Między baby blues a depresją
2021-07-04 16:29:40(ost. akt: 2021-07-03 17:32:00)
Choć baby blues, czyli huśtawka nastrojów, którą fundują młodej mamie hormony, jest zjawiskiem powszechnym (według różnych szacunków dotyka to od 50 do 80 proc. kobiet po porodzie), wciąż wiele osób woli na nie przymykać oko. A tymczasem oko na nie warto mieć, bo baby blues może nieoczekiwanie ustąpić miejsca depresji poporodowej. A z nią pożegnać się jest zdecydowanie trudniej.
Czy tak miło dla ucha brzmiące określenie, jakim jest „baby blues”, może oznaczać coś nadzwyczaj niebezpiecznego? Niestety: może. Baby blues to tzw. poporodowy smutek, objawiający się np. płaczliwością mamy, jej wahaniami nastrojów, zmęczeniem. Do tego może dołączyć poczucie przytłoczenia nowymi obowiązkami, obawy o to, czy spełnimy się w nowej roli, a nawet stany lękowe. Dobra wiadomość jest taka, że na ogół objawy te ustępują po około dwóch tygodniach. Niestety, nie wszystkie kobiety tak szybko żegnają się z problemami. Bywa, że uporczywy stan, w którym niewiele cieszy, a zdecydowanie więcej martwi, trwa miesiącami. Wówczas mówimy już o depresji poporodowej.
Tak jak nie umiemy mówić o depresji jako takiej, tak i o jej szczególnym rodzaju, jakim jest depresja poporodowa, wolimy milczeć. Tymczasem psychologowie biją na alarm, przyznając, że zbyt wiele kobiet zbyt długo zwleka z wizytą u specjalisty, męcząc się i narażając nie tylko swoje zdrowie, ale i... życie. Mamy stanowczo zbyt dużo dowodów na to, że nieleczona depresja może mieć fatalne skutki. A ponieważ dobrze wiemy, że o wiele szybciej reagujemy, kiedy w grę nie wchodzi tylko nasze dobro, ale także naszych bliskich, dodajmy: wspomniane skutki mogą dotyczyć nie tylko samej osoby, która zmaga się z depresją.
Tak jak nie umiemy mówić o depresji jako takiej, tak i o jej szczególnym rodzaju, jakim jest depresja poporodowa, wolimy milczeć. Tymczasem psychologowie biją na alarm, przyznając, że zbyt wiele kobiet zbyt długo zwleka z wizytą u specjalisty, męcząc się i narażając nie tylko swoje zdrowie, ale i... życie. Mamy stanowczo zbyt dużo dowodów na to, że nieleczona depresja może mieć fatalne skutki. A ponieważ dobrze wiemy, że o wiele szybciej reagujemy, kiedy w grę nie wchodzi tylko nasze dobro, ale także naszych bliskich, dodajmy: wspomniane skutki mogą dotyczyć nie tylko samej osoby, która zmaga się z depresją.
Kiedy kilka miesięcy temu publikowaliśmy „Raport dziennikarzy Gazety Olsztyńskiej” poświęcony psychiatrii dziecięcej i młodzieżowej, zamieściliśmy w nim rozmowę z Urszulą Kubicką-Kraszyńską z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. W rozmowie z nami podkreślała ona, że brakuje systemowego wsparcia młodych mam i kobiet w ciąży. — Utrudniony jest też dostęp do psychiatrów, którzy wiedzą, jak leczyć depresję w ciąży i poporodową. A depresja jest poważnym czynnikiem ryzyka krzywdzenia małych dzieci — zaznaczała socjolożka. — Depresja rodzica, a pamiętajmy, że — choć zdarza się to rzadziej — także ojcowie mogą chorować po narodzinach dziecka na rodzaj depresji — rzutuje też na prawidłowy rozwój dziecka, ponieważ sprawia, że rodzicowi jest trudno adekwatnie odpowiadać na potrzeby dziecka, na komunikaty, jakie niemowlę wysyła. Dziecko jest wówczas pozbawione bazowego poczucia bezpieczeństwa. Bardzo ważne jest więc, by jak najwcześniej wykrywać objawy depresji poporodowej, bo wsparcie otoczenia, psychoterapia, a w przypadku bardzo nasilonych objawów farmakoterapia, mogą zdziałać wiele dobrego i minimalizować ewentualne szkody.
Zdaniem Urszuli Kubickiej-Kraszyńskiej odpowiedzią na potrzeby emocjonalne niektórych młodych i przyszłych mam mogą być spotkania z innymi kobietami w podobnej sytuacji. — Grupa wsparcia dla mam jest świetną profilaktyką depresji poporodowej, ponieważ daje to, czego kobietom dziś brakuje: troskliwą obecność innych kobiet, akceptację trudności bez oceniania – wyjaśniała, przypominając, że sprawy nie ułatwiają media społecznościowe. — Mimo tego, że spotykamy się w nich z nurtem pokazywania macierzyństwa takim, jakim ono jest naprawdę: z bałaganem w domu, koszulą nocną, której nie ma się kiedy zmienić, czy płaczącym dzieckiem, mamy też tzw. instamamy, które kreują wizerunek mamy „katalogowej”. Z płaskim brzuchem dwa tygodnie po porodzie, z idealnym dzieckiem u boku. Nic więc dziwnego, że rodzice są pogubieni. Wiele się od nich oczekuje, a tymczasem oni sami być może niewiele dostali.
Historia Agnieszki
— Jestem z tych, jak to mówią, wrażliwych — opowiada o sobie Agnieszka z Olsztyna, mama 7-letniej Ani. — Zawsze łatwo było mnie zranić, wstydzę się pójść do urzędu, nie lubię zawierać nowych znajomości. Jak nietrudno się domyślić, poród był dla mnie wielkim przeżyciem. Wielkim, ale niekoniecznie wartym zapamiętania. Położna irytowała się, że nie współpracuję. Lekarz przychodził co jakiś czas i wydawał mi się zniecierpliwiony. Czułam presję, że powinnam urodzić szybko i bez marudzenia. Byłam przy tym samotna, bo mąż był w delegacji i nie zdążył jeszcze dojechać na miejsce. Zresztą nie byłam pewna, czy chciałam, żeby mnie widział w takiej sytuacji...
Agnieszka zaznacza, że kiedy jej córka pojawiła się na świecie, nie czuła nic poza zmęczeniem. I strachem. Te emocje się mieszały i napędzały wzajemnie.
Nie spałam przez dwie pierwsze doby po porodzie — wspomina kobieta. — Bałam się, że kiedy zmrużę oko, Ani coś się stanie. Lęk był irracjonalny, dzisiaj mam tego świadomość, ale wtedy nie umiałam sobie z nim poradzić. Bałam się wyjść do toalety, bo zostawiając córkę samą, czułam się jak potwór. A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że chociaż bałam się o nią jak o nic i o nikogo, wcale nie miałam w sobie potrzeby przytulania jej, dotykania. Przystawiałam ją do piersi i nie czułam nic. Poza bólem, oczywiście. Kiedy trzeciego dnia po porodzie wróciłyśmy do domu, położyłam się na łóżku i spałam kilka godzin. Dziecko płakało, a mąż nie mógł mnie dobudzić. Martwił się, nie rozumiał, co się dzieje. Obudziłam się, wzięłam Anię na ręce i zaczęłam płakać. Mam wrażenie, że nie przestałam przez dwa tygodnie. Czy powiedziałam o tym odwiedzającej mnie położnej? Nie. Nie wydawała się tym zainteresowana. Wpadała na kilkanaście minut, rzucała okiem na mnie, kładła małą na wagę i leciała dalej. Ja też leciałam. Na autopilocie.
Czy mąż nie próbował poszukać pomocy dla Agnieszki?
— Próbował — przyznaje 36-latka. — To znaczy zapytał, czy nie uważam, że powinnam skontaktować się z psychologiem. Nie uważałam. Uważałam, że się kompromituję w oczach świata i swoich. „Co z ciebie za matka?” — pytałam samej siebie sto razy dziennie. Patrzyłam na swoją córkę, widziałam jej twarz podobną do mojej i nie czułam nic z tego, co myślałam, że czuć powinnam.
Taki stan trwał dwa tygodnie. Mężowi Agnieszki kończył się urlop. To go chyba zmotywowało do pomocy żonie.
— Zadzwonił po moją mamę. Miałam ochotę go za to zabić, to było pierwsze naprawdę intensywne uczucie, jakie znalazłam w sobie od porodu — mówi Agnieszka. — Mama przyjechała, rozejrzała się po mieszkaniu i niczego nie skomentowała. To był zły znak, bo ona nie jest z tych, które trzymają język za zębami. Pamiętam, że mnie przytuliła i zapytała, jak może mi pomóc. Rozkleiłam się. Ale to było inne rozklejenie. Takie oczyszczające. Zadzwoniłam do przyjaciółki, by podała mi numer do swojej znajomej psycholożki. Tego samego dnia umówiłam termin wizyty. Nie powiem, żeby pierwsze spotkanie z psycholożką przyniosło mi całkowitą ulgę. Ale zaczęłam czuć się znów jak dawna ja. I pamiętam, że po kolejnych kilku dniach po raz pierwszy spojrzałam na córkę z czułością, a nie z przerażeniem. Zdaniem psycholożki to był baby blues. I chyba tak było, bo nie potrzebowałam żadnych tabletek, żeby powoli wrócić do formy. Lekiem okazała się rozmowa, w której opowiedziałam uczciwie, co mnie boli, czego się boję, z czym sobie nie radzę. Ktoś mógłby powiedzieć: mężowi nie mogła się wygadać? Albo przyjaciółce? Nie mogłam. Bo dla męża chciałam być żoną i matką na medal. A przyjaciółkę ja uważałam za taką kobietę. Kiedy porozmawiałyśmy jakiś czas później, okazało się, że może i była na medal, ale i była też po... baby bluesie. Tylko mniej wycieńczającym niż mój. Nie wiem, co mnie bardziej zdziwiło: to, że mi tego nie powiedziała, czy to, że ja tego nie zauważyłam? W końcu bywałam u niej tuż po narodzinach jej syna. Zawsze wydawała się zadbana i zadowolona. Dzisiaj jestem mądrzejsza i wiem, że to draństwo może objawiać się na różne sposoby. I na różne sposoby niszczyć.
Historia Magdy
„W moim przypadku te pierwsze doby po urodzeniu mojego pierworodnego Syna okazały się moimi największymi wyciskaczami łez! Były pewnego rodzaju zasłoną, która ograniczała moją widoczność, zabierała radość. Huśtałam się wbrew sobie na jednej z największych huśtawek świata, a przy tym nikt nie próbował mnie z tej otchłani wyswobodzić. Nikt nie zauważał mojego problemu, mimo że na wiele sposobów próbowałam to przekazać mojemu otoczeniu. Moje smutki były spychane. Tłumaczono mi je jako poporodowy zafiks, albo wręcz kazano mi się wreszcie „ogarnąć”…” — pisze Magda Kogut-Wałęcka na swoim blogu „Szczęśliva.pl”. I wspomina pierwsze dni po porodzie: „Próbowałam porównywać się do matek, które były ze mną w szpitalnych salach i miałam wrażenie, że jestem od nich gorsza i we wszystkim daję ciała”.
Kobieta przyznaje, że na ustabilizowanie się sytuacji (czyli przede wszystkim hormonów) czekała dwa tygodnie. Wtedy pojawiła się ulga. „Już nie łkałam w poduszkę z bezsilności i nie biczowałam się za to, że nie domagam na wielu polach, i nie jestem idealną, książkową matką. Zaczęły cieszyć mnie drobiazgi, te ulotne macierzyńskie momenty”.
Nie kocham swojego dziecka?
Kiedy otworzymy oczy nieco szerzej, zauważymy, że takich historii jak te, którą opowiedziały Agnieszka i Magda Kogut-Wałęcka, jest zdecydowanie więcej. Tylko chyba rzadko mamy ochotę to dostrzec. Boimy się, że ujawniając swoje emocje, wystawimy się na kolejne oceny.
„O młodszą córkę staraliśmy się dwa lata” — pisze jedna z mam, komentując post popularnej blogerki, „Mamy Ginekolog” (która także przyznała, że przechodziła przez to, co nazywa „depresją laktacyjną”). — Było to dziecko wyczekiwane bardzo, a to co przytrafiło mi się po porodzie, było koszmarem - nie czułam do niej nic, zupełnie nic, prócz irytacji. Denerwowała mnie tym, że płacze, że śpi, dosłownie wszystkim. Dzięki Bogu, minęło to po dobrym miesiącu i teraz jak o tym myślę, to sama siebie nie rozumiałam i nie rozumiem, jak można w taki sposób zachowywać się w stosunku do dziecka (…). Nie wyobrażam sobie, jak mogłam nie kochać takiej cudownej córeczki, która jest dla mnie całym światem”.
Ta zła
W historiach, których bohaterki przyznają, że zmagały się z baby blues lub depresją poporodową, niczym mantra powraca sformułowanie „czułam, że jestem złą matką”. I nie, wcale nie chodzi o zło, które miałoby się przejawiać w świadomym krzywdzeniu dziecka. Powodem do rozpaczy bywa brak pokarmu w piersiach (szczególnie po cesarskim cięciu), poczucie niewywiązywania się ze wszystkich obowiązków czy — niezależne przecież od kobiety — problemy zdrowotne dziecka. Czasem baby blues magicznym przyciskiem wyłącza wręcz matce rozsądek, pozwalając wierzyć, że to ona jest odpowiedzialna za wszystkie nieszczęścia, które spadają na jej dziecko. Jest niespokojne — bo źle się czuje w obecności matki. Po jedzeniu ulewa — wina złego pokarmu. Płacze — ma złą matkę, której nie kocha. Tę listę można ciągnąć w nieskończoność, uzupełniając ją o zarzuty wobec samej siebie, wynikające z poczucia zawodu sprawianego partnerowi czy starszym pociechom. I natrętnej myśli, że nie jest się wystarczająco dobrą.
Wszystko przez lukier
Kobiety, z którymi rozmawiam, zgodnie podkreślają, że ich zdaniem baby blues i depresja poporodowa mogą mieć swoje źródło nie tylko w samym organizmie kobiety, ale także w kulturowych uwikłaniach i przekazach, które do niej trafiają. Wiele zarzuca się mediom, przypominając, że obraz promowany w przekazach reklamowych nijak się ma do rzeczywistości. Że pierwsze tygodnie z dzieckiem nie polegają wyłącznie na wpatrywaniu się z czułością na owinięte w modny kocyk niemowlę. Że kobiece ciało nie wraca do formy na pstryknięcie palców, choćby to były palce Chodakowskiej czy Lewandowskiej, z którymi ćwiczymy w pocie czoła. Że nie każdy mąż czy partner towarzyszy swoim bliskim od rana do nocy. Takich „że” jest mnóstwo. Ale zanim się one pojawią, w głowach wielu kobiet rysuje się zupełnie inny obraz macierzyństwa niż ten, z którym się ostatecznie konfrontują. „Uśmiechnięte mamy, słodkie bobaski...” — pisze o tym wizerunku jedna z internautek. I dodaje: „I zadajesz sobie pytanie: co robię nie tak, że nie jest aż tak pięknie...?”.Tabu dzieli
Młode mamy coraz odważniej mówią o trudnościach, z jakimi się borykały, nie tylko przyznając samym sobie prawo do rozprawienia się z problemami, ale i mając świadomość, że to doświadczenia wspólne dla wielu kobiet. Oswojenie tematu nie tylko pozwala się lepiej przygotować na ewentualne trudności, ale i na emocje, których się nie spodziewamy. Przykład? Miłość. Kiedy nasłuchamy się opowieści o fali miłości zalewającej serce matki podczas pierwszego spojrzenia na dziecko, wydawać nam się może, że w naszym przypadku nie tylko będzie tak samo, ale wręcz tak samo być musi. Nic bardziej mylnego. Wiele kobiet przyznaje, że takie uczucie pojawiło się u nich zdecydowanie później. Z wdzięcznością przyjmują więc wyznania innych matek, przyznających, że one także potrzebowały czasu, by powitać to nowe uczucie, co z kolei prowadziło je do przekonania, że są „dziwne” i wzmagało poczucie winy. „Od początku drażniło mnie to, że wszyscy nazywają uczucia, którymi obdarzają noworodka po urodzeniu, miłością. Dla mnie to była mieszanka odpowiedzialności i wzruszenia. Nic z poczucia miłości. Kocham moje dziecko nad życie, ale to przyszło po paru miesiącach. Na początku to była kwestia pielęgnacji i obowiązku” — pisze jedna z mam.
O „odlukrowanie” macierzyństwa upomina się coraz więcej osób. Sporo zasług na tym gruncie mają np. blogerki czy celebrytki, których głos z większą siłą dociera do domów walczących z własnym zmęczeniem i mam. Nawet jeśli zżymamy się na to, że gwiazdy pozwalają sobie na zbyt dużą szczerość, dzieląc się z nami tym, co intymne, ich wyznania na temat problemów psychicznych mają naprawdę duże znaczenie dla zwiększania naszej wrażliwości na tego typu problemy. Dzieląc się swoimi doświadczeniami, przyczyniają się do zrywania z tabu, blokującym wiele młodych mam, samotnie dotąd walczących z problemami, przed poproszeniem o pomoc.
Autorka bloga „Szczęśliva.pl”, bazując na własnym doświadczeniu, także podkreśla wagę wsparcia ze strony innych ludzi: „Gdyby ktoś zapytał mnie o poradę, jak sobie poradzić z tym trudnym i wymagającym czasem, jakim jest poporodowy baby blues, to powiedziałabym jedno: macierzyństwo nigdy nie powinno być samotną drogą matki w towarzystwie swojego dziecka. Miejmy oczy i uszy otwarte, gdy w naszym otoczeniu widzimy kobietę, na której twarzy nie widać radości po zakończonej ciąży. Odciążmy ją. Porozmawiajmy. Nie zostawiajmy jej samej z tym bagażem, który chwilowo może nie być na jej siły. Reagujmy. Jeśli widzimy, że sami nie jesteśmy w stanie jej pomóc, skonsultujmy się z psychologiem. To co jest niewidoczne dla naszych oczu, może być rozdzierające dla początkującej matki!”.
Daria Bruszewska-Przytuła
d.bruszewska@gazetaolsztyńska.pl
Warto pamiętać, że badanie przesiewowe dotyczące wystąpienia ryzyka depresji w ciąży i depresji poporodowej zostało wpisane do STANDARDÓW ORGANIZACYJNYCH OPIEKI OKOŁOPORODOWEJ.
Lekarz lub położna mają obowiązek zaproponować badanie i ewentualnie skierować kobietę do odpowiedniego specjalisty.
Na depresję poporodową mogą cierpieć także mężczyźni. Skala zjawiska jest trudna do oszacowania, ale mówi się czasem, że z problemami może się zmagać nawet co czwarty młody tata. Objawy męskiej depresji to m.in. drażliwość, ataki agresji, kłopoty z koncentracją, ze snem, a także skłonność do izolowania się od dziecka i partnerki.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez