Viva gli sposi! Czyli wielkie włoskie wesele
2021-08-21 14:00:00(ost. akt: 2021-08-21 11:01:06)
Wakacje powoli dobiegają końca, więc warto je trochę podsumować. Zwłaszcza że niektóre wyjazdy naprawdę zapadają w pamięć. Taka była moja tegoroczna podróż, którą zwieńczyło wielkie włoskie wesele.
Gravina in Puglia leży na południu Włoch. Mieszka w nim około 60 tysięcy osób. To tutaj urodził się Vincenzo Maria Orsini de Gravina — późniejszy papież Benedykt XIII, a w 2019 w okolicach Acquedotto Madonna della Stella, czyli tamtejszego zabytkowego mostu, kręcono najnowszego Bonda.
To właśnie tutaj czas płynie wolno, a chociaż pogoda rozpieszcza i widoki zachwycają, miasteczko wcale nie jest oblegane przez turystów. Nie znajdziemy tutaj wielkich centrów handlowych i sieciowych marketów — w Gravinie zakupy robi się w małych sklepikach, piekarniach i mleczarniach, sprzedających lokalne wyroby i prowadzonych głównie przez samych właścicieli. Ale w określonych godzinach, bo od około 12.30 do piętnastej miasteczko jest puste, a sklepy zamknięte — to czas na pennichellę (z włoskiego — drzemkę), czyli swego rodzaju sjestę.
Życie wraca do normy po południu, kiedy wszyscy idą z powrotem do pracy, a tak naprawdę zaczyna się dopiero wieczorem, gdy wszyscy z niej wychodzą i spotykają się na mieście, by wspólnie spędzić czas. Wtedy zajęta jest każda ławeczka i każdy murek, a ludzi na ulicach jest mnóstwo — również tych, którzy spacerują samochodem, bo ta forma spędzania czasu jest też bardzo popularna. Oczywiście dalej bez pośpiechu — kierowcy potrafią zatrzymać się na środku ulicy, bo właśnie spotkali znajomego i chcą zamienić z nim słowo. O dziwo, nikomu nie przeszkadza tworzący się w ten sposób korek i bardzo rzadko komukolwiek zdarza się w takiej sytuacji trąbić lub w inny sposób pospieszyć rozmawiających.
Przechadzając się niemożliwie wąskimi uliczkami Graviny, w oczy rzucają się plakaty i bilbordy, których u nas w Polsce trudno szukać. Okazuje się, że przyszli włoscy nowożeńcy chętnie dzielą się dobrymi wiadomościami, zawieszając w różnych częściach miasta informacje dotyczące ich planowanego ślubu, a niektóre opatrzone są nawet zdjęciem zakochanych.
Przechadzając się niemożliwie wąskimi uliczkami Graviny, w oczy rzucają się plakaty i bilbordy, których u nas w Polsce trudno szukać. Okazuje się, że przyszli włoscy nowożeńcy chętnie dzielą się dobrymi wiadomościami, zawieszając w różnych częściach miasta informacje dotyczące ich planowanego ślubu, a niektóre opatrzone są nawet zdjęciem zakochanych.
Do Graviny przylecieliśmy właśnie na ślub i to nie byle jaki, bo siostra mojego narzeczonego, jako jedyna córka spośród czwórki dzieci, zasługiwała na najlepsze przyjęcie. Chociaż, z tego co słyszałam, wynika, że wszystkie włoskie wesela są najlepsze. To planowane było już od kilku lat, w międzyczasie jego organizację pokrzyżowała pandemia, ale wreszcie mogło się odbyć.
Do rodzinnego miasteczka pary młodej — czyli właśnie Graviny — dotarliśmy tydzień przed imprezą i miał to być pierwszy włoski ślub, na jaki zostałam zaproszona. Byłam bardzo ciekawa, jak to wszystko tutaj wygląda, więc postanowiłam zaczerpnąć wiedzy z najlepszego znanego mi źródła.
Fora internetowe mnie nie zawiodły — znalazłam relacje Polaków, którzy w imprezach tego typu już brali udział i… byłam w szoku! — Zapomnijcie o tańcach, oni tylko jedzą, a o tym jedzeniu gadają później latami — przeczytałam. Stwierdziłam, że może być w tym trochę prawdy, bo akurat o jedzeniu Włosi rozmawiają bardzo dużo, a niemal każda rozmowa zaczyna się pytaniem: — Co dziś jadłaś? I tak też się nastawiłam, na imprezę spędzoną za uginającym się pod ciężarem jedzenia stołem.
Ale, wertując internet, trafiłam też na temat, który bardzo mnie zainteresował — serenada. Okazało się, że śpiewanie pod balkonem ukochanej, jest we Włoszech nadal żywe i wkrótce sama miałam okazję zobaczyć, jak się to odbywa.
W dzień przed weselem dostaliśmy wiadomość od pana młodego i wiedzieliśmy już, że wieczorem mamy stawić się nieopodal domu zakochanych — wszystko oczywiście w tajemnicy przed przyszłą żoną.
Kiedy dotarliśmy, na miejscu była już spora grupa rodziny i bliskich pary. Wkrótce jakaś setka osób po cichutku zaczęła przemieszczać się w stronę właściwego adresu zamieszkania nowożeńców, gdzie już czekał zespół. I zaczęło się! Muzyka, śpiew i nawoływanie panny młodej, która wreszcie, nieco speszona, pojawiła się na balkonie ku uciesze całego tłumu.
To był dopiero początek, a zabawa, którą pan młody zorganizował pod własnym domem i to na środku jednej z ulic starego miasta, trwała kilka godzin i oczywiście nikomu nie przeszkadzała. Późna godzina i głośna muzyka, a tu żadnej policji, żadnych niezadowolonych sąsiadów. Dalej było tylko lepiej — państwo młodzi wystawili na ulicy dwa duże stoły i przynieśli kilka 5-litrowych baniaków wina — zabawa trwała w najlepsze, a nawet przejeżdżający akurat tą uliczką kierowcy nie wyglądali na zdenerwowanych.
Nie sądzę, by taka impreza przeszła bez echa w Polsce, a szkoda, bo tradycja jest piękna, a wydarzenie jedyne w swoim rodzaju — zabawne, romantyczne i wzruszające.
Niestety — dobre nastroje nie dopisywały kolejnego dnia każdemu. A zwłaszcza pannie młodej. Kiedy z ust jej ojca usłyszałam, że jest „elettrizzata”, nie byłam pewna, co to do końca znaczy, ale wiedziałam, że nic dobrego.
Mogę tylko domyślać się, ile emocji towarzyszy kobiecie w takim dniu, więc zgodnie postanowiliśmy nie wchodzić przyszłej żonie w drogę, dopóki te emocje trochę nie opadną. I dobrze zrobiliśmy, bo niektórym pewnie trochę się dostało, ale trzeba przyznać, że każdy był bardzo wyrozumiały i cierpliwy, a panna młoda mogła liczyć na stuprocentowe wsparcie rodziny i przyjaciół.
Świecka ceremonia odbyła się w przepięknym miejscu — na terenie zamku San Basilio w miejscowości Pisticci. Byłam zachwycona — widoki zapierały dech w piersiach, pogoda dopisywała, a panna młoda wydawała się coraz bardziej uśmiechnięta.
Wreszcie, po kilku godzinach od przyjazdu na miejsce, zaczęło się! Swoją jedyną córkę do ołtarza odprowadził nie kto inny, jak tata. Ceremonię prowadziła kobieta i, sądząc po reakcjach pozostałych gości, bo sama nie do końca rozumiałam, o czym mówi, w swojej roli spisywała się bardzo dobrze.
Kiedy młodzi przysięgali sobie dozgonną miłość i wierność, ojciec panny młodej przyglądał się im, paląc papierosa, co, przyznam szczerze, nieco mnie zdziwiło — u nas takie zachowanie byłoby nie do pomyślenia, tam — całkowicie normalne.
Ceremonia zakończyła się brawami, a para młoda została tradycyjnie obrzucona na szczęście ryżem. Na gości w wyznaczonej strefie czekał już bar z zimnymi napojami, a wszystkim towarzyszyło oczekiwanie na jedno — jedzenie.
I wkrótce zaproszono nas do stołów, które również znajdowały się na zewnątrz. Ten, przy którym siedzieli jedynie świeżo upieczeni małżonkowie, stał w samym centrum.
Co było dalej? Okazało się, że stoły faktycznie uginają się pod ciężarem jedzenia, a menu było bardzo różnorodne — najlepsze ryby, sery i mięsa — a dla nas — w opcji wegańskiej — też nieźle, bo przecież warzywa Włosi mają przepyszne. Nawet grube i mięsiste liście rukoli mają tak intensywny smak, że chyba po raz pierwszy poczułam, jak naprawdę powinny smakować.
Ale — ku mojemu zdziwieniu — jedzenie nie było główną atrakcją imprezy! Wkrótce na scenie pojawił się zespół, a niemal wszyscy goście ruszyli na parkiet. Przyznaję — internetowe fora zawiodły — Włosi potrafią się bawić i nawet nieźle tańczą. Kolejne godziny mijały na wspólnej zabawie, urozmaiconej muzycznymi atrakcjami i występami, jakie na co dzień oglądać można w różnego rodzaju talent shows.
Co ciekawe, kelnerzy wciąż przechadzali się między stolikami ze szklanymi butelkami wypełnionymi bezbarwną cieczą, ale nie był to znany nam wszystkim trunek, a… woda. Zapewniam jednak, że podczas tego wesela wypitych zostało prawie trzysta butelek wina!
Na odchodne każdy z gości dostawał tzw. bombonierę, czyli tradycyjnie wręczany wszystkim przybyłym na wesele prezent od świeżo upieczonych małżonków i paczuszkę confetti — migdałów pokrytych lukrem, które są symbolem szczęścia i dobrobytu.
Impreza zakończyło się około 5 nad ranem, ale wcale nie był to koniec świętowania. W ciągu kilku następnych dni uczestniczyliśmy w kolejnych uroczystościach na cześć młodej pary, a rozmowy przerywało regularnie powtarzane „Viva gli sposi” i gromkie brawa.
Podsumowując — nie wierzcie w to, co przeczytacie w internecie. Albo wierzcie, bo później możecie się pozytywnie zaskoczyć. Może włoski temperament nie do końca odpowiada mojemu, ale obserwowanie ich rodzinnych relacji sprawia, że serce rośnie i z niecierpliwością odlicza się dni do kolejnej wizyty.
Masz ochotę podzielić się swoją wakacyjną opowieścią? Napisz do mnie na k.kornacka@dziennikelblaski.pl i opowiedz o własnej niezapomnianej podróży.
Kamila Kornacka
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez