więc była to dla nich niespodzianka, a dla mnie przeogromna radość i moment wzruszenia. Po wyjeździe z Nidzicy miałem w sobie lęk, że ludzie szybko o mnie zapomną. W końcu jestem 2000 km stąd, a życie toczy się dalej. Okazało się jednak, że jest inaczej, że więzi, które udało się zbudować przez 2 lata, wciąż trwają, co ogromnie mnie cieszy. Czasami, gdy wrzucę na Facebooka jakieś zdjęcia, wielu nidziczan komentuje "Nasz ksiądz Kamil", "Pamiętamy o księdzu, modlimy się", takie słowa, poczucie, że jest się częścią jakiejś społeczności mimo braku fizycznej obecności, bardzo pomagają, zwłaszcza, gdy przychodzą momenty nostalgii.