Marek Kwiliński: „Zwiad" opowiada o „wyzwoleniu” Bartoszyc

2022-01-31 08:30:00(ost. akt: 2022-02-03 06:53:47)

Autor zdjęcia: Grupa Historyczna Ostpreussen

Historia jest faktem a opisani bohaterowie istnieli naprawdę. Staraliśmy się jak najdokładniej oddać klimat walki o Bartenstein. Rzecz jasna było też miejsce na naszą fantazję.
Był trzeci lutego 1945 roku. Lekki mróz delikatnie szczypał policzki. W niewielkich zagłębieniach terenu na obrzeżach Polenzhof (Połęcze), pod osłoną nocy, krył się pluton zwiadowców którymi dowodził lejtnant Parfieniuk. Mrużąc oczy przed wirującymi w powietrzu płatkami śniegu i osłaniając w dłoniach żarzące się papierosy, wpatrywali się w ciemność za którą w niewielkiej odległości kryła się kolejna miejscowość którą mieli zająć. Pluton był częścią 1124 Pułku Strzelców 334 Dywizji, przydzielonego do 60 Korpusu, który z kolei stanowił istotną siłę 2 Gwardyjskiej Armii.

Cały dzień próbowali wielokrotnie szturmować linie obronne południowego i południowo – wschodniego krańca Bartenstein. Niestety wróg ukryty za pospiesznie zbudowanymi umocnieniami skutecznie im to uniemożliwiał. Głęboko okopane bądź ukryte w budynkach na skraju miasta gniazda karabinów maszynowych i stanowiska moździerzy 8 cm Granatenwerfer, odparły jak dotąd każdy ich atak. Na domiar złego niemieckie oddziały przeprowadzały niejednokrotnie gwałtowne kontrataki, które zmuszały atakujących do wycofywania się z tych kilkuset metrów terenu jaki udało im się zdobyć.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Z zachodu dobiegała donośna kanonada. Głośny huk wybuchów granatów moździerzowych mieszał się z pojedynczymi odgłosami wystrzałów oraz donośnym terkotem broni maszynowej, który wwiercał się uszy i nie pozwalał zasnąć. Po drugiej stronie rzeki Alle, od dwóch dni, część wojsk 251 Dywizji próbowały zdobyć wsie Spittehnen (Spytajny) i Loyden (Łojdy), broniące z zachodu dostępu do Bartenstein. Co prawda wczoraj silnym natarciem, wszystkich dostępnych w rejonie sił, udało się zająć Spittehnen, jednak wojska niemieckie nagłym kontratakiem, około batalionu wojsk, wspomaganym przez pięć lub sześć czołgów i dział szturmowych, zmusiły pułk do odwrotu na wyjściowe pozycje. Obie strony poniosły dotkliwe straty. Zarówno w ludziach jak i w sprzęcie. Patowa sytuacja trwała w nieskończoność, co powodowało coraz większą irytację dowództwa 60 Korpusu. Co za tym idzie również zdobywanie miasta niebezpiecznie się przedłużało.

Bartenstein to istotny z punktu strategicznego węzeł komunikacyjny. Zarówno drogowy jak i kolejowy. Pomimo że inni zwiadowcy operujący w rejonach północno – wschodnich obrzeży miasta już dwa dni temu meldowali, że wróg rozpoczął odwrót w kierunku północnego – zachodu, to jednak pozostawiony w mieście garnizon stawiał silny i co najważniejsze skuteczny opór.
Minęły dwie godziny od kiedy lejtnant Parfieniuk udał się na odprawę dowództwa Korpusu. Dochodziła godzina 21. Opady śniegu nieznacznie się nasiliły a ciemność nocy od czasu do czasu rozświetlały błyski odległych wystrzałów i wybuchów. Sześciu ludzi kuliło się w naprędce pogłębionym i poszerzonym leju po pocisku. Pozostałych siedmiu było gdzieś w pobliżu. Od godziny tkwili w tym miejscu czekając na rozkazy, które wciąż nie nadeszły.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Wreszcie do ich uszu dobiegł skrzyp butów na śniegu. Wracał dowódca. Zwoławszy wszystkich do zajętego domu w Polenzhof przedstawił plan dowództwa, jednocześnie przydzielając zadania każdej z trzech drużyn. Wszyscy słuchali z niedowierzaniem. Plan był tak szalony, że momentami wydawał się wręcz samobójczy, lecz działając w zaskoczeniu mógł się powieść. Jedynie dowódca pierwszej drużyny, sierżant Iwatin, paląc papierosa uśmiechał się nieznacznie. To na jego drużynie spoczywał ciężar powodzenia całej misji, lecz robił już w czasie tej wojny bardziej karkołomne rzeczy.

Dochodziła 23:00. Śnieg rozpadał się na dobre. Pluton zwiadowców zniknął w ciemności. kierując się na północ, zmierzali wprost ku Bartenstein.

Krok za krokiem, w zwartym szyku poruszali się powoli naprzód. Co chwilę zrywały się mocne podmuchy wiatru pędząc przed sobą tumany białego puchu. Nieprzenikniona ciemność i wyjące podmuchy były jak błogosławieństwo, mogły zadecydować o powodzeniu całej misji. Ostrożnie przemierzali pas ziemi niczyjej, zrytej lejami wybuchów, które były efektem zarówno ostrzału własnej artylerii jak i pozostałością po ogniowej nawale kontrataku przeciwnika. W ciemnościach majaczyły niewielkie, ciemniejsze plamy na śniegu. Skrywały wymieszane ze sobą, zesztywniałe ciała żołnierzy. W niewielkich odległościach od siebie spoczywali zarówno obrońcy miasta jak i atakująca piechota.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Około godz. 14:10, po nieudanym szturmie na miasto pułk został zmuszony do odwrotu na wyjściowe pozycje, trzysta metrów na północ od Polenzhof. Na odpowiedź obrońców nie trzeba było długo czekać. Chwilę później rozpętało się piekło. Przeciwnik wykorzystał chyba cały posiadany arsenał ciężkiego uzbrojenia, stacjonujący w północno – zachodniej części miasta. Raz za razem, na pozycje 1124 Pułku, wyrzucając grudy zmarzniętej ziemi, wymieszanej z fragmentami ciał, spadały pociski wszelkiego możliwego do wyobrażenia kalibru. Wśród gwizdu i huku wybuchów, pomiędzy kulącymi się za prowizorycznie zbudowanymi osłonami, siejąc śmierć i zniszczenie, rozrywały się zarówno pociski artyleryjskie jak i granaty moździerzowe, a nawet rycząc rakietowymi silnikami pociski Nebelwerfer. Na lewo od zalegającego w wykopanej naprędce transzei plutonu lejtnanta Parfieniuka, spadający Nebelwerfer zmiótł z powierzchni ziemi dziesięciu żołnierzy. Pozostał po nich jedynie dymiący lej w ziemi i kilka szczątków ludzkich leżących na jego obrzeżach.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Nawała artyleryjska nie trwała długo. Po pięciu minutach wszystko ucichło. Oszołomieni i ogłuszeni hukiem wybuchów żołnierze radzieccy, niczym ślimak ze swej skorupy, nieśmiało wysuwali głowy ponad krawędź okopów. W oddali, wśród snujących się dymów dostrzegli jakiś ruch. Około czterystu metrów od ich linii przeciwnik ruszał do kontrataku. Żołnierze niemieccy siłą około stu, rozciągniętych w tyralierę żołnierzy piechoty nadciągali, głodni odwetu za niedawny atak. Pomiędzy nimi majaczyły wielkie cielska czterech czołgów Panzerkampfagen IV i dwóch dział szturmowych. Reakcja musiała być natychmiastowa. Grupa łączności na prawym skrzydle wzywała na pomoc artylerię stacjonującą na tyłach, w okolicy Gross Schwaraunen (Szwaruny). Wypluwając do słuchawki liczby, niczym karabin maszynowy, operator radiostacji podawał koordynaty do ostrzału. Tak wiele zawdzięczali posuwającej się wraz z nimi artylerii. Nadzieja granicząca z pewnością podpowiadała, że również w tej chwili nie zawiedzie.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Po chwili widok atakującego przeciwnika przesłoniła ściana ognia i wirujących w powietrzu kawałków stali. Radiostacja nie milkła. Operator z tą samą prędkością podawał poprawkę. Kolejne salwy spadły w sam środek atakujących. I znów wszystko przesłonił ogień wybuchów. Gdy zwały ziemi wreszcie opadły ich oczom ukazał się widok rodem z koszmaru. Na środku areny płonęły, wyrzucając w powietrze słupy tłustego, czarnego dymu, dwa zniszczone czołgi, a pozostałe na wstecznym biegu cofały się pomiędzy zabudowania. Jednak atakująca tyralierą piechota w desperackim ataku rzuciła się naprzód. Dopuściwszy wroga na około 150 metrów, sześć karabinów maszynowych DP rozpoczęło złowieszczy terkot zalewając linie wroga setkami pocisków kalibru 7,62 mm. Żołnierze pierwszego szeregu padli, ugodzeni śmiertelnie nim zdali sobie sprawę co się dzieje. Pozostali rozbiegli się w nieładzie i chaotycznie ostrzeliwując się rozpoczęli odwrót. Co chwilę rozlegały się krótkie serie DP i kolejny z biegnących żołnierzy niemieckich stawał się nieruchomą ciemną plamą na bielejącym śniegu. Mniej niż połowie atakujących udało się wycofać na bezpieczną odległość i skryć pośród budynków Bartenstein. Pozostali już na zawsze pozostali na przedpolach miasta.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Dla trzynastu poruszających się w ciemnościach zwiadowców, wydarzenie te były zaledwie ulotnym wspomnieniem, o którym przypominały tlące się w oddali wraki dwóch czołgów i zalegające na śniegu, zesztywniałe ludzkie kształty. Teraz ich myśli zaprzątała jedynie myśl o czekającym zadaniu. Ubrani w białe ubrania maskujące (maskałaty), doskonale zlewali się z tłem. Parli naprzód, objuczeni bronią, amunicją i granatami, wprost na niedawno zlokalizowane gniazdo karabinu maszynowego, usytuowane na skraju miasta, po prawej stronie drogi na Heilsberg (Lidzbark Warmiński).

Dwieście metrów od celu, około godziny 24:00, zatrzymali się w opuszczonej transzei, a do przodu ruszyła pięcioosobowa drużyna sierżanta Iwatina. Celem ich misji było unieszkodliwienie gniazda karabinu maszynowego, a w miarę możliwości pojmanie jeńca i wyciągnięcie od niego informacji o siłach i pozycji obrońców miasta.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Bezszelestnie zbliżając się do okopu przeciwnika myśleli tylko o tym by nie zostać wykrytym. Z tej odległości seria z Maschinengewehr 42 rozerwałaby ich na strzępy. Po cichu podchodzili bliżej i bliżej. Ostatnie dziesięć metrów to obłąkany bieg. Wpadłszy do okopu na niczego nie spodziewającego się przeciwnika, Iwatin zdążył zauważyć rozstawiony jeden MG – 42 i trzech żołnierzy w pełnym oporządzeniu. Dwóch zginęło od ciosów saperką, nim zdążyli wydać jakikolwiek dźwięk. Trzeci stał z podniesionymi rękoma i szeroko otwartymi ustami. Zamarł, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w białe zjawy, które znikąd pojawiły się wokół niego. Dwóch ze zwiadowców, w tym jeden, przedwojenny student architektury na Uniwersytecie Berlińskim, biegle władał językiem niemieckim, natychmiast przystąpiło do przesłuchiwania jeńca. Udało im się dowiedzieć, że obrońcy południowej części miasta rozlokowani są w czterech domach około 300 metrów przed nimi. Natomiast główne siły garnizonu, od czasu gdy zorientowały się skąd nadchodzi główny atak sił radzieckich, skupiły się w południowo – wschodniej jego części, przy Hermann Göring Straße (ul. Wincentego Witosa) i Richthofenstraße (ul. Tadeusza Kościuszki). Tyle informacji musiało wystarczyć. Ruszyli w drogę powrotną, do czającego się niedaleko plutonu. W okopie pozostały jedynie, barwiąc na czerwono śnieg pod sobą, trzy ciała niemieckich żołnierzy.

Wróciwszy, sierżant zdał szczegółowy raport Parfieniukowi, który nie namyślając się długo, dał rozkaz do powrotu. Dotarłszy do Polenzhof, przez radiostację przedstawił siły i szczegółowe rozmieszczenie przeciwnika dowództwu Pułku i Dywizji. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w głos w słuchawce w milczeniu potakując głową. Skończywszy, usiadł, głośno westchnął i zapalił papierosa. Jeszcze nie wiedział jak rozkazy przekazać swoim ludziom. Atakowali jako pierwsi. Dopiero na ich sygnał miała ruszyć reszta pułku.

Fot. materiały źródłowe

O godzinie 02:30, czwartego lutego 1945 roku, osiągnęli pozycje nieprzyjaciela. Stali przed czterema budynkami strzegącymi dostępu do miasta od południowej strony, najeżonymi wystającymi z okien lufami karabinów maszynowych. Milcząc wpatrywali się w ciemne oczodoły okien. Na znak Parfieniuka ruszyli. Tym razem atak przebiegał bez przygotowania artyleryjskiego a siły, od których zależało powodzenie całej akcji, to zaledwie 13 osób. Ten nietypowy, jak na ich wojska manewr miał zaskoczyć przeciwnika i dać przewagę w początkowej fazie operacji.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Już wcześniej podzielili się na małe dwu – trzyosobowe grupy doskonale wiedząc co robić. Uderzyli jednocześnie na cztery domy. Scenariusz w każdym przypadku był taki sam. Najpierw po trzy – cztery granaty rzucone w okna na piętrze, a gdy ucichły eksplozje wyrywające ościeżnice okien i wyrzucające na zewnątrz zawartość pokoi, rozpoczynali szturm od parteru. Biegli po schodach zaglądając po kolei do wszystkich pomieszczeń, krótkimi seriami strzelając do wszystkiego co mogło stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Brawurowa akcja była całkowitym zaskoczeniem. Przeciwnik oddał zaledwie kilka strzałów, a nieliczni ocaleni natychmiast rozpoczęli paniczny odwrót w głąb miasta. Na miejscu zginęło 30 żołnierzy niemieckich, a 12 zostało wziętych do niewoli.

Pozostawiwszy trzech zwiadowców do pilnowania jeńców pluton ruszył dalej.
Gdy tylko rozległy się pierwsze wybuchy granatów i strzały zwiadowców w południowej części miasta, reszta 1124 Pułku rozpoczęła natarcie na skoncentrowane siły garnizonu Bartenstein. Wśród żołnierzy jak i oficerów niemieckich wybuchła panika. Na nic zdały się rozkazy i wrzaski dowódców. Widząc szeregi wdzierających się do miasta żołnierzy radzieckich, większość wybrała ucieczkę. Nieliczni jednak postanowili walczyć. W budynkach, ogrodach a nawet wykorzystując porzucone na ulicy pojazdy, tworzyli pojedyncze punkty oporu. Pomimo ogromnych strat w ludziach, starając się odeprzeć fale nacierającego wroga, zajadle trwali na wyznaczonych posterunkach. Jednak przewaga przeciwnika, zarówno w ludziach jak i sile ognia były zatrważające. Nieliczne punkty oporu szybko padły, brutalnie stłumione seriami pistoletów maszynowych i granatów, a szturmująca piechota wlała się do miasta.
Tymczasem zwiad ruszył w ślad za wycofującym się przeciwnikiem. Nagle przed sobą ujrzeli oślepiające gejzery wybuchów. Najwyraźniej któryś z oddziałów atakujących główne siły garnizonu, widząc że oddziały niemieckie cofają się w głąb miasta, wezwał na pomoc artylerię. Z potężnym hukiem, wśród zabudowań miasta rozrywały się stu dwudziesto milimetrowe pociski moździerzowe. Nad miastem z wolna wstawała łuna pożarów.

Fot. Grupa Historyczna Ostpreussen

Przeczekawszy aż moździerze umilkną, pluton zwiadu ruszył w głąb Bartenstein. Krótkimi skokami, od osłony do osłony z wolna przemierzali Heilsberger Straße (ul. Warszawska). Minęli znajdujący się po lewej tartak i wpadli pomiędzy zabudowania. Część budynków zdążył już objąć pożar, którego blask rzucał na kocie łby ich chybotliwe cienie. Na ulicy robiło się jasno jak w dzień. Dom po domu, piętro po piętrze przemierzali miasto szukając przeciwnika. W żadnym z nich nie było wroga. Jedynie wiatr, wpadający przez rozbite szyby w oknach, rozrzucał po kątach śmieci. W dwóch piwnicach natrafili na skulonych ze strachu, kryjących się w mroku cywili. Już na pierwszy rzut oka było widać, że nie będą stanowić zagrożenia. Sparaliżowana przerażeniem, które biło z ich oczu, kuląca się w kącie, grupa około dziesięciu kobiet i kilkoro dzieci. Pomiędzy nimi siedziało kilku wiekowych staruszków.

Aleksiej– przedwojenny student architektury z Berlina, głośno zapytał, czy w budynku znajdują się żołnierze niemieccy. Kilka kobiet przecząco pokręciło głowami, pozostałe wciąż wpatrywały się w nich obłąkanym, pustym spojrzeniem z którego wyzierał wręcz zwierzęcy strach. Pozostawiwszy cywili własnemu losowi ruszyli dalej. Po przebiegnięciu skokami kolejnych pięćdziesięciu metrów, Parfieniuk kątem oka zauważył ruch po prawej. Gestem zatrzymał grupę podążającą tuż za nim. Stali przed wysokim budynkiem, murowanym z czerwonej cegły, który mógłby wydawać się piękny w swej formie, gdyby nie jeden detal zdradzający przeznaczenie obiektu. W każdym oknie metalicznie połyskiwały grube kraty - więzienie. W bramie więzienia, wznosiła się zbudowana prowizorycznie z grubych pni świerkowych, szubienica. Kołysząc się w rytm podmuchów wiatru, wisiały na niej ciała czterech chłopców, na oko czternasto – piętnastoletnich. Na piersi każdego z nich powiewała kartonowa, zawieszona na sznurku tabliczka, z odręcznie wykonanym napisem: „JESTEM DEZERTEREM. NIE CHCIAŁEM WALCZYĆ ZA FÜHRERA”. Refleksy ognia z budynku płonącego po drugiej stronie ulicy tańczyły na ich ciałach, sprawiając upiorne wrażenie ruchu.

Gdzieś z prawej dobiegały odgłosy kanonady. Reszta pułku zmagała się z siłami niemieckimi. Przed nimi nie było widać nikogo. Skręcili na najbliższym skrzyżowaniu. Tym razem prowadził Iwatin. Spojrzał na tablicę z nazwą ulicy – Adolf Hitler Straße (ul. Bohaterów Warszawy). Uśmiechnął się sam do siebie. „Czy w każdym niemieckim mieście musi być ulica nazwana imieniem tego wariata?” - pomyślał. Po około czterystu metrach natrafili na czoło szturmujących oddziałów piechoty. Razem ruszyli na północ.

Fot. materiały źródłowe

W blasku płonących kamienic przed nimi zamajaczył pomnik w kształcie obelisku, na sporym placu. Wybiegli wprost na plac. Nagle głośny jazgot przeszył powietrze. Wokół zaroiło się od kul. Krzesząc snopy iskier, głośno jęczały odbijając się od bruku. Zza pomnika kilku żołnierzy prowadziło ogień z MG i pistoletów maszynowych. Zalegli na ziemi i pełznąc cofali się szukając schronienia. Kilku dotarło do budynku i zza niego prowadzili huraganowy ogień osłaniając resztę wycofującego się oddziału. Na placu pozostało trzech. Poskręcanych w nienaturalnych pozycjach. Trzech, których dopadła, znacząc ognistym śladem pocisków smugowych, pierwsza seria z MG.
Drużyna Iwatina odbiła w lewo. Przedzierając się przez opuszczone ogrody i zdewastowane ogrodzenia parli przed siebie. Na ulicę wyszli mając za sobą sporych rozmiarów, płonący budynek. Na środku płonącej Rastenburger Straße (ul. Kętrzyńska), wpatrzony w niebo pustym spojrzeniem, leżał pomnik rycerza naturalnej wielkości, oderwany od elewacji budynku w wyniku eksplozji granatu moździerzowego. Z leżącej na bruku, oświetlonej pożarem, twarzy emanował spokój, jakby już dawno pogodził się z tym co nieuniknione. Posąg założyciela miasta, który teraz był niemym świadkiem jego upadku.


Ruszyli na stanowisko karabinu maszynowego, obchodząc je z lewej flanki. Przebiegli przez mostek nad niewielkim ciekiem wodnym i kryjąc się miedzy drzewami i zaroślami na jego brzegu skradali się ku nieprzyjacielowi wciąż ostrzeliwanemu przez resztę plutonu. Płaskim łukiem poleciały cztery granaty, których wybuchy skutecznie uciszyły MG. W kilku krokach dopadli do prowizorycznej barykady zbudowanej z betonowych płyt chodnikowych, kostki brukowej i innego szmelcu. Za barykadą, leżało czterech powykręcanych i poszarpanych wybuchami, na oko ponad pięćdziesięcioletnich żołnierzy. Na ramieniu każdego znajdowała się opaska Volkssturmu. Ruszyli wzdłuż Bahnhofstraße (ul. 11-go Listopada). Nie ubiegli daleko. Poczuli jakby przed nimi otwarto wrota piekła. Każdą kamienicę jak okiem sięgnąć przeciwnik zamienił w murowane umocnienia. Z każdego okna błyskały płomienie wystrzałów. W pełni zaskoczone oddziały rosyjskie zmuszone zostały do wycofania się i szukania schronienia między budynkami.


Sierżant Iwatin pojął w końcu dokąd wycofywały się oddziały niemieckie. Całość sił Garnizonu Bartenstein zgrupowała się właśnie tutaj. Teren wokół dworca zamieniono w twierdzę. Rozpoczął się zacięty bój o każdy skrawek ziemi i każdy budynek. Ilekroć udało się któryś opanować, wściekły kontratak obrońców miasta zmuszał ich do odwrotu. Nie wiedział ile już trwa ta przepychanka. Czas stracił na znaczeniu. Raz walczyli na czele wojsk radzieckich, to znowu byli spychani na tyły. Czasami atakowali na prawym skrzydle, by po chwili lawirując wzdłuż uliczek i ogrodów znaleźć się na lewej flance. Wokół nich ginęli żołnierze. Zarówno obcy, z innych oddziałów jak i przyjaciele z plutonu. Wycofując się z ostrzeliwanego budynku Iwatin dostrzegł jak grad pocisków dopadł Aleksieja – dwudziestodwuletniego architekta i Michaiła Pisaka – trzydziesto trzy letniego snajpera plutonu. Ich ciała zamarły w bezruchu w pooranej od wybuchów granatów obcej ziemi, z dala od domu rodzinnego.

Wreszcie opór przeciwnika zaczął słabnąć. Strzały były coraz rzadsze i oddziały radzieckie zaczęły posuwać się naprzód. Bitwa weszła w ostateczną fazę. Zmuszając przeciwnika do cofania się wyszli na rozległe torowisko. Zrozumieli dlaczego oddziały niemieckie tak broniły tego terenu. Teren wokół zastawiony był składami wagonów. Na torach przygotowane do wyjazdu stały pociągi załadowane sprzętem. Na platformach zauważył kilka czołgów i dział samobieżnych, na innych załadowane ciężarówki na których piętrzyły się drewniane skrzynie, kilka parowozów, z których kominów snuły się smużki dymu. Gotowe do wyjazdu lecz nigdy z miasta nie wyjechały. Oddziały radzieckie wcześniej odcięły drogę ucieczki, koleją do Królewca.
Dochodziła piąta nad ranem. Nad Bartenstein cichły echa wystrzałów. Pojedynczy niemieccy żołnierze wychodzili ze swych kryjówek z podniesionymi wysoko rękoma. Zaganiani okrzykami, ciosami kolbą i kopniakami radzieckich żołnierzy, ustawiali się w szeregu. Ich chwile wydawały się policzone.
Iwatin stał na placu dworca oczekując na żołnierzy plutonu zwiadu. Oprócz niego ocalało tylko czterech. Lejtnant Parfieniuk zaginął i nikt nie wiedział co się z nim stało. Nagle z okna hotelu naprzeciwko dworca padł strzał. Snajper ukryty na poddaszu obrał za cel najwyższego stopniem żołnierza w okolicy. Zaskoczony Iwatin wpatrywał się w plamę krwi na jego piersi. Rozlewała się, barwiąc biały maskałat czerwienią. Upadł ciężko na wznak, stalowy hełm łomocząc poturlał się po bruku. Z wolna otulała go ciemność, zapadał się w ciszę. Dla niego wojna się skończyła.

Z oddziału, który odegrał kluczową rolę w zdobyciu miasta, przy życiu pozostało tylko czterech. Wcielono ich do innego plutonu, który również poniósł dotkliwe straty, jako uzupełnienie. Ich osiągnięcie miało pozostać zapomniane. Na szczęście dowódca 1124 Pułku Strzelców w odręcznie spisanym raporcie dokładnie zawarł szczegóły zadania plutonu zwiadu. Po 75 latach udało nam się do niego dotrzeć.
To jest historia trzynastu żołnierzy radzieckich i dowodzącego lejtnanta Parfieniuka. To jest historia jednej nocy, która odmieniła Bartenstein.

Marek Kwiliński, prezes Bartoszyckiego Stowarzyszenia Historyczno - Eksploracyjnego "Rosenthal",

Mamy nadzieję, że za bardzo nas nie poniosło. Wszystkich, których rażą nasze potknięcia przepraszamy, a pozostałym mamy nadzieję, że się podobało.