Językoznawca z UWM w Komisji Nazw Miejscowości i Obiektów Fizjograficznych

2021-09-09 10:31:22(ost. akt: 2021-09-09 10:52:45)
Prof dr. hab. Mariusz Rutkowski, dyrektor Instytutu Językoznawstwa UWM

Prof dr. hab. Mariusz Rutkowski, dyrektor Instytutu Językoznawstwa UWM

Autor zdjęcia: Marta Wiśniewska

Językoznawca z UWM prof. dr hab. Mariusz Rutkowski został wiceprzewodniczącym Komisji Nazw Miejscowości i Obiektów Fizjograficznych. Będzie miał wpływ na to, jak nazywają się miasta, wsie, góry czy doliny.
— Panie Profesorze, jest pan członkiem m.in. Rady Języka Polskiego PAN, Sekcji Onomastycznej Komitetu Językoznawstwa PAN, a teraz został pan również zastępcą przewodniczącego Komisji Nazw Miejscowości i Obiektów Fizjograficznych. Proszę powiedzieć, jak do tego doszło i jak pan się czuje, pełniąc tyle ważnych i ciekawych funkcji w instytucjach zajmujących się sprawami języka polskiego?
— Moje doświadczenie wskazuje na to, że działa tu swoisty efekt domina. Praca w jednym czy drugim organie sprawia, że badacz czy ekspert staje się w jakiś sposób rozpoznawalny, co wpływa z kolei na wybieranie go do kolejnych gremiów. W tym przypadku procedura wyglądała tak, że prezes Polskiej Akademii Nauk zwrócił się do przewodniczącej Rady Języka Polskiego z prośbą o rekomendację na członka KNMiOF. W związku z tym, że właściwie od zawsze zajmuję się naukowo nazwami własnymi, to pani przewodnicząca wskazała właśnie moją kandydaturę.
Z jednej strony to, że jest się w ten sposób docenianym jest miłe, ale z drugiej strony wiąże się z konkretnymi zadaniami i z większą ilością pracy. A trzeba pamiętać, że oprócz prac w organach kolegialnych jest jeszcze własna praca naukowa, która dla mnie jest najważniejsza.

—W nazwie KNMiOF znajduje się tajemnicze określenie „obiekty fizjograficzne”. Proszę wyjaśnić, o czym mowa.
— Obiekt fizjograficzny to termin, który oznacza po prostu jakiś obiekt w terenie, który nie jest wytworem człowieka, tylko jest elementem naturalnego krajobrazu. Takimi obiektami są góry, przełęcze, zatoki, jeziora, rzeki, doliny, bagna i wiele innych. One mają swoje zwyczajowe nazwy. Ludzie nazywają je z różnych względów, np. po to, aby odróżnić je od innych albo ułatwić lokalizację w terenie.
Komisja, o której rozmawiamy, standaryzuje właśnie takie nazwy. Proces standaryzacji oznacza nadawanie oraz ustalanie poprawnej formy, a czasami także znoszenie nazwy, która nie funkcjonuje lub której obiekt przestał istnieć — w tym przypadku chodzi m.in. o wyludniające się miejscowości. Proces nadania, zmiany czy zniesienia nazwy wygląda tak, że rada gminy, w której obiekt się znajduje, występuje za pośrednictwem wojewody z odpowiednim wnioskiem do ministra. Dołącza różne opinie dotyczące np. kosztów planowanej zmiany, a także przedstawia wynik konsultacji społecznych. Minister z kolei w drodze rozporządzenia ogłasza wprowadzone zmiany, które stają się prawnie obowiązującymi. Zawsze jednak, zanim to uczyni, bierze pod uwagę stanowisko KNMiOF.

— Powiedział pan, że właściwie od zawsze zajmuje się pan nazwami własnymi. Czego teraz dotyczą pańskie badania naukowe?
— Planuję rozpoczęcie projektu, w trakcie którego będę badał nazewnictwo ulic w Polsce. Chciałbym te badania sprofilować pod kątem pewnych mitów narodowych, wartości, toposów, które są uniwersalne dla Polaków i tworzą takie symboliczne polskie uniwersum.
Patronów ulic nie wybiera się przecież przypadkowo. Sądzę, że powtarzalność pewnych nazw wskazuje na stałość i wagę wartości, które są dla nas ważne — niezależnie od tego, czy mieszkamy w Szczecinie, Krakowie czy Olsztynie. Niektórzy patroni powtarzają się przecież praktycznie we wszystkich miastach. Chcę na to spojrzeć z punktu widzenia wartości, mitów i statystyki, zobaczyć, co mówi to o nas samych.

— Nazwa ulicy może znaczyć dla nas bardzo dużo: definiować naszą tożsamość, system wartości. Najlepiej było to widać w momencie, gdy na podstawie ustawy dekomunizacyjnej usuwano patronów ulic związanych z poprzednim ustrojem.
— Wspomniała pani o niezwykle ważnej rzeczy. Odczuwamy te kwestie jako ważne. Politycy, uchwalając ustawę dekomunizacyjną przed kilku laty, wykazywali się potrzebą usunięcia resztek poprzedniego ustroju tkwiących w nazwach ulic.
Jednak trzeba pamiętać o tym, że mamy do czynienia z bardzo różnymi nazwami. Są te stare, tradycyjne, które wyrosły z tradycji użycia, ale także te pochodzące z charakteru ulic, np. Szeroka, Długa czy św. Barbary. Jednak te nazwy upamiętniające, które będę badał, są nazwami konwencjonalnymi, tzn. nie mają oparcia w rzeczywistości, tylko są nadane z powodu chęci utrwalenia pewnych postaci, za którymi stoją konkretne postawy i wzorce. W Polsce numerem jeden w panteonie herosów na podstawie nazewnictwa miejskiego jest Tadeusz Kościuszko.

— Z drugiej strony w polskich miastach są takie ulice jak Smerfowa czy Walta Disneya.
— Być może jest to sposób, aby odreagować pewien patos, który funkcjonuje w polskiej kulturze nazewniczej. Nazwy mają o czymś przypominać, coś utrwalać, kultywować jakieś wartości. Ale przecież niekoniecznie muszą odnosić się jedynie do wielkich mitów narodowych, męstwa czy martyrologii, mogą mieć lżejszy charakter.
Pamiętajmy również, że nazwy ulic mają spełniać różne funkcje — przede wszystkim nazwa ma odróżniać jedną ulicę od drugiej, żeby listonosz czy karetka pogotowia mogli dotrzeć pod wskazany adres. Nazwy ulic są też swego rodzaju elementem tożsamości mieszkańców. To nimi się posługujemy na co dzień, chcemy więc, by były niekoniecznie wzniosłe i patetyczne, ale również, żeby budziły miłe i sympatyczne skojarzenia. To pewnie tłumaczy popularność nazw „bajkowych”, o których pani wspomniała.

— W przypadku nazw ulic, w których pojawiają się elementy obcojęzyczne niektórzy mogą mieć problem z ich zapisaniem lub wymawianiem.
— Z tego typu problemami mierzę się również w Radzie Języka Polskiego, gdzie opiniuję imiona. Ludzie składają do urzędów stanu cywilnego wnioski o nadanie rozmaitych imion obco brzmiących, jak Jessica, Cecille czy Bryan. Problem z zapisaniem lub odczytaniem takich imion mogą mieć słabiej wykształceni Polacy lub ci mniej zaznajomieni z językami obcymi. To w codziennej komunikacji może powodować znaczące problemy, dlatego raczej odradzamy nadawanie takich imion.

Jako językoznawca często zajmuje się pan zagadnieniami, które dotyczą nas wszystkich. Czy jest coś jeszcze, nad czym pan teraz pracuje, a co mogłoby zaciekawić naszych czytelników?
— Rzeczywiście, interesują mnie kwestie codziennych praktyk językowych, tego, jak ludzie używają języka. Moja książka profesorska dotyczyła tego, jak Polacy rozmawiają w urzędach. To jest coś, co dotyczy przecież naszego codziennego życia.
Teraz z kolei zajmuję się upraszczaniem języka uzasadnień sądowych, czyli generalnie języka prawniczego. We współpracy z Krajową Szkołą Sądownictwa i Prokuratury grupa językoznawców prowadzi szkolenia dla sędziów, jest też zaangażowana w projekt zmierzający do upraszczania tekstu uzasadnień orzeczeń sądowych. Każdy wyrok sądowy kończy się uzasadnieniem, które niekiedy liczy od kilku, kilkunastu do nawet kilkudziesięciu stron, a mogłoby — jak pokazuje praktyka — zajmować kilka akapitów. Chodzi o to, aby powstawały komunikaty zrozumiałe dla przeciętnego użytkownika polszczyzny, a nie tylko dla specjalisty w zakresie prawa.
Wielu prawnikom trudno jednak zrezygnować z języka specjalistycznego, nasyconego trudną terminologią, bo działa tu pewne obciążenie tradycją zawodową. Podobnie jest zresztą w wypadku urzędników. Wydaje się, że funkcjonowanie w ramach pewnych instytucji narzuca pewien specjalny sposób mówienia, a mówienie czy pisanie zwykłe, potoczne jest odbierane jako niepoważne, zagrażające pozycji reprezentanta tej instytucji. To oczywiście nieprawda, rzeczywisty autorytet i poważanie buduje się na fachowości i odpowiedzialności, a nie na napuszonym, hermetycznym, trudnym dla obywatela sposobie mówienia.

Jest to w ogóle możliwe do zrealizowania?
— Jeśli pyta pani o możliwość zmiany, to trzeba pamiętać, że w takiej materii jak język jest to niezwykle trudne i wymaga czasu. Samo pytanie jest zresztą stosunkowo nowe, bo nauki humanistyczne w tradycyjnym rozumieniu przez długi czas pozostawały poza domeną użyteczności. To była raczej refleksja nad człowiekiem i kulturą, nieco oderwana od zwykłego, praktycznego życia, bo nie wszyscy pasjonują się chociażby zmianami w teatrze modernistycznym. Ale jest to jednak refleksja, która wzbogaca wiedzę o nas samych i dlatego — nawet jeśli nie da się od razu przełożyć na praktyczne zastosowanie — jest to cenna jako dobro kulturowe.
Jednak są i takie badania humanistyczne, których wyniki dadzą się wdrożyć i mogą poprawić jakość życia. Sądzę, że do takich należą między innymi badania nad językiem, którym się posługujemy na co dzień. Teoretycznie można dążyć do takiego używania języka, aby służył on jak najskuteczniejszej komunikacji.
Żeby jakieś zmiany w języku zaszły, to musi minąć czas, a ponadto potrzeba wsparcia w postaci odgórnych, instytucjonalnych regulacji. Uważam jednak, że już samo uświadomienie pewnych rzeczy jest krokiem naprzód. Wspomniani prawnicy czy urzędnicy już poprzez sam kontakt z badaniami językoznawczymi zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że ich komunikacja jest trudna i niezrozumiała. I że można mówić inaczej, nieco prościej, nie ryzykując jednocześnie utraty autorytetu czy pozycji społecznej.

Marta Wiśniewska