Mary Rumi: lubię ten start od zera [WYWIAD]

2021-07-04 20:07:01(ost. akt: 2021-07-04 22:48:26)
Maria Rumińska, czyli Mary Rumi, stawia teraz na jazz

Maria Rumińska, czyli Mary Rumi, stawia teraz na jazz

Autor zdjęcia: Łukasz Pepol

Maria Rumińska, od teraz Mary Rumi, jest dojrzałą artystką, która na scenie opowiada o fragmentach swojego życia. Nam zdradza więcej — nie tylko mówi o nowej jazzowej płycie, ale też o mężu Marcinie, Shannonie i ojcu Zbigniewie Namysłowskim.
— Marysia Rumińska, Mary Rumi… A gdzie miejsce dla Marii?
— O sobie mówię Marysia. Maria jest oficjalnie w dowodzie. Przez wiele lat była to dla mnie drażniąca wersja mojego imienia w bezpośrednim kontakcie. Dostawałam wypieków i czułam się „karcona” w ten sposób, ale już mi przeszło. Moja mama jest na przykład Maria Małgorzata, wujek był Marek Maria, a ciocia, dla odmiany, też ma na imię Maria. Babcia ze strony Taty również była Marią… Moja córka na szczęście nie zalicza się już do tej fali. Ma na imię Dobrosława. Mary Rumi stworzyłam sama.

— Kiedy?
— Ten wariant czteroliterowy pojawiał się w moich adresach mailowych. A teraz, gdy wychodzę z nowym pomysłem na siebie, pragnę czegoś świeżego. Mary Rumi daje mi szansę na zaczęcie niektórych spraw od zera, od początku. Muzyka folkowa towarzyszyła mi od dzieciństwa. W Olsztynie każdy mnie właśnie z nim kojarzy. Był Shannon, Hoboud, Sploty… A teraz dochodzi do tego moja jazzowa dojrzałość. Musiałam dojrzeć do jazzowego grania.

— A nie zaczynałaś od jazzu?
— Kiedyś nie byłam pewna sensowności tego, co robię. A już na pewno jakości. Nawet, gdy powstawały różne rzeczy, jakieś demówki czy albumy, to i tak lądowały w koszu. Piętnaście lat temu nagrałam płytę jazzową, ale nigdy nie ujrzała ona światła dziennego. Wszyscy się napracowaliśmy, ale nie byłam w stanie jej opublikować. Choć towarzyszyli mi świetni muzycy: Maciej Obara, Michał Wróblewski, Michał Bryndal, Maciej Szczyciński… Żałuję tej wspólnej przygody. Studiowaliśmy w Katowicach, a ja na roku dyplomowym jeździłam już do Olsztyna. Byłam jedną nogą w Shannonie — trasy koncertowe, nowa praca i etat w Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie. Od tego momentu uciekł mi czas.

Fot. Łukasz Pepol

— Niektórzy mówią na to: ot, życie…
— Lubię ten start od zera. Stwarzam siebie sceniczną. Nie oznacza to, że jestem nieuczciwa. Jestem autentyczna, choć na scenie bardziej umalowana, inaczej ubrana… I opowiadam o fragmentach mojego życia, choć nie o wszystkim.

— O czym nie mówisz?
— Coraz mniej ukrywam, ale staram się dbać o tzw. higienę. Scena nie dotyka mojej najbliższej rodziny. Chyba, że w sposób, który może ją wesprzeć. Od zeszłego roku życie nam stanęło na głowie. W niemal każdym aspekcie. Myślę czasami, że nie powinnam o tym mówić, a innym razem, że jednak muszę. Żeby ludzie czuli, że nie są z tym sami. A my z Marcinem (Marcin Rumiński — multiinstrumentalista, jeden z założycieli Shannon i mąż Mary Rumi – red.) tak się właśnie czasem czujemy. I myślę, że każdy tak ma, że każdy czasami potrzebuje jedności z grupą, w tym całym zagubieniu egzystencjalnym.

— Co sprawiło, że dojrzałaś?
— Kilka rzeczy się na to złożyło. Poszłam na terapię i wciąż w niej jestem. Zaczęłam żegnać się z różnymi dziecięcymi schematami funkcjonowania. Mam wrażenie, że właśnie terapia też przygotowała mnie trochę na dojrzałość w życiu rodzinnym. A to w kombinacji dało mi większą dojrzałość artystyczną. Świat też stymuluje do rozwojowych sytuacji. Bo na pewno nie ułatwia. Trzeba ciągle się starać. Bycie artystką absolutnie nie odkleja od życia.

— A jazz to improwizacja…
— Zawsze, obserwując odbiorców, traktowałam jazz jako muzykę dla muzyków albo dla zagorzałych melomanów, którzy rozumieją to dźwiękowe sudoku. Zauważyłam jednak, że wielu znajomych skłania się w stronę jazzu. Przychodzi to z wiekiem. Czyli to też kwestia dojrzałości.

Fot. Łukasz Pepol

— Jak zatem przekonać do jazzu, do twojego jazzu, zwykłych Kowalskich?
— Mam parę wędek na słuchacza. Jeśli Mary Rumi nic nie mówi, to może inne nazwiska coś powiedzą. Jestem szalenie dumna i zaszczycona, że grają ze mną wybitni muzycy jazzowi. Pierwszym i najcenniejszym współpracownikiem jest mój brat. To nasza pierwsza wspólna płyta. Jacek z jazzu, przez te lata, raczej się nie wychylił. Nie zrobił sobie nawet tygodnia przerwy. Ciągle rozwijał się w tym gatunku, doprowadzając swój rozwój do absurdalnie wysokiego, w moim odczuciu, poziomu. Poprosiłam go, aby zajął się kierownictwem aranżacyjnym. Jego aranże to kwintesencja tego, w czym dorastałam — stylu, który stworzył sobie mój tata lata temu w jazzie (Zbigniew Namysłowski, saksofonista, multiinstrumentalista, kompozytor i aranżer, współpracował między innymi z Krzysztofem Komedą, Czesławem Niemenem i Michałem Urbaniakiem. Jako pierwszy polski jazzman wydał płytę za granicą — red.). To charakterystyczne myślenie akordami, melodią i polskością. Są tu często odniesienia ludowe, ale również cytaty z zachodnich elementów muzycznych.

— Ale brat to nie wszystko…
— Na perkusji gra wspaniały Michał Miśkiewicz. Na kontrabasie niebywałej jakości Michał Kapczuk, do tego z hollywoodzkim uśmiechem. Tomek Sołtys, którego znamy między innymi z Bitaminy, na klawiszach. Do tego mam wymarzoną sekcję smyczkową Atom String Quartet z Mateuszem Smoczyńskim, z którym razem „osiemnastkowałam” lata temu u niego w domu. I potocznie „rury”, czyli instrumenty dęte z moim bratem na czele, z Łukaszem Poprawskim, Tomaszem Wendtem i Robertem Murakowskim. No i repertuar — Młynarski, Osiecka, Groński i Wołek. Są też moje teksty i utwory mojego taty. Niektóre były piosenkami — jak „Wyszłam z domu, nie wróciłam” Kaliny Jędrusik do tekstu Osieckiej, która zgarnęła opolskie laury, inne funkcjonowały jako instrumentale. Słowa do nich napisałam ja.

— A kiedy będzie można to usłyszeć?
— Chciałabym, aby premiera płyty „Depressed Lady” odbyła się w tym roku. Tytuł albumu jest trochę ironiczny. Sugeruje, że na płycie będą same smutne ballady. Ale prawda o depresji jest trochę inna. Nie zawsze umiemy ją rozpoznać, ocenić, nie zawsze sprawia wrażenie, że w ogóle jest.

— A teraz wakacje… Wolne czy pracowite?
— Będę robić zamieszanie na scenie. Zanim płyta się ukaże, będzie można posłuchać odrobiny folku w wykonaniu Splotów (Mary Rumi, Ania Broda, Małgorzata Makowska). Łączę folk z jazzem, albo raczej z free jazzem. Jeśli więc ktoś chce zobaczyć trzy fajne dziewczyny na scenie, które co chwila wymieniają się instrumentami, niech rezerwuje czas. Jako Sploty czerpiemy z różnych tradycji — od Suwalszczyzny, przez Wielkopolskę, Mazowsze, Wileńszczyznę… Jest również Warmia. Na początku sierpnia zagram w Suszu solo w formie Mary Rumi Solo Act, z repertuarem trochę moim a trochę Beatlesów. I oczywiście z ukłonem w stronę Warmii i jej gwary.

— Czujesz się Warmianką?
— Najbardziej! Nie jestem stąd, ale tu żyję. Wybrałam Warmię, a jestem z Warszawy, więc, co częste, nie miałam tożsamości. Od dzieciństwa jeździłam na Podhale, więc byłam blisko folku. Śpiewałam, tańczyłam… A teraz czuję Warmię w sobie.

ADA ROMANOWSKA