Mój Olsztyn: Zdjęcie z białym niedźwiedziem na placu „Karolka”

2021-06-20 16:12:25(ost. akt: 2021-06-20 10:44:36)
Już bez maseczki udałem się w ostatnią sobotę na Zatorze. Zajrzałem na nasze stare podwórko przy ulicy Jagiellońskiej 39, gdzie toczyliśmy kiedyś zacięte mecze w piłkę. Na podwórku, niegdyś pełnym życia, żadnego dziecka. Może dlatego, że dzisiaj jest to parking samochodowy, a może dzieciaki tkwiły właśnie przed komputerami lub telewizorami?
W tamtych dziecięcych latach mieliśmy swoje ulubione miejsca, które stanowiły nasz azyl, gdzie można było się bawić, a w razie zagrożenia ukryć. Na Zatorzu ich nie brakowało.

Igrzyska w Berlinie


Najważniejszym z tych miejsc był nasz poniemiecki strych przy ulicy Jagiellońskiej 39, gdzie znajdowaliśmy różne stare przedmioty i książki. Takim znaleziskiem była skrzynia z książkami w języku niemieckim, a w niej między innymi bogato ilustrowany album z Letnich Igrzysk Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku oraz bajki Krasickiego... po polsku. Znaleźliśmy też kilka albumów z przedwojennymi znaczkami pocztowymi, zwoje wywołanych filmów fotograficznych oraz kuferek z tytoniem.

Fot. Władysław Katarzyński

Nasze leżące za kamienicą podwórko było też ulubionym miejscem zabaw małolatów, a zarazem boiskiem piłkarskim. Jako bramki służyły nam — z jednej strony — garaż, a z drugiej — drewniany płot odgradzający podwórko od sąsiedniego. Graliśmy tam codziennie po szkole do wieczora w noża i w piłkę albo siatkonogę, a w soboty zabawa trwała w najlepsze od świtu do zmierzchu z przerwami, kiedy matki przynosiły nam na drugie śniadanie namoczone wodą i posypane cukrem albo posmarowane miodem pajdy chleba.

Dziewczęta też miały swoje miejsce do zabaw — w rogu podwórka pod trzepakiem.

Sąsiedzi narzekali na ustawiczne walenie piłką w garaż albo w płot, ale z czasem machnęli na to ręką, żebyśmy — jak mawiali — nie zajmowali się innymi „głupotami”.

Raz czy dwa razy w tygodniu mieliśmy tam dodatkowe atrakcje. Na podwórku pojawiał się na przykład „ostrzynóż”, osobnik zajmujący się ostrzeniem noży, nożyczek, a dla nas zimą łyżew. Z miejsca otaczały go gospodynie i dzieciaki.
Atrakcją była też wizyta „szmaciarza”, starego Warmiaka, który skupował szmaty. Niejedno, jeszcze zdatne do użytku ubranie wyciągaliśmy z szaf w domach, żeby zarobić na drobne wydatki.

Buongiorno z lornetką


Od czasu do czasu uwalnialiśmy naszych sąsiadów od głośnych zabaw na podwórku, przenosząc się na rozległą łąkę za kamienicami z bajorkiem pośrodku lub do ogródków, które razem z przydziałem mieszkania posiadała każda rodzina.

Na tych bajorkach pływaliśmy skonstruowanymi przez siebie tratwami, a robiło się je ze ściągniętych z budowy desek, pod które pokładaliśmy puste pojemniki po oleju. Pewnego dnia przeciążona tratwa wywróciła się, a stojący na niej kolega wpadł do bajora i zaczął się topić. Wówczas inny z rówieśników pomógł mu się wydostać na brzeg. W nagrodę za ten wyczyn dostał od władz samorządowych dzielnicy rower, co wzbudziło niekłamaną zazdrość u innych.

Fot. Władysław Katarzyński

Wytypowaliśmy wtedy, jak pamiętam, „do utopienia” na płyciźnie najmłodszego z nas, a najstarszego do jego „uratowania”, ale rozpracował nasze zamiary dzielnicowy i nagroda przeszła koło nosa.

W ogródkach ulubioną naszą zabawą było budowanie domków z desek na drzewach, a w szczególności na wysokim kasztanie, z którego kiedyś spadłem, na szczęście bez konsekwencji.

Miejscem zabaw i opalania się w skwarne dni były również dachy, ale nie na naszych kamienicach, bo te były strome, ale w nowo powstałych blokach przy ulicy Małeckiego. Wchodziło się na nie po drabinkach na ostatnim piętrze. Na dachu strzelaliśmy też do siebie ze skobelków kryjąc się za dymnikami. Kiedyś pojawił się wśród nas Buongiorno, jedna z osobliwych postaci Zatorza, zwany tak, ponieważ witał się z każdym właśnie tym okrzykiem. Dodam, że we Włoszech nigdy nie był.

Boungiorno obserwował z dachu za pomocą lornetki opalające się na balkonach lokatorki, a kiedy był w dobrym humorze, tę lornetkę udostępniał nam.

Karpie zapłonęły żywym ogniem


Do miejsca zabaw służył nam również cmentarz św. Józefa, na którym organizowaliśmy o północy wyścigi od bramy do bramy na czas, odmierzając go na moim zegarku Delbana, po dziadku. Mieliśmy też swoje ulubione tereny zabaw w Lesie Miejskim, za wudekiem, czyli Wojewódzkim Domem Kultury albo na strzelnicy, gdzie po strzelaniach zbieraliśmy łuski, które potem osadzaliśmy na strzały do łuków. Tam też bawiliśmy się w wojnę.

Fot. Władysław Katarzyński

W soboty i niedziele chodziliśmy z rodzicami na festyny. W sezonie estrada na dole za wudekiem była pełna życia. Występowały tam zespoły artystyczne, popisywali się mali artyści dziecięcy, grała orkiestra dęta. Z zazdrością, bo byliśmy za mali, obserwowaliśmy zjazdy chłopaków na linie ze spadochronem z wieży spadochronowej. A w samym budynku wudeku można było obejrzeć filmy dla dzieci. Był też bufet z napojami i słodyczami. Olsztyniacy bawili się tu całymi rodzinami, a dojeżdżający do wudeku tramwaj był zawsze przepełniony. W stawku emeryci łowili karaski.

Pewnego dnia umówiliśmy się z kolegami, że nałapię tych karasków jako żywca w siatkę, po czym pójdziemy na „grubszą” rybę nad Łynę. Zarzuciłem siatkę, wyciągnąłem ją i ku mojemu zaskoczeniu odkryłem w niej dwa dorodne karpie. Zarzuciłem drugi raz, to samo! W tej sytuacji nie widziałem celu, żeby z żywcem dotrzeć do oczekujących mnie chłopaków.

Kiedyś na estradzie wystąpiły Czerwone Gitary. Wszyscy oklaskiwali ich występ, tylko ja tłukłem kijem karpie w stawie. Trafiło mi się kilka dorodnych. Nie mając gdzie ich umieścić, włożyłem ryby do znalezionego w krzakach pojemnika po paliwie. Dumny, przyniosłem je do domu. Włożone przez mamę na patelnię zapłonęły żywym ogniem! Ten epizod wyleczył mnie skutecznie od tego rodzaju „połowów”.

Od czasu do czasu rodzice zabierali nas na festyn na plac „Karolka” na starówce, nazywany tak przez olsztyniaków od imienia Karola Świerczewskiego. Bo to jego imię plac nosił oficjalnie.

Fot. Władysław Katarzyński

Tu było najwięcej atrakcji. Obok występów artystycznych z potańcówkami, można było skorzystać z usług fotografa, który robił chętnym zdjęcia z białym „niedźwiedziem” czy też w makiecie samolotu. Sam po latach popisywałem się na tutejszej estradzie, wygłaszając swoje fraszki podczas Dni Olsztyna. A Walerian Ostrowski, olsztyński pieśniarz, tu właśnie poznał swoją przyszłą żonę Agnieszkę.

Władysław Katarzyński



Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. nikt #3069192 20 cze 2021 18:49

    Wszystko cacy,ale z tym karpiem,to chyba Pan przegiął,Panie Władysławie !

    Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz