Wspominamy PRL: W kolejce za „Alikiem” i „Franią” stało się nocami

2021-06-12 18:13:31(ost. akt: 2021-06-11 19:29:13)
Wystawa z czasów PRL "Domek bez adresu" w Muzeum Nowoczesności

Wystawa z czasów PRL "Domek bez adresu" w Muzeum Nowoczesności

Autor zdjęcia: Ada Romanowska

Kiedy patrzę na uginające się od towarów półki sklepowe, przypominają mi się lata, kiedy półki były puste, sporo towarów reglamentowanych, a dużo takich, które można było kupić tylko „na lewo”. Podobnie jak dzisiaj najważniejsze dla funkcjonowania „komórki rodzinnej” było mieszkanie.
Kiedy moi rodzice w maju 1945 roku osiedli po przyjeździe z Białegostoku w Olsztynie, zakrzątnęli się z miejsca wokół znalezienia jakiegoś lokalu. Pustostanów było mnóstwo, bo ich niemieccy właściciele uciekli i niewielu z nich zamierzało tu powrócić. Na początku moich rodziców zakwaterowano w mieszkaniu przy ulicy Reymonta u znajomego kolegi kolejarza z pracy ojca. Jedyne, co mama miała wtedy swojego i co było przydatne w gospodarstwie domowym, był komplet garnków i filiżanek oraz dwie pierzyny i dwie poduszki.

Strychy pełne przeróżnego dobra


W końcu 8 czerwca 1946 roku rodzice otrzymali wymarzone, samodzielne mieszkanie w poniemieckiej kamienicy przy ulicy Jagiellońskiej 31/10, a przedmiotem najmu był lokal składający się z jednego pokoju z kuchnią i spiżarką plus korytarz o łącznej powierzchni 42 metrów kwadratowych. Do tego dochodził przydomowy ogródek o powierzchni 139,37 metra kwadratowego, piwnica oraz jako współwłasność strych. Ten ostatni otwierało się potężnym kluczem z mosiądzu, którego na andrzejkach używaliśmy do wróżb z laniem wosku. Czynsz stanowił 3,80 zł miesięcznie plus świadczenie w wysokości 25,29 zł pokrywające udział najemcy w kosztach eksploatacji oraz podatek miejski — 1,50 zł. Dodam, że tata zarabiał wtedy na kolei około 750 złotych.

Mieszkanie było wyposażone w kuchenkę gazową z piekarnikiem, komplet klozetowy oraz dwa piece. Był też tam komplet mebli po poprzednich właścicielach, ale nie wszystkie można było zatrzymać. Nowemu najemcy przysługiwała za niewielką odpłatnością szafa, małżeńskie łóżko, kredens kuchenny, stół i dwa taborety. Te wszystkie dobra trzeba było zabezpieczyć, bo jeszcze w 1946 roku wałęsali się po dzielnicy szabrownicy, którzy włamywali się do pustostanów w poszukiwaniu przydatnego wyposażenia. Gdzieniegdzie więc nowi lokatorzy tworzyli coś w rodzaju nie w pełni legalnej straży obywatelskiej, której zadaniem była pomoc sąsiedzka w przeciwdziałaniu szabrowi.

Strychy były jeszcze pełne przeróżnego dobra. Opowiadał mi tata, że znalazł na naszym kilkanaście fajansowych talerzy z hitlerowską gapą pod spodem, których rodzice używali przez kilka lat, zanim dzielnicowy nie zwrócił im uwagi, że tak oznaczone talerze mogą wywrzeć podejrzenie, że ich nowy właściciel darzy sympatią niedawną, niemiecką przeszłość tego miasta. Powędrowały więc na śmietnik.


Zaraz po zajęciu lokalu tata udał się na bazar, żeby wyposażenie mieszkania uzupełnić. Kupił między innymi wiszący zegar ścienny z kukułką, kredens pokojowy, emaliowane kubki, dwie patelnie i wózek dziecięcy. Prawdopodobnie wszystkie te dobra były przedmiotem szabru. Tata, zapamiętały szachista, nabył również na bazarze szachownicę z figurami. Dodam, że po latach mama, już emerytka, też zdecydowała się na handel na olsztyńskim targowisku, sprzedając połatane przez siebie przechodzone ciuchy, traktując to bardziej jako służące do zabicia czasu hobby niż formę zarobku.

Boria z właściwą legitymacją


Następnym ważnym zakupem było radio, bo istniejące tu wcześniej, ścienna „toczka”, odbierała tylko dwa programy. Kupno radia nie było sprawą prostą, bo na olsztyńskim targowisku radioodbiorników było jak na lekarstwo. Tata udał się więc do Białegostoku, gdzie znajomy miał na sprzedaż dwulampowe radio „Nora” za 2500 złotych. Dwóch świadków złożyło podpisy, że kupił je dla własnego użytku. To radio posłużyło potem ojcu między innymi do odbieranie audycji radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Podobnie robili niemal wszyscy sąsiedzi i nikt się z tym specjalnie nie krył.

Po latach pojechaliśmy pociągiem na białostocki bazar w celu zakupu radzieckiego telewizora kolorowego marki „Rubin”. Kiedy wracaliśmy, nie można było przejść przez korytarz, tyle tam stało tych „Rubinów”, telewizorów, o których sobie opowiadano, że co trzeci wybuchał. Po latach udałem się do Kaliningradu, żeby nabyć za dolary aparat fotograficzny „Zenit”. Nie była to sprawa prosta, „Zenity” i tam były poszukiwane.

Postanowiłem skorzystać z pomocy zaprzyjaźnionej z „Gazetą Olsztyńską” redakcji „Kaliningradzkiej Prawdy”. Ich naczelny wysłuchał mnie uważnie, po czym przydzielił do opieki dziennikarze Borię, o którym wszyscy wiedzieli, że jest „uchem”. Boria zaprowadził mnie do sklepu z akcesoriami fotograficznymi. Niestety, na miejscu okazało się, że akurat jest „Sanitarnyj dień”, czyli generalne sprzątanie. Podniosło to mi ciśnienie, tym bardziej że mój wymarzony „Zenit” widniał na wystawie. Wtedy Boria zaczął łomotać w drzwi, a kiedy ukazał się w nich rozeźlony sprzedawca, przyłożył do szyby wiadomą legitymację. „Zenit” kosztował mnie 25 dolarów.

Syrenka stała na cegłach


Ale wracam do czasów mojego dzieciństwa. Jednym z deficytowych towarów był w tych latach sześcioelementowy zestaw młodzieżowy mebli „Alik”, po który stało się w kolejce przez kilka dni i nocy. Podobne starania towarzyszyły kupnie pralki „Frania”. Zdarzali się tacy, którzy stawali w kolejkach jako „słupy” i nieźle na tym procederze zarabiali. Były lata, kiedy towarami deficytowymi był papier toaletowy i inne artykuły higieniczne, nabywane w systemie kartkowym.

Fot. archiwum Władysława Katarzyńskiego
Fot. archiwum Władysława Katarzyńskiego

My, małolaty, też mieliśmy na oku towary, o które nie było łatwo. Kupowaliśmy je na targowiskach za zarobione przez siebie pieniądze, na przykład sprzedając makulaturę czy puste flaszki po alkoholu. Tak kupiłem dżinsy oraz trójwymiarową pocztówkę z syrenką. Nie wspominam tu o towarach deficytowych z wyższej półki, jak samochody, motocykle czy motorowery, bo w tych czasach wiele rodzin mogło się bez nich obyć. Pamiętam, jak jeden z sąsiadów chwalił się Syrenką z jakiegoś urzędowego przydziału. Woził nią nas, dzieciaków w kółko po podwórku, a nocami czuwał przy otwartym oknie, żeby mu samochodu nie ukradli. Pewnego dnia na momenty spuścił samochód z oczu, a kiedy zszedł do niego nazajutrz, zauważył że stoi na... cegłach.


Zresztą kradzieże trafiają się co rusz. Niedawno jedna z czytelniczek pożaliła mi się, że syn, który miał coś do załatwienia w Powiatowym Urzędzie Pracy, po wyjściu z budynku nie znalazł zaparkowanego tam swojego skutera. A przecież w dzisiejszych czasach skuter „aż tak” deficytowym towarem nie jest.

Władysław Katarzyński