Ojciec z synem wyruszyli w podróż po Europie renault R4. Wcześniej samochód został odnowiony z przyjacielem mechanikiem [VIDEO]

2021-09-10 18:33:51(ost. akt: 2022-02-07 22:07:26)
Marcin Pietrzak spełnił swoje marzenie. Odnowił renault R4 i objechał nim Europę z 11-letnim synem

Marcin Pietrzak spełnił swoje marzenie. Odnowił renault R4 i objechał nim Europę z 11-letnim synem

Autor zdjęcia: Ada Romanowska

To jest opowieść o męskiej przyjaźni. I o kobiecie, która jest po czterdziestce i ma na imię Renia. Pochodzi z Francji, ma cztery koła i kierownicę. Marcin Pietrzak dzięki niej przejechał kawał Europy z synem Maksem. Ale nie udałoby się to, gdyby nie Mirek, spec do klasyków.
Wszystko zaczęło się od filmu. Gdy Marcin Pietrzak obejrzał „4L”, w którym główną rolę gra renault R4, wiedział, że chce mieć taki samochód. Żona wtedy puknęła się w głowę. Bo to klasyk, który ma swoje lata i porządnego auta będzie trzeba ze świecą szukać.

— Co roku jeżdżę z rodziną do Chorwacji. Tam jest dużo takich samochodów. Zawsze mi się podobały. Ale gdy trafiłem na film, po prostu przepadłem. Opowiada o przygodzie grupy ludzi, która przeprawia się przez pustynię tym autem — opowiada Marcin Pietrzak, który mieszka pod Ostródą. — Gdy jechaliśmy następnym razem do Chorwacji, zaplanowałem, że kupię tam ten model. Ustaliłem nawet, że gdy znajdę taki, który mi się spodoba, z Polski przyjedzie do mnie laweta. Wszystko było zaplanowane. Ale niestety nic w oko mi nie wpadło.

Czyli żona miała rację?


Pan Marcin wrócił bez samochodu. Ale nie dał za wygraną i szukał dalej egzemplarza, który spełniłby jego marzenia. Żona cały czas nie podzielała jego entuzjazm, ale co miała powiedzieć? W końcu trafił się okaz w Zabrzu z 1974 roku.

— Kupiłem go, wyglądał nieźle, ale okazało się, że do niczego się nie nadaje. Znalazłem kolejny w Niemczech, tuż przy polskiej granicy. To model R4F4 z 1980 roku. Był w całkowitej rozsypce. Nie ma co ukrywać, kupiłem złom — zdradza Marcin Pietrzak. — Nie miał przodu, podłogi… Ale to mnie motywowało. I tak zrodziła się Renia.

Fot. archwium prywatne

Samemu jednak trudno wszystko ogarnąć. Na szczęście pan Marcin poznał Mirosława Szymankiewicza. Można powiedzieć, że pan Mirek spadł mu z nieba. To z zamiłowania i zawodu mechanik. I emeryt przy okazji.

— Poznaliśmy się przypadkiem. Kupiłem mieszkanie w pobliżu firmy, gdzie widywałem Mirka stojącego przy barierce. Przechodziłem tamtędy, a ten facet tam ciągle stał… W końcu zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że pomaga córce w biznesie — zdradza pan Marcin. — Okazało się też, że Mirek zna się na samochodach. I tak znaleźliśmy wspólny język.

— Jestem z zawodu samochodziarzem. Skończyłem samochodówkę, potem pracowałem w różnych warsztatach i miałem nawet swój. Samochody mam w małym palcu, zwłaszcza te z dawnych lat — twierdzi Mirosław Szymankiewicz. — W takich samochodach nie podłącza się komputera, który podpowiada, co jest nie tak. Tu liczy się wiedza i doświadczenie.

Marcin Pietrzak z przyjacielem mechanikiem Mirkiem Szymankiewiczem
Fot. Ada Romanowska
Marcin Pietrzak z przyjacielem mechanikiem Mirkiem Szymankiewiczem

— Dlatego, gdy opowiedziałem mu o Reni, Mirek od razu złapał bakcyla. Stwierdził, że mi pomoże. Ja co prawda mam pojęcie o samochodach, ale tylko jakieś. On ma konkretne. Połączyliśmy więc siły — podkreśla Marcin Pietrzak. — Gdy ja zachodziłem w głowę, co jest nie tak, on od razu wiedział.

— Marcin też spadł mi z nieba, bo na stare lata mam fajną odskocznię. Robię to, co kocham — podkreśla Mirosław Szymankiewicz. — Renię znam od podszewki, bo rozebrałem ją do ostatniej śrubki. I złożyłem. Widziałem ją golusieńką.

Gdy samochód nabierał koloru, pan Marcin wpadł na pomysł


— We Francji odbywa się rajd miłośników tego modelu. Jedzie się z Paryża do Maroka. Nakręciłem się, żeby wystartować. Powiedziałem Mirkowi, że budujemy samochód, a ja pojadę tam z synem. Maks w tym roku ma 11 lat, więc to już duży chłopak — zdradza pan Marcin. — Ale niestety okazało się, że w rajdzie mogą brać udział tylko młodzi ludzie, do 24 roku życia. Niestety małych chłopców się w to nie wlicza. Błagałem organizatorów, żeby przymknęli oko. Że ja razem synem mieścimy się w tym przedziale wieku. Że mamy nawet mniej lat niż trzeba mieć. Ale niestety… Dlatego skoro nie mogliśmy pojechać w rajdzie, pomyśleliśmy, że sami zrobimy go sobie po Europie.

Fot. archwium prywatne

Po roku od zakupu samochód był już gotowy. Ale wybuchła pandemia i wyjazd się skomplikował. Trzeba było przesunąć go na przyszłe wakacje, na 2021 rok.

— Gdy czekaliśmy na wyjazd i renault było gotowe, wymyśliliśmy, że weźmiemy się za kolejny samochód. To ogórek, volkswagen t2 z 1970 roku w wersji kamperowej. To marzenie mojej żony, która na początku nie czuła do renault, ale w końcu zakochała się w nim. Za rok, gdy skończymy ogórka, całą rodziną wyruszymy w podróż — cieszy się pan Marcin. — Na pewno będzie co wspominać, bo mam pięcioosobową rodzinę.

Ale teraz, po europejskiej przygodzie z renault, też jest co wspominać.

Fot. archwium prywatne

— Wyjechałem tylko z synem. Gdy ruszyliśmy, powiedziałem mu: przed nami tylko trasa, nic nas nie zatrzyma. I tak było. Synowi było to potrzebne. Ten wyjazd był jak terapia po czasie szkolnego lockdownu. Dzieciaki psychicznie bardzo oberwały. Musiały przecież cały czas siedzieć w domu, przed komputerem — przyznaje pan Marcin. — W czasie podróży Maks bardzo wydoroślał. Był moim pilotem, a przede wszystkim poznał kawał świata. Gdy wróciliśmy do Polski, chciał pobyć tam chociaż jeszcze przez tydzień. Do gusty przypadły mu też francuskie śniadania. Codziennie były rogaliki z dżemem.

Fot. archwium prywatne

Łatwo było wyjechać, ale czy udało się wrócić bez problemów?


— To samochód nie do zajechania, jeśli się o niego dba. Obawy były, owszem, bo Renia ma 41 lat. Na szczęście miałem Mirka pod ręką. W każdej chwili mogłem do niego zadzwonić. I rzeczywiście, gdy coś się działo, pomagał — podkreśla Marcin Pietrzak. — Było raz nerwowo, bo samochód stracił hamulce. Przejrzałem całe auto w poszukiwaniu usterki i nic nie mogłem znaleźć. A Mirek od razu powiedział, że nawaliła sprężynka. Trzeba było ją po prostu naciągnąć.

— Gdy coś działo się z samochodem, od razu to wiedziałem. Dzwoniłem wtedy do Marcina — dodaje pan Mirek. — Co prawda byłem pewien auta prawie na sto procent, ale jednak zawsze mogło się coś stać. Myślę, że denerwowałem się bardziej niż Marcin. On jechał, zwiedzał świat, a ja myślałem, czy wszystko będzie w porządku. Czułem się odpowiedzialny.

Fot. archwium prywatne

— Jechaliśmy wolno, bo najczęściej 90 km/h. Raz było nawet 105 km/h, ale wtedy jechaliśmy z górki. Udało nam się to w Alpach. Pod górkę było wolniej, ale też Renia dawała radę — zdradza pan Marcin. — Tym bardziej, że to silnik 1.1 i 32 konie. Ale dzięki temu, że nie musieliśmy się spieszyć, mogliśmy podziwiać okolice.

A było co oglądać


— Na Polach Elizejskich w Paryżu trafiliśmy do sklepu renault. Gdy tam wszedłem, poczułem się jak dziecko z zabawkami. Ogromna część sklepu była poświęcona gadżetom związanym właśnie z modelem r4. Nie wiedziałem, za co się chwycić — wspomina pan Marcin. — Samochód obchodzi w tym roku sześćdziesiąte urodziny. Pierwszy egzemplarz pojawił się w 1961 roku. I to zdaje się być najważniejszy samochód dla Francuzów, bo renault wyprodukowało najwięcej sztuk tego auta. Żaden inny model nie może się tym szczycić. R4 był stworzony dla mas, na co dzień. Był tani, funkcjonalny i wygodny. Pali 6 litrów na sto kilometrów.

I pytanie dzisiejszych czasów: a co z klimatyzacją?


— Renault nie ma klimy, ale wbrew pozorom wcale nam to nie przeszkadzało. Samochód ma wlot pod szybą, więc powietrze chłodziło nam bezpośrednio twarz. Wystarczy jechać dosłownie 10-20 km/h, żeby mieć wiatr we włosach. Syn nawet uparł się, żeby zamontować wiatraczek. Kupiliśmy go w Austrii, ale zrezygnował z niego. Stwierdził, że oryginalna klima jest lepsza — cieszy się pan Marcin. — Francuzi naprawdę sprytnie to rozwiązali. Grzaliśmy się tylko w korkach… Ale było to na Lazurowym Wybrzeżu, więc nie narzekaliśmy. Przynajmniej szybko nam schło pranie. Bo suszyliśmy ubrania z tyłu samochodu.

W samochodzie jednak spać się nie dało. Ale w bagażniku był namiot, który można było rozłożyć dosłownie wszędzie.

— Nie planowaliśmy wcześniej noclegów. Zatrzymywaliśmy się tam, gdzie mieliśmy ochotę. Wybieraliśmy campingi albo po prostu hotele. Żyliśmy tu i teraz. Spędziliśmy razem 19 dni. Zwiedziliśmy Francję, ale byliśmy też w Wenecji, Weronie, San Remo — podkreśla pan Marcin. — Przeżyliśmy wspaniały czas. Mamy nie tylko świetny samochód, który ma duszę, ale przede wszystkim mamy siebie. To była dla mnie i dla syna przygoda życia.


Fot. archwium prywatne

ADA ROMANOWSKA
a.romanowska@gazetaolsztynska.pl