Negocjator policyjny: Fura, skóra i komóra już nie kręcą

2022-02-12 20:06:30(ost. akt: 2022-02-11 13:53:33)
Dariusz Loranty

Dariusz Loranty

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Jeśli za porwaniem stoją profesjonaliści, jeśli jest to jednorazowa akcja, to szanse na ich zatrzymanie są naprawdę niewielkie. Co innego, gdy biorą się za to amatorzy — mówi Dariusz Loranty, były policjant i negocjator.
— Policjant, negocjator policyjny, ekspert ds. bezpieczeństwa, pisarz, publicysta, nauczyciel akademicki. Sporo tego. To właściwie kim pan  jest?

— Jestem aktywnym emerytem policyjnym, bo kapcie i telewizor to nie dla mnie. Tym bardziej że odchodząc na emeryturę ożeniłem się, zostałem ojcem dwojga dzieci.

— No tak, nic tak faceta tak nie odmładza jaka młoda żona.

— Na pewno nie mam czasu na nudę na emeryturze. Odchodząc ze służby czułem się trochę niespełniony i chyba niedowartościowany. Wprawdzie były plany pracy w tworzących się rządowych agencjach zajmujących się bezpieczeństwem, antyterroryzmem, nawet przeszedłem gęsto sito kwalifikacji, ale jak mi powiedzieli, że muszę zrezygnować z emerytury, to stwierdziłem, że wolę być aktywnym emerytem. Choć przyznam, że nigdy nie przypuszczałem, że wydam kilka książek. Będę zajmował się dydaktyką akademicką, np. prowadził zajęcia w WSPol. w Szczytnie, czy będę redaktorem naczelnym czasopisma („TROP. Magazyn śledczy” - red).

— Tak na marginesie, to długo pan w policji nie wytrzymał.

— Czas służby był faktycznie niedługi, bo 19 lat, przyczyną odejścia był konflikt z systemem, a właściwie z przełożonymi. Chciałem nieco zreformować pracę policyjnych negocjatorów na wzór choćby Niemiec, ale niektórzy moi szefowie woleli stare porządki. Praca w policji jest ciężka, ale ma swoje zalety, daje stabilizację ekonomiczną, daje dobrą emeryturę, która zawsze jest wyższa od cywilnej.

— Był pan policyjnym negocjatorem. Pracował przy ok. 50 porwaniach dla okupu, odpowiadał za negocjacje ze sprawcami wymuszeń, samobójcami. Wszystkich pewnie nie udało się uratować, wszystkich porywaczy złapać.

— Byłem w wydziale walki z terrorem kryminalnym Komendy Stołecznej Policji w Warszawie. Rzeczywiście pracowałem przy największych, a już na pewno najgłośniejszych w mediach wymuszeniach rozbójniczych, szantażach, uprowadzeniach, gdzie przestępcy żądali ogromnych kwot, idących w setki tysięcy dolarów. Byłem tym od komunikacji, od rozmów z rodziną, porywaczami.

— Coś jak w „Dowodzie życia”, znanym dreszczowcu z Russelem Crowe.

— To film, a my rzeczywiście dostawaliśmy obcięte części ciała. Sam odebrałem dwie takie przesyłki z obciętymi palcami. Kilkanaście razy sam zawoziłem bandytom okup.

— Czy to nie porażka systemu, organów ścigania?

— Jeśli za porwaniem stoją profesjonaliści, jeśli jest to jednorazowa akcja, to szanse na ich zatrzymanie są naprawdę niewielkie, co innego, gdy za to biorą się amatorzy. Stosowaliśmy różne metody, włącznie z czujnikami w banknotach, systemem GPS. Profesjonaliści starannie zacierają ślady, kontakt z nimi jest krótki i sporadyczny. Kilka razy, podając się za członka rodziny, udało mi się sprowokować ich do pięciu kontaktów telefonicznych, dzięki temu zostali namierzeni. Jedno z porwań, z którym mieliśmy do czynienia trwało trzy i pół sekundy. Tyle czasu potrzebowali sprawcy, aby porwać z ulicy córkę bogatego biznesmena. Porwali ją gdy wyszła z uczelni i wsiadała do swojego mercedesa.

— Dlaczego został pan negocjatorem, to dość specyficzna funkcja?

— Tym bardziej że wtedy mało kto wiedział, że w policji są negocjatorzy. Wcześniej pracowałem jako policjant dochodzeniowo-śledczy. Myślę, że przełożeni zauważyli pewne moje umiejętności rozmowy z ludźmi, tę łatwość nawiązywania kontaktów. I tak trafiłem do wydziału terroru.

— Pamięta pan swoją pierwszą sprawę?

— To była próba samobójcza. Facet chciał skoczyć z wysokiego komina. Było nas dwóch negocjatorów. Negocjacje prowadził kolega, ja byłem w odwodzie, gdyby samobójca nie chciał rozmawiać z jednym z nas. Całe życie wydawało m się, że mam lęk wysokości. Wtedy strażacy podnieśli mnie na wysięgniku gdzieś na wysokość czwartego pietra. Byłem tak podekscytowany, że nagle zapomniałem o swoim panicznym lęku wysokości. Tak mnie to wciągnęło, że przestałem się bać. Udało nam się uratować tego mężczyznę.

— Zawsze jest dwóch policjantów, ten dobry i ten zły. Pan był z tych których?

— W zależności od sytuacji i potrzeb, ale chyba częściej tym złym.

— Musi pan mieć nerwy ze stali, dusić w sobie emocje. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam, jak ktoś jest policyjnym negocjatorem.

— Prowadząc negocjacje z przestępcami używamy jakiegoś przydomku, fałszywych personaliów. Raz zamiast przedstawić się jako Dariusz Bernard powiedziałam Dariusz Loranty. Jak widać mnie emocje też potrafiły zjeść. W tym przypadku chodziło o mężczyznę, który groził zniszczeniem wystaw malarstwa francuskiego na Zamku Królewskim. Chciał milion euro. Zatrzymaliśmy go w jego domu pod Łodzią.

— Fala porwań w Polsce zaczęła się na początku lat 90-tych, tuż po naszej transformacji ustrojowej.

— Wtedy bardziej chodziło o walkę gangów o strefy wpływów, demonstrację siły. Te uprowadzenia rzadko były zgłaszane. Później pojawiły się porwania dla okupu, a ich ofiarami były osoby, które nierzadko działały w szarej strefie, czy w jakiś sposób były powiązane z półświatkiem przestępczym. Porywacze zawsze żądają realnej kwoty, którą może dysponować rodzina porwanego. I mają wiedzę, kto ile może zapłacić. To są zawsze informacje z najbliższego otoczenia porwanego, bo ktoś sam się wygada, ktoś coś podsłucha. Takie grupy są dobrze zorganizowane, bo jedni zajmują się przetrzymywaniem porwanego, drudzy negocjacjami z rodziną, no i są oczywiście rozbójnicy, ci którzy bezpośrednio porywają. To dzieje się pod okiem jeszcze innych bandytów, którzy wkraczają do akcji tylko wtedy, gdy pojawiają się jakieś kłopoty.

— Kiedy był pan policyjnym negocjatorem w Olsztynie mieliśmy wojnę gangów Zabójstwa, porwania. Czy pracował pan przy którejś z tych spraw?

— Nie, ale rzeczywiście wtedy Olsztyn był drugi po Warszawie, gdy chodzi o porwania. Było dużo uprowadzeń, wręcz seria i dotyczyła ludzi biznesu. Po rozbiciu grupy porwania się skończyły. Jednak Warmia i Mazury mają też swoją specyfikę. Wielu wydaje się, że jest to najspokojniejszy region świata. A to guzik prawda. Mieszanka ludzi, która nastąpiła na tych trenach po wojnie spowodowała,że przestępczość pospolita na obszarach ziemskich jest porównywalna tylko do skupisk miejskich.

— Czy czas porwań ludzi w Polsce przeminął?

— Zdecydowanie tak, a skończył się mniej więcej ok. 2008 roku z trzech powodów. Po pierwsze policja osiągnęła dużą sprawność, prokuratura zmieniła zasady działania, dokonując dużo więcej aresztowań, czasem nawet na tzw. wszelki wypadek. No i pojawiła instytucja świadka koronnego, a ci zaczęli sypać starych kumpli, z którymi dokonywali kiedyś porwań. Dużo porywaczy poszło siedzieć. Zostały rozbite trzy największe grupy, które działały na trenie Warszawy a więc mokotowska, żoliborska i nowodworska.

— Dziś gangsterzy zamienili pistolety na komputery.

— Kark, fura, skóra i komóra, ten wzorzec bandyty, który towarzyszył nam wiele lat, odszedł do lamusa. „Karków” jest mniej, ale dalej działają, zajmując się różną działalnością przestępczą. A co do cyberprzestępstw, to już zupełnie inny rodzaj przestępcy.

— Ostatnio było głośno o filmie "Jak pokochałam gangstera", który opowiada o słynnym gangsterze z Wybrzeża, Nikosiu. Ta wizja gangsterki reżysera filmu ma coś wspólnego z prawdą?

— Nie poznałem go, ale o nim mnie uczono. Zadbany, elegancki. Wprowadził nowy wzór gangsterki w Polsce, powiew światowości, coś na wzór włoskiej mafii. Był szefem i tak należało się do niego zwracać. Urzędował w biurze, pokazywał się w towarzystwie znanych osób, prowadził działalność charytatywną. Miał swojego ochroniarza, który nie był karany. Dzieci kształcił w najlepszych szkołach. W tym czasie „Wołomin”, „Pruszków ”to był inny świat, bo nawet jak jechali autem, to było wiadomo, kto jedzie.

— Nikoś skończył jak wielu przestępców, został zastrzelony. Polacy są trochę zapatrzeni w Amerykę, wielu też chciałoby powszechnego dostępu do broni. Dałby ją pan rodakom?

— Kryteria przyznawania broni powinny być jasne i proste. Jestem za tym, żeby móc posiadać broń w domu, ale nie za tym, by nosić ją na ulicy.

Andrzej Mielnicki