Iga Skolimowska: Teatr potrzebuje zaufania widzów [ROZMOWA]

2021-07-17 20:01:14(ost. akt: 2021-07-18 08:59:54)
Iga Skolimowska: olsztynianka, absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie

Iga Skolimowska: olsztynianka, absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie

Autor zdjęcia: Aleksandra Żochowska

Już jako licealistka Iga Skolimowska działała społecznie i przekonywała, że warto być dumnymi z Olsztyna. O potrzebie czułości w teatrze i dobrej energii stolicy Warmii i Mazur, z olsztynianką, absolwentką Akademii Teatralnej w Warszawie oraz producentką nowego spektaklu „Sinatra 100+” w jednej osobie, rozmawia Daria Bruszewska-Przytuła.

— Za tobą obrona pracy licencjackiej i premiera spektaklu, więc korci mnie, żeby zapytać, nad czym pracujesz, bo w twoje leniuchowanie, będę szczera, zupełnie nie wierzę! (śmiech)
— Ostatnie miesiące były bardzo intensywne i bardzo pochłaniające, bo od półtora roku pracowaliśmy nad spektaklem „Sinatra 100+”, ale pandemia przesuwała nam premierę. Masz jednak rację, że w wakacje nie siedzę zupełnie bezczynnie, bo już teraz planujemy ruszyć z naszym spektaklem w trasę po Polsce.

— Mówisz „naszym” spektaklem, więc opowiedz o swojej roli w tym przedsięwzięciu, bo olsztyńska publiczność pamięta cię pewnie przede wszystkim jako reżyserkę (Iga była reżyserką spektaklu „Grupa Laokoona” w Teatrze Kloszart — przyp. red.) i może kojarzyć twoje występy aktorskie, a tym razem w udziale przypadła ci jeszcze inna funkcja.
— Byłam producentką spektaklu „Sinatra 100+”, czyli zajmowałam się pieniądzmi, prawami do utworów, umowami z artystami, pozyskiwaniem funduszy, organizacją przestrzeni do prób czy do wystawienia spektaklu, a także na przykład nawiązywaniem współpracy ze sponsorami i dyrektorami instytucji.



— Ogromne wyzwanie dla młodej osoby, ale — jak rozumiem — zostałaś do tego przygotowana podczas trzech lat swoich studiów w Akademii Teatralnej w Warszawie?
— Zgadza się. Studiując wiedzę o teatrze, wybrałam specjalizację krytyczno-historyczną, a nie producencką, ale miałam dużo okazji, żeby dowiedzieć się, jak funkcjonuje teatr, czego potrzebuje i jak można organizować wydarzenia z nim związane. Kiedy zajęliśmy się przygotowaniami do „Sinatry...”, miałam duże wsparcie w osobach pracujących w Akademii, więc te ostatnie miesiące były też czasem fajnej nauki.

— Powiedziałaś, że podczas studiów miałaś okazję dowiedzieć się, czego teatr potrzebuje. Czego więc?
— Jeśli powiem, że pieniędzy, to zabrzmi to banalnie, ale tak właśnie jest. Przedstawienia teatralne sporo kosztują i wcale nie chodzi tylko o wynagrodzenia, ale także o koszty scenografii czy praw do utworów wykorzystywanych w spektaklu. Choć nasz spektakl był inicjatywą oddolną studentów warszawskich uczelni: Akademii Teatralnej, Uniwersytetu Muzycznego i Akademii Sztuk Pięknych, to mieliśmy ambicję, żeby zorganizować takie środki na jego realizację, żeby móc płacić ludziom, którzy są zaangażowani w jego przygotowanie. Chcieliśmy się tego nauczyć, wyrobić w sobie pewien nawyk do dbania o wynagrodzenia, bo wiemy, że funkcjonuje takie przeświadczenie, że skoro w kulturze zawsze brakuje pieniędzy, to artyści wszystko powinni robić za pół darmo. Wracając jednak do pytania, teatr potrzebuje, poza pieniędzmi, także widzów i ich zaufania. Z tym akurat nie mieliśmy problemu, bo przekonaliśmy się, że widzowie są bardzo stęsknieni za teatrem. To porozumienie widownia — scena jest bardzo ważne.

— A gdybyśmy zaryzykowały wycieczkę w bardziej abstrakcyjne rejony i tam szukały tego, co teatrowi niezbędne? Co by to było? Odwaga?
— Tak, myślę, że tak. Moim zdaniem ta odwaga musiałaby być też związana z gotowością do rewolucji wewnętrznej, bo obserwujemy w teatrach sporo niepokojących zjawisk.


— Mówisz pewnie na przykład o szokujących informacjach, docierających do nas w marcu, a dotyczących przemocy, jakiej wiele osób doświadczyło w szkołach teatralnych.
— Oczywiście. W naszej Akademii powołano jakiś czas temu rzecznika praw studentów, a więc osobę, do której można się zgłaszać z takimi problemami, oraz zlikwidowano instytucję fuksówki, czyli takiego „kocenia” i otrzęsin, które czasem, niestety, przechodziły w przemoc. Tym, co moim zdaniem źle wpływa na atmosferę w teatrach, są relacje hierarchiczne, pielęgnowane w niektórych instytucjach. Są jednak i takie teatry, które mają odwagę, żeby odejść od tego, tworzyć kolektywnie... Na zajęciach dyskutujemy o tym, jak powinien wyglądać teatr w najbliższych latach, w którą stronę powinniśmy iść jako przyszli producenci, reżyserzy, dyrektorzy teatrów, jak powinniśmy to dalej kształtować. Jesteśmy przecież pokoleniem, które zauważa przemoc i tę hierarchiczność, o której wspominałam, na którą się nie zgadza. Myślę, że to właśnie my mamy szansę wprowadzić zmiany w teatrze. Takiej mikro- i makroprzemocy, przejawiającej się nie tylko w czynach, ale w ogóle w myśleniu o relacjach w teatrze, jest całkiem sporo, co uświadamiałam sobie coraz lepiej przez te trzy lata moich studiów.

— Myślę, że obie doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że problem, o którym rozmawiamy, nie jest problemem tylko środowiska teatralnego...
— Niestety, tak jest. Jeśli jednak mowa właśnie o teatrze, to świetnym pomysłem jest to, żeby ludzi uświadamiać już w czasie ich edukacji, uczyć ich myśleć w nowy sposób o swojej wartości, o przemocy, o mobbingu. Jeśli z taką świadomością przyjdziemy po studiach do teatrów, do swoich nowych miejsc pracy, zmiana będzie szybsza i faktycznie zadziała. Ważne jest nie tylko edukowanie w tym zakresie, ale i dawanie pomocy. Tak staramy się robić w Akademii Teatralnej, w której od pierwszego roku uczy się studentów, gdzie są nasze granice i jak zauważać ich przekraczanie.

— Wróćmy do „Sinatry...”. Jak doszło do tego, że stałaś się częścią tego przedsięwzięcia?
— 1,5 roku temu skontaktował się ze mną reżyser spektaklu, Kuba Gąsowski, który jeszcze wtedy był studentem Akademii, a dzisiaj jest już jej absolwentem. Warto zresztą dodać, że cały projekt od początku do końca przygotowali studenci trzech warszawskich uczelni artystycznych. Aktorzy i wokaliści zostali wybrani wśród studentów naszej Akademii, o oprawę muzyczną zadbał Chopin University Big Band pod batutą Piotra Kostrzewy z Uniwersytetu Muzycznego, a scenografia to zasługa osób związanych z Akademią Sztuk Pięknych. Premiera odbyła się na scenie Teatru Collegium Nobilium, należącego do mojej uczelni. My sami mówiliśmy, że „Sinatra 100+” to spektakl-koncert, ale widzowie czy recenzenci nazywają go musicalem. Nic dziwnego, bo w spektaklu opowiadającym o życiu i twórczości Franka Sinatry jest 25 jego utworów. Choreografię przygotowała dla nas Ania Głogowska, tancerka znana m.in. z programu „Taniec z gwiazdami”. Odbiór naszego spektaklu był naprawdę dobry: graliśmy przy pełnej widowni, bo udało nam się wstrzelić w moment, w którym uwolniono dodatkowe miejsca. Co ważne: dostajemy już zaproszenia z różnych miejsc, także z Olsztyna. To nas bardzo cieszy.

Fot. Krystian Pilawa

[mediaboc]743085[/mediabox]

— A skoro przy Olsztynie jesteśmy, jesteś założycielką i członkinią stowarzyszenia Olsztyn 2.0., które od kilku lat działa na rzecz promocji naszego miasta. To wy staliście między innymi za stworzeniem mapy USE-IT, którą Olsztyn miał jako pierwsze miasto w Polsce...
— Jako ciekawostkę powiem ci, że Olsztyn 2.0. był nawet — przez moją osobę — producentem wykonawczym „Sinatry...”. Nasze stowarzyszenie jest więc w tym momencie także właścicielem tego spektaklu. Zawsze czuliśmy, że Olsztyn 2.0. powinien być platformą dla ludzi, którzy chcą coś fajnego zrobić, a na przykład potrzebują osobowości prawnej lub jakiegoś mentoringu, ale miał też być szansą rozwoju dla nas, członków stowarzyszenia. Od trzech lat nasze założycielskie grono jest już na studiach, rozjechaliśmy się po Polsce i nie tylko, ale nadal robimy różne projekty. Jeszcze jako licealiści organizowaliśmy warsztaty dla młodszych kolegów, szkoląc ich z zakresu np. organizacji wydarzeń czy social mediów. Chcemy do tego wrócić, bo mamy poczucie, że w Olsztynie jest wielu młodych ludzi z dużym talentem.

— A co z tobą samą? Właśnie zdobyłaś dyplom AT, zamierzasz się tam dalej rozwijać?
— Tak, taki mam plan. Jeśli chodzi o to, co później, to aż tak daleko nie wybiegam w przyszłość. Robię sporo rzeczy i wszystkie z nich mi się podobają (śmiech). Niewykluczone jednak, że np. za dwa lata będę się zajmować sprawami, o których istnieniu jeszcze dziś nie wiem...

— Kiedy przyglądałam się twojemu nazwisku na plakacie do „Sinatry...”, zaczęłam się zastanawiać, czy nie tęskno ci trochę do reżyserii, bo kiedy rozmawiałyśmy kilka lat temu to właśnie reżyseria była czymś, co cię bardzo pociągało.
— Nie zamykam się na reżyserię, ale produkcja daje mi także dużo satysfakcji. Jakiś czas temu otworzyły się przede mną drzwi, które dały mi szansę na sprawdzeniu się w roli aktorki i to także jest dla mnie bardzo ciekawe. Na ten moment więcej też piszę, zarówno o teatrze, jak i z myślą o nim, bo próbuję swoich sił jako autorka dramatów. Nie mam więc w sobie takiej tęsknoty za reżyserią, jaką czuję w stosunku do Olsztyna (śmiech).

Fot. Dominika Mikołajewska

— No właśnie: Olsztyn. Po raz pierwszy rozmawiałyśmy kilka lat temu i jedną z tych rzeczy, która szczególnie zapadła mi w pamięć, była wasza — czyli członków Olsztyna 2.0. — deklaracja chęci powrotu do rodzinnego miasta. Coś się w tym zakresie zmieniło?
— Nie, ja takiego powrotu nie wykluczam, a wręcz o nim myślę. Kiedy po tych ostatnich intensywnych tygodniach przyjechałam do Olsztyna na weekend, to znów uświadomiłam sobie, jak lubię energię tego miasta. Nie robiłam niczego wielkiego: szłam chodnikiem przy ulicy Bałtyckiej, a czułam, że odpoczywam. Wiem też, że w Olsztynie nadal jest dużo fajnych rzeczy do zrobienia, szczególnie teatralnie.

— Widzisz dla siebie przestrzeń w tych instytucjach, które już istnieją, czy musiałabyś tworzyć coś nowego?
— Cóż, myślę, że znalazłabym dla siebie takie miejsce, szczególnie wtedy, kiedy te instytucje zdecydowałaby się na wprowadzenie zmian, o których rozmawiałyśmy wcześniej. Nie ukrywam jednak, że moim marzeniem jest stworzenie nowej instytucji teatralnej. Takiej, która jest otwarta na niezależne i odważne teatry oraz na potrzeby widzów, a która nie boi się też samokrytyki. Instytucji, w której nie ma miejsca na przemoc czy hierarchiczność, jest za to przestrzeń, w której możemy wspólnie podyskutować i pomyśleć, porozmawiać o trudnych problemach czy zjawiskach, a może i o tym, jak chcielibyśmy żeby świat i społeczeństwo wyglądało w najbliższych latach, jak chcemy ukształtować świat najbliższych lat. Jestem ostatnio zakochana w pojęciach „teatru czułości” czy „czułego teatru”. Teatr, który wpisuje się w te pojęcia, oferuje spektakle, które starają się być czułe wobec widza, ale i wobec samego siebie. Chodzi o to, by odkrywać swoje słabe miejsca i utulić je... W takim teatrze są przestrzeń i narzędzia do tego, żeby poczuć się bezpiecznie, żeby pomarzyć o tym, jak chcielibyśmy żyć, jaki chcielibyśmy kształtować świat i z taką czułością rozmawiać o jego problemach. Marzę też o teatrze, który wychodzi poza scenę pudełkową i który stara się oferować również inne kulturalne wydarzenia.

— Mam wrażenie, że wychowanie kulturalne, które odbieraliśmy w domach i w szkole nas do tego nie przygotowało. Nie traktujemy teatru jako „naszego” miejsca. Czujemy się w nim raczej gośćmi, zmuszonymi do tego, by wyglądać w określony sposób, bo przecież do teatru należy się odpowiednio ubrać.
— I dlatego ja marzę o teatrze, który nie jest otwarty tylko w czasie spektaklu, ale w którym jest miejsce dla inicjatyw mieszkańców miasta. Współczesny teatr jest bardzo różnorodny i każdy w nim znajdzie coś dla siebie.

— Skoro o odkrywaniu mowa, to wiem, że jakiś czas temu odkryłaś dla siebie... tango.
— To prawda. Wcześniej kontakt z tangiem miałam tylko za sprawą Mrożka, bo od wielu lat jego „Tango” jest moją fascynacją. Półtora roku temu zaczęłam jednak tańczyć i odkrywać tę kulturę tangową, z całym bagażem towarzyszących jej skojarzeń i mitów. Zainteresowało mnie to tak bardzo, że właśnie motywowi tanga w dramaturgii XX wieku poświęciłam swoją pracę licencjacką. W ostatnim czasie bardzo otworzyłam się na teatr międzynarodowy i europejski. Rok, z którym studiowałam, był złożony z ludzi, których fascynują bardzo różne rzeczy, więc dzięki nim miałam okazję zapoznać się z wieloma dziedzinami sztuki: od sztuk plastycznych po teatr fizyczny. To niesamowite.

— Co ci to dało?
— Przyznaję, że kiedy zaczynałam studia, miałam bardzo konserwatywne podejście do teatru. Pamiętam, że byłam bardzo uparta w kwestii zgodności spektaklu z tekstem. Uważałam, że bardzo ważne jest pielęgnowanie tekstu dramatycznego i tradycyjności teatru. Teraz czuję, że odkrywam jego bogactwo. Jestem bardziej otwarta, mam w sobie większą łatwość dociekania pewnych rzeczy, pytania samej siebie, co twórca chce mi zasugerować, w jaki sposób mi opowiada o swoim patrzeniu na świat...

— Opowiedz mi zatem, jak ty dzisiaj widzisz świat, w którym się wychowałaś. Co w Olsztynie urzeka, a co wkurza, kiedy się na niego spogląda z pewnego oddalenia?
— Ostatnio rozmawiałam z Bartkiem (Eljasiakiem, członkiem stowarzyszenia Olsztyn 2.0. — przyp. red.) o tym, że tak prosta rzecz, jak chodzenie po chodniku, takie zwykłe „iście” w jakąś stronę, bardzo różni się w Olsztynie i w Warszawie. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że zgraliśmy się z rytmem warszawskiego tłumu, że nasz krok przyspieszył. Podobnie jest z ruszaniem samochodem na zielonym świetle. W Warszawie trzeba to zrobić bardzo szybko, w Olsztynie już nie. To ma swój urok. Tym, co mnie od dawna wkurza, a teraz nawet jeszcze bardziej, bo coraz bardziej się tym interesuję i coraz więcej czytam na temat projektowania przestrzeni miejskiej, jest budowanie miasta pod samochody, a nie pod ludzi. Bardzo bym chciała, żeby wprowadzano rozwiązania przyjazne mieszkańcom.

Fot. Aleksandra Żochowska

— Mam wrażenie, że kiedy rozmawiam z dwudziestolatkami, takie kwestie są dla nich, czyli dla was, oczywiste. Moi starsi rozmówcy rzadziej patrzą na miasto jako na przestrzeń wspólną, która powinna być przyjazna różnym grupom i mieć w sobie taki potencjał tworzenia społeczności. Warto słuchać młodych?
— Warto. Właśnie dlatego chcemy lepiej poznać naszych młodszych kolegów, podzielić się z nimi tym, czym kiedyś podzielono się z nami. Potowarzyszyć im w tych pierwszych krokach. Bardzo cieszę się, że i ja mam w sobie chęć robienia nowych rzeczy, że ciągle mam w głowie jakieś pomysły na siebie, chęć rozwoju. Tym, co mnie motywuje, jest przeświadczenie, że jeśli znajdę jeszcze kilka osób z takim samym podejściem, możemy sporo zdziałać.

Daria Bruszewska-Przytuła