Każda rozmowa może być ostatnia – mówi Irina Mynicz, Ukrainka spod Iławy

2022-03-18 17:00:00(ost. akt: 2022-03-18 19:29:52)
Irina Mynicz

Irina Mynicz

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Irina Mynicz pochodzi z Ukrainy, ale od lat mieszka w okolicach Iławy, razem z rodzicami. Są Brytyjczykami i to na Wyspach najpierw razem mieszkali. Dopiero w Polsce Irina poczuła, że "to jest to". Nam opowiedziała swoją historię.

– Jak się pani czuje?


– Chce mi się tylko płakać. Brakuje słów, żeby określić obecną sytuację. To zresztą nie jest okoliczność, którą w ogóle można określić słowami. Raczej emocjami. I to one wzięły górę, kiedy dosłownie godziny po wybuchu wojny napisałam posta na facebooku. Staram się nie mieszać w jakiekolwiek konflikty polityczne. Ale to już było dla mnie za dużo. Wierzę, że każdy ma prawo do swojej opinii. Na samym początku wojny rozmawiałam z kuzynką, która mieszka w Kijowie. Chciałam zadzwonić, zapytać, jak tam. Bo każda rozmowa może być ostatnia. Pytałam ją, czy mają gdzie się schować, czy ma szansę wyjechać z Kijowa w bezpieczniejsze miejsce. Przez parę minut rozmowy nawet ja słyszałam odgłosy bombardowania. W pewnym momencie podbiegł jej malutki, dwuletni synek. Przyzwyczajony do spokoju, do samych pozytywnych rzeczy. I on z bólem i z paniką w głosie krzyczy "Mama, mama!". To było coś, co najbardziej ze wszystkiego mnie zabolało. Giną niewinni ludzie, dzieci przeżywają traumę... Chcę przypomnieć, że to trauma, która zostanie z nimi na zawsze. Tak samo, jak z naszymi dziadkami, rodzice, którzy przeszli przez II wojnę światową.


– W przypływie emocji napisała pani post na swoim facebooku...


– Tak, napisałam o rozmowie z kuzynką. Znajomi pisali słowa współczucia. Ja nie biorę informacji z internetu, z telewizji, z radia, a bezpośrednio do swoich znajomych i rodziny.

– Mieszka pani w gminie Iława, ale na Ukrainie została dalsza rodzina.


– I kontaktuję się z nimi regularnie. Zawsze dzwoniłam, pytając, co się u nich dzieje, czy jest potrzebna jakakolwiek pomoc. Finansowo to wszystko wyglądało na Ukrainie bardzo źle. Czasem przesyłaliśmy z rodzicami jakieś środki. To nigdy nie był problem. Mówiłam im już prędzej, że szykuje się taka sytuacja. Proponowałam nawet: "Pomyślcie, czy do nas nie przyjechać". Mogłyby to być nawet takie przedłużone wakacje. Posiedzieliby dwa-trzy miesiące. Mamy gdzie ich przyjąć. Bez żadnej wizy mogliby przyjechać. Zabezpieczylibyśmy wszystkie potrzeby. A gdyby coś się wydarzyło, to byliby w bezpiecznym miejscu. Niestety, moja ciocia mówiła nieraz: "Pożyjemy, zobaczymy". Następne, czego się dowiedziałam, to był 24 lutego... Zadzwoniła do mnie z samego rana, płacząc, z paniką w głosie opowiadając mi o tym, że zaczął się atak na Ukrainę.

– Czy teraz już rodzina zamierza uciec do Polski?


– Wysłaliśmy im pieniądze na kartę, która z tatą dawniej im zostawiliśmy, bo baliśmy się, że ich karty bankowe zostaną zablokowane. Zostało im powiedziane, że mają wyciągnąć pieniądze z bankomatu, kupić paliwo i jechać w stronę polskiej granicy. Nieważne, czy wszyscy przejdą wszyscy, czy tylko ciocia z dzieciakami. Najważniejsze, żeby dotarli w bezpieczne miejsce.
Niestety, kiedy pojechali wypłacić pieniądze, wszystkie bankomaty były puste. O stacji paliw już nie wspomnę. Nie dość, że paliwa nie było, to jeszcze były straszne kolejki. Rosja zaatakowała strategicznie, by nie było paliwa i by nikt nie mógł uciec. To, co moją rodzinę teraz ratuje, to fakt, że zamieszkują obecnie w małej wsi, w lesie. To bardzo dobrze, bo to miasta są bombardowane. A oni tam mają swój własny opał, jedzenie.

– Jak to się stało, że mieszka pani tutaj?


– Zacznijmy od tego, że urodziłam się w 2001 r., dorastałam z mamą. Mój biologiczny ojciec nigdy nie angażował się w moje życie. Niestety, straciłam mamę w 2011 r., w efekcie konfliktów politycznych, gdy przy władzy był jeszcze pan Janukowycz. Który uciekł do Moskwy, zabierając miliony ukraińskich pieniędzy, ukradzione Ukraińcom.
Wtedy zostałam zaadoptowana przez brytyjską rodzinę. Mieszkałam tam z nimi przed dwa i pół roku. Wyszła niezbyt miła sytuacja, były problemy z pobytem. Rodzice postanowili sprzedać tam dom i przeprowadzić się do innego państwa. A że akurat wybrali Polskę? Mama powiedziała, że Polska to piękny kraj. Spodobały jej się krajobrazy. I tak cztery i pół roku temu przeprowadziliśmy się tutaj.


– Pamięta pani pierwsze dni pod Iławą?


– Było bardzo fajnie. Proszę pamiętać, że wyrosłam na Ukrainie, a wyjechałam do Wielkiej Brytanii. Wszystko było inne, to była zupełnie inna kultura! Nic nie było podobnego. Niewiele mi tam pasowało. Nawet pogoda! Ludzie ogólnie. A kiedy przeprowadziliśmy się do Polski, poczułam, że to jest to. Tutaj poznałam wiele miłych osób. Atmosfera jest super. Wszystko mi podpasowało. Naprawdę! Pierwsze miesiące szybko minęły, "ogarnialiśmy" dom itd. A później zaczęłam chodzić do szkoły tu w okolicy.

– Za panią trudne doświadczenia. A do tego jeszcze te przeprowadzki.


– Do Wielkiej Brytanii wyleciałam z dwiema nieznanymi mi wcześniej osobami, mając 13 lat. Ale powiem państwu jedno... Jako dzieciak, który nigdy nie miał przy sobie ojca, straciwszy mamę w bardzo młodym wieku... Nie miałam nic do stracenia. Nie miałam w sobie strachu, żeby z obcymi ludźmi wylecieć na drugi koniec świata. Nie miałam w sobie żadnej refleksji na ten temat. Brakowało mi po prostu bezpieczeństwa, jakiejś bezpiecznej przystani. I okazało się, że ją dostałam, za co jestem ogromnie wdzięczna.

Do Polski przeprowadziłam się już nie z obcymi ludźmi, a z ukochanymi rodzicami, chociaż to te same osoby (śmieje się). A języka polskiego nauczyłam się podczas pierwszego lata dzięki pewnej rodzinie, która mnie wspiera do dziś.

Wyprowadziłam się do Wielkiej Brytanii w 2014 r., kiedy miałam 13 lat. Od tego czasu aż do roku 2021 nie byłam na Ukrainie. Z powodów osobistych musiałam jednak wrócić i załatwić sprawy. Po dzień dzisiejszy pamiętam moje własne przerażenie, jak to wszystko smutno wyglądało, gdy tylko przekroczyliśmy granicę. Później zobaczyłam ludzi w Kijowie. Każdy żyje swoim życiem, dąży do swoich celów... Myślę, że nikt nie spodziewał się tego, że pewnej nocy, kiedy spokojnie śpią... że w taki okropny sposób zostaną zaatakowani. Że nie wstaną i nie wypiją spokojnie kawy, nie zjedzą jajek na śniadanie, nie odwiozą dzieci do szkoły i nie pójdą do pracy. Wiele osób nie zamierza uciekać. I ja myślę, że gdybym tam była w momencie wybuchu wojny, też bym została. Wolałabym, żeby moja ziemia mnie pochłonęła, żeby moja ziemia mnie przyjęła. Ukraińcy są waleczni. I jakim by ten kraj nie był – kochają go. Będą stać do końca.


– Wspomniała pani o roku 2011, o niespokojnym czasie. Ukraińcy często mieszkają na walizkach, by być gotowymi do drogi?


– Zależy od człowieka. Niektórzy są zawsze przygotowani, bo są panikarzami. Od razu biegną do sklepu, wykupują, co się da. A inni... czekają na lepszy, słoneczny dzień. I żyją dalej, w nadziei, że może coś się zmieni. Tak samo z siebie. A ja myślę, że warto działać, coś robić. Dlatego bardzo dziękuję wszystkim, którzy się angażują w pomoc dla Ukraińców. Czy tych mieszkających już w Iławie, czy tych, co zostali.

Edyta Kocyła-Pawłowska
e.kocyla@gazetaolsztynska.pl