Przypominamy naszą rozmowę z Tomaszem Knapikiem

2021-09-07 12:04:49(ost. akt: 2021-09-07 14:10:40)

Autor zdjęcia: Fot. Maciej Knapik/Facebook

Nie żyje Tomasz Knapik. Zmarł — przypomnijmy — w poniedziałek 6 września. Miał prawie 78 lat. Jego legendarny głos towarzyszył kilku pokoleniom Polaków. Był lektorem w filmach, serialach, programach telewizyjnych, grach. Rozmawialiśmy z nim w maju 2015 roku.
O jego śmierci poinformował na Facebooku jego syn Maciej Knapik, dziennikarz TVN: "Zmarł mój Tata Tomasz Knapik. Jak część z Was wie, od ponad dwóch miesięcy walczył z ciężkim kryzysem chorobowym. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że mu się uda. Niestety.
Był Głosem w naszych domach, naukowcem i wykładowcą Politechniki Warszawskiej. Ukochanym Ojcem i Dziadkiem.
W przyszły czwartek skończyłby 78 lat.
Odszedł we śnie, nad ranem. Dołączył do mojej Mamy".

Pozostało uczucie straty. Żal...

W maju 2015 r. nasz dziennikarz Matusz Przyborowski przeprowadził wywiad z Tomaszem Knapikiem. Ukazał się w sobotnim wydaniu Gazety Olsztyńskiej 9 maja 2015 roku. Przypominamy go w całości.

Gorliwość i inteligencja w życiu nie popłacają, liczy się lenistwo i tępota!


Przeczytał kilka tysięcy filmów i programów telewizyjnych, dzięki czemu jego głos gości w wielu polskich domach. Lektor Tomasz Knapik mówi nam między innymi o tym, dlaczego nie został profesorem i za co kocha Marię Czubaszek.

— Ogląda pan filmy z lektorem?
— Głównie takie są, więc nie mam innego wyjścia (śmiech). Dzisiaj czytam mało filmów, poszedłem w inne, mniejsze i bardziej ambitne formy. Jednak kilka tysięcy filmów przeczytałem i nieraz jeszcze się trafia jakiś ze mną w roli pobocznej. Czytać też lubię, bo żyję z tego. Ale to nie jest tak, że chodzę do pracy z przymusem.

— Ma pan wnuki?
— Nawet dwójkę. Zasadziłem też dąb i zbudowałem dom. Czytam tzw. tyłówki do dubbingu do „Pingwinów z Madagaskaru”. Wyliczam wszystkich aktorów, różnych Boberków i innych moich słynnych kolegów. A na koniec dodaję: „I inni”. Wnuczęta rozpoznają mój głos i krzyczą: „O, dziadek!”. Na szczęście są jeszcze na etapie kreskówek i żadna polityka ich nie interesuje. Zresztą ja również nie biorę w tym udziału. Ktoś mnie kiedyś zapytał, jakiego zlecenia bym się nie podjął. W domyśle chodziło pewnie o pornosy. Powiedziałem, że erotyczne filmy przeczytam z przyjemnością. Natomiast nie podejmuję się tematów politycznych, bo szeroka publiczność od razu mnie z kimś utożsami. Szanuję słuchaczy, ale przecież zdarzyło się, że jakaś pani dała parasolką po łbie aktorowi z serialu, mówiąc: „Ty skur…, zostawiłeś ją w ciąży!”.

— Pamięta pan pierwszy film fabularny, który pan przeczytał?
— Nie, ale na pewno był socjalistyczny, czyli bułgarski, rumuński albo czeski. Filmy amerykańskie puszczali raz na tydzień, w sobotę. I najlepiej, żeby kapitalizm nie był ładnie pokazany. „Balladę o żołnierzu” czy „Lecą żurawie” czytałem dwa razy w roku. Raz na dni kina radzieckiego, drugi na rewolucję październikową. I kilka lat temu, w kanale „Wojna i Pokój”, znowu czytałem te klasyki radzieckie. I muszę przyznać, że zrobiłem to z łezką w oku.

— To były dobrze zrealizowane filmy.
— Czesi mieli wtedy bardzo dobrą kinematografię. Filmów czeskich dużo czytałem. Polskie produkcje też były dobre. Wystarczyło kilka niemieckich zdań, żeby na ekranie leciały napisy. W ogóle było wtedy mnóstwo filmów z napisami. Jedną kopię z kina puszczała telewizja. I sadzali lektora, który miał czytać z napisów. Bardzo tego nie lubiłem.

— Dlaczego?
— Wszyscy mnie wtedy sprawdzali. Tu było napisane tak, a ja przeczytałem inaczej. Dzisiaj bogatsze stacje robią wersję z lektorem i z napisami. Napisy są oszczędne, bo ludzie nie potrafią czytać ze sprawnością lektora. Z kolei lektor czyta z listy obfitszej. I to mnie denerwuje, bo jak oglądam film z lektorem i napisami, to odruchowo też czytam.

— W TV Polonia nawet polskie filmy są z napisami... angielskimi.
— I jest to uzasadnione, kiedy są np. mieszane małżeństwa. Jest studio w Warszawie zatrudniające native-tłumaczy, którzy robią to profesjonalne. My, lektorzy, znamy języki obce. Lektor Janek Wilkans jest urodzonym native, a Jarek Łukomski jest po anglistyce. I oni pięknie mówią po angielsku. Ja mogę wygłosić komunikat, typu: „For english press one”. Natomiast nie podejmę się czytania dialogów, bo jest to dla mnie język obcy. To znaczy siedzę w studiu ze słuchawkami na uszach, słyszę oryginał i czytam po polsku. Tak więc język znam, ale w stopniu biernym. Są też nasze polskie naleciałości, o które nieraz była draka. Raz przeczytałem „kałboj” z rozpędu, a u nas mówiło się już kowboj. Ksaweremu Jasieńskiemu, który nagrywał komunikaty do warszawskiego metra, sugerowano, żeby jedną ze stacji przeczytał „Plac Łilsona”. On się zaparł i powiedział, że to jest Wilson. I koniec. Takich pułapek czekających na lektora jest kilka i czasami trzeba dzwonić do poradnictwa.

— Pańska przygoda z mikrofonem rozpoczęła się w rozgłośni harcerskiej.
— Wyłapała mnie polonistka na stażu. Wirginia Ciesielska, była sekretarzem redakcji.

— Zaczynał pan czytać jeszcze przed mutacją?
— Już po. Byłem wtedy po maturze. Tę mutację przeszedłem chyba dosyć wcześnie. Mój szkolny pseudonim to był sznaps baryton. Nie pochodził od niemieckiego sznapsa, czyli chlania trunków. Mówiłem dosyć grubym głosem. Na lekcjach recytowaliśmy wiersze, czytaliśmy fragmenty książek. Pani Ciesielska zaprosiła mnie do rozgłośni. Tam zaczynał także Tadzio Sznuk, który dzisiaj prowadzi mądry teleturniej „Jeden z dziesięciu”. To klasa facet i klasa program, bo dzisiaj turnieje są dla idiotów, w których pytają, czy stolicą Węgier jest Budapeszt, Bukareszt albo Warszawa.

— Jakie były początki pana kariery?
— Rozgłośnia harcerska była harcerska głównie z nazwy. Królowała muzyka narodów Związku Radzieckiego, ludowa lub poważna. A o rock’n’rollu to się ewentualnie słyszało. Rozpoczynał się big beat i pracę w rozgłośni zaczynały dinozaury dziennikarstwa: Marek Gaszyński, Roman Waszko, Janusz Kosiński. I oni mnie ściągnęli do radia. Rozpocząłem regularną, ale nigdy na etacie, pracę. Telewizja przyszła później. I nie czytałem od razu filmów, ale programy. Jeden z nich nazywał się bodaj „Dla wsi i o wsi”. Trzeba było być na godz. 6 w niedzielę u rolników na jakimś kiermaszu pod kogutkiem.

— Tak wcześnie?
— Nieraz było gorzej. W sobotę wieczorem była próba, rozstawiało się cały sprzęt. Później przyszły programy parareklamowe, najczęściej poradniki. Pamiętam, że czytałem program „Nie tylko dla pań”. To dotyczyło babskich spraw, ale kobiety mnie kochały, bo ponoć nikt tak nie czytał o robótkach ręcznych.

— (śmiech)
— A najdziwniejsze było to, że ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. Mówiłem z wielką pewnością siebie, patrząc w ekran: „A teraz spuszczamy dwa oczka…”. Ja do dzisiaj nie potrafię spuszczać oczek. Miałem też w tym programie słynną wpadkę. Język mi się zawinął, co czasem się lektorom przytrafia. Oznajmiłem narodowi: „Talerz po śledziu spółkujemy zimną wodą”. Czytałem też filmy dokumentalne, a później dostałem propozycję przeczytania filmu fabularnego. Jak mówiłem, nie pamiętam nazwy, ale pamiętam, że czytałem go jeszcze w studiu w Pałacu Kultury. Później przeniesiono je na ul. Woronicza i przez długie lata czytaliśmy na żywo. Co miało swój urok, bo ten zawód był romantyczny. Różne cuda bywały. Filmów fabularnych czytam teraz najmniej, bo to męczące.

— To znaczy?
— Trzeba było usiąść i dwie godziny gadać. Za stosunkowo niewielkie pieniądze. To znaczy, tyle samo zarobiłem za 5 minut filmu naukowego czy za kronikę filmową. Nie mówiąc już o reklamie, która ma swoje stawki i to negocjowane. Mogę powiedzieć, że coś przeczytam, ale za tysiąc złotych i taniej nie chcę. Z kolei wiem też, ile kosztuje sekunda na ekranie, a koszty lektora w porównaniu z kosztami emisji wynoszą ułamek promila. Poza tym lektor nagra raz, a reklama chodzi do upojenia we wszystkich programach. Wygląda na to, że z telewizji nie wychodzę, a ja to nagrywam raz, pieniądze wydaję i zapominam.

— Przeczytał pan masę dobrych filmów.
— I jeszcze więcej złych! Tyle, że każdy telewidz ma w domu wspaniałe urządzenie, jakim jest pilot. A ja nie mogę powiedzieć, że tego nie przeczytam, bo jest nieciekawe. Lektor musi przeczytać wszystko.

— Z zawodu jest pan elektrotechnikiem, był pan wykładowcą na Wydziale Transportu Politechniki Warszawskiej. Studenci musieli pana słuchać z otwartymi buziami.
— Mnie nudziły te wykłady, a co dopiero tych biednych studentów. Dobrze jednak wiedzieli, że na zajęciach nie ma żartów typu głos z ostatniej ławki: „Czytał Tomasz Knapik”, bo się o to wkur… Na uczelni byłem doktor Knapik. Dwa razy zostałem nawet wykładowcą roku. Zlikwidowali to głosowanie, bo oczywiście głupi studenci nie wybierali dziekana czy profesora, tylko Knapika. Byłem promotorem ponad 200 prac magisterskich i inżynierskich. I wolałem prowadzić egzaminy ustne. W rozmowie łatwo wyczuć, czy student nauczył się na pamięć czy rozumie, o czym mówi. Odszedłem na emeryturę wcześniej, niż mogłem.

— Dlaczego?
— Szlag mnie trafiał, kiedy facet nie wiedział, czym jest cosinus fi. Rany boskie, na trzecim roku. I ja mam go nauczyć elektrotechniki? No ludzie. W rozgłośni dużo się nie zarabiało i żeby zarobić na paliwo do motocykla, na pierwszym roku studiów dawałem korepetycje maturzystom. Nie było dla mnie zadania z matematyki nie do rozwiązania. Ludzi zimny pot ogarniał, kiedy było napisane, że kula jest wpisana w stożek i trzeba obliczyć promień i powierzchnię. Ja takie rzeczy robiłem w pamięci, dłubiąc w nosie. Dziś na egzaminach wstępnych poziom jest żenująco łatwy, a facet patrzy w kartkę i nie wie, o co chodzi. Przeszkadzało mi to. Doktorat zrobiłem, bo musiałem. Przez chwilę zastępowałem nawet prodziekana. Mogłem zrobić habilitację. I jakbym nie czytał, to dzisiaj byłbym profesorem zwyczajnym i członkiem jakiejś akademii nauk. Nagle okazało się jednak, że muszę siedzieć na uczelni 8 godzin dziennie. Doszedłem do wniosku, że stracę trzy lata ciężkiej roboty na badania, żeby dostać 300 zł podwyżki. Tymczasem dwa filmy przeczytam i będę miał to samo.

— Zdarza się panu pójść do sklepu i poprosić sprzedawcę o jakiś produkt i usłyszeć: „O Boże, to pan!”?
— Dzisiaj ludzie są kulturalni i dyskretni. Na ogół nic nie mówią. Wyciągam kartę płatniczą i facet czy panienka mówią: „No tak, wiedziałam, że to pan”. Ale dopiero jak przeczyta nazwisko. Nieraz mi to pomaga, nieraz przeszkadza.

— Wspomniał pan, że kiedyś zawód lektora był romantyczny. A co, jeśli coś pana rozbawiło podczas czytania?
— Jestem kamienna twarz, ale… Czytałem kiedyś film „Flip i Flap”. Nic się tam nie dzieje, więc siedzę i dłubię w nosie w oczekiwaniu na napis. Flip i Flap znaleźli się na eleganckim przyjęciu na krzywy ryj. Stoją z długimi szklaneczkami whisky. Mały pyta grubego o godzinę. Tamten przekręca rękę, żeby spojrzeć na zegarek i wylewa całą whisky na buty. Parsknąłem w otwarty mikrofon. Nie zdążyłem nacisnąć zwieracza.

— Zwieracza?
— To był guzik, którym można było wyłączyć mikrofon. Proszono nas, żeby go nie używać, bo wydawał różne dźwięki. Kiedyś mój kolega lektor Janusz prowadził audycję rockową. Jechałem samochodem. Muzyka się ścisza, a lektor powinien powiedzieć, że minęła godzina 17. A tu nic i po chwili muzyka znowu jest głośno. Za trzecim razem słyszę kolegę, który mówi do realizatora: „Kur…, jeśli jeszcze raz mi to zrobisz, to cię zabiję”. Zwieracz nie działał. Najważniejsze, żeby się nie poprawiać. Kiedyś słyszałem, jak Marek Gajewski powiedział w programie dla dzieci: „To były trzy dorodne, kur…, córy. O, przepraszam, królewskie”. Janek Suzin nie miał żadnych wpadek. Naciskał zwieracz i bluzgał, ile wlazło.

— Możecie zmieniać przygotowany do czytania tekst?
— Teoretycznie mam czytać tak, jak jest napisane. Od tego jest tłumacz, redakcja i tak dalej. Kiedyś jednak zmieniłem tekst. W dialogu było napisane „poszłem po rozum do głowy”. Poprawiłem i dwie strony dalej to samo. Okazało się, że ten facet to burak i kolega go poprawia: „Mówi się poszedłem”. Kiedyś czytałem felieton węgierski. Pochwaliłem się, że lektorzy znają języki. Gucio prawda, bo węgierskiego nie znam. Kolega Zakrocki z TOK FM poprosił mnie o nagranie. Moja znajomość węgierskiego sprowadza się do tego, że „s” czytamy jak „sz” i „sz” jak „s”. Strona tekstu, zmieniłem kilka razy wspomniane litery i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku pojechałem do domu. Daleko nie dojechałem, dzwoni do mnie Maciek i mówi: „Wracaj, palancie. Ja ci fonetycznie napisałem” (śmiech). Gorliwość i inteligencja nie popłacają w życiu. Lenistwo i tępota, to się liczy!

— Nadal katuje pan swój głos?
— Mam nieustanne samobójcze skłonności, bo dużo palę. Dlatego, że lubię. Moją ukochaną osobą jest Maria Czubaszek. Ona o tym nie wie, że ją kocham miłością czystą i platoniczną. A kocham ją za tę miłość do papierosów. Wiem, że skracam sobie życie, ale chciałbym, żeby wszyscy niepalący żyli tak długo. Na odpoczynek też mam czas i lubię się zajmować wnuczętami. Dorabiam sobie do dziadowskiej emerytury. I żyję sobie spokojnie.

Matusz Przyborowski