Suskie mity: Piaskowe góry [felieton]

2021-05-31 19:24:12(ost. akt: 2021-05-31 19:21:35)
A czym właściwie są owe piaskowe góry w Suszu? Niczym. Dziś to zarośnięty wielki dół, w którym można znaleźć starą oponę. To zupełnie nieciekawe miejsce z punktu widzenia kogoś, kto nigdy nie rozbił tam obozu indiańskiego, nie stacjonował podczas lipcowych upałów jako badacz na Spitsbergenie

A czym właściwie są owe piaskowe góry w Suszu? Niczym. Dziś to zarośnięty wielki dół, w którym można znaleźć starą oponę. To zupełnie nieciekawe miejsce z punktu widzenia kogoś, kto nigdy nie rozbił tam obozu indiańskiego, nie stacjonował podczas lipcowych upałów jako badacz na Spitsbergenie

Autor zdjęcia: UG Susz/ arch. Życia Powiatu Iławskiego

Kto czytał w swoim czasie „W pustyni i w puszczy” ten pewnie pamięta dużo piasku. Jeśli był chłopakiem, pamięta też sztucer. Kto mieszkał w Suszu, czytał wspomnianą powieść Sienkiewicza, ten miał sztucer z leszczyny i swoją pustynię na piaskowych górach.
Piaskowe góry nie doczekają się raczej statusu nazwy własnej. Nie będą być może tytułem powieści współczesnej pisarki, ani też – to z pewnością – nigdy nie rozgoszczą się na mapie geograficznej Polski jako – choćby usypana z mozołem w czynie społecznym – ale jednak góra.

>> Morza doświadczyłem dopiero w wieku lat szesnastu. Nie liczę wycieczki na molo i zwiedzania Błyskawicy, ponieważ tam nie było piasku gorącego jak ten, który kleił się Stasiowi i Nel w drodze 
z Chartumu. Ani ziarnka piasku nie było, który przypominałby piasek z wydm, gdzie powstał film 
o blondynce wypatrującej człowieka w swetrze (tak zapamiętałem „Patrząc pod słońce” polski film oglądany tylko dlatego, że „leciał” w telewizorze).

Piaskowe góry – dla każdego były synonimem innej przygody, planem jego ulubionego filmu, ewentualnie własnego kina akcji, westernu, tak, najczęściej westernu. Chodziliśmy tam zazwyczaj przygotowani, wyposażeni, uzbrojeni po zęby w korkowce, łuki z leszczyny, ewentualnie tomahawki – te jednak najczęściej były kwestią umowną. „Ja mam tomahawk” – krzyczał dziesięciolatek i dzierżył w dłoni powietrze wymachując nim jak prawdziwy Czejen, Irokez lub inny Indianin.

Układając program zajęć kreatywnych mających na celu rozwijanie zainteresowań u dzieci i kształtowanie ich pomysłowości, zawsze w końcu na chwilę wszystko rzucam, ponieważ krzyczą we mnie piaskowe góry: Przyprowadź ich do nas. Zostaw nam, niech wreszcie sami siebie poprowadzą. Ciekawe, kim byliby dzisiejsi chłopcy na piaskowych górach?

A czym właściwie są owe piaskowe góry w Suszu? Niczym. Dziś to zarośnięty wielki dół, w którym można znaleźć starą oponę. To zupełnie nieciekawe miejsce z punktu widzenia kogoś, kto nigdy nie rozbił tam obozu indiańskiego, nie stacjonował podczas lipcowych upałów jako badacz na Spitsbergenie.


Dziś stałem się tak nudny, tak bardzo obrzydliwie realny, że nie pamiętam nawet, co robiłem na tym wzniesieniu pokrytym wiecznym lodem.

Nie wiem już jakie filmy i książki nas inspirowały do kolejnych zabaw polegających na rzucaniu się z olbrzymiej – jak na nasze rozmiary, nasze możliwości — skarpy w żółty, miękki piasek. Z tymi książkami to trochę przesadziłem. Mieliśmy co prawda niezłą kolekcję Karola Maya, ale kto by to czytał. Trzeba było kilka zdań co dziesiątą stronę przeczytać, aby poznać jakąś nazwę miejscowości, indiańskie, amerykańskie imię – po prostu obco brzmiące słowo, nazwę własną, aby przekręcając, wymawiając po swojemu historie dopisać samemu. Opowieść nie była za długa, nie przewijały się w niej nieistotne postacie, nie było żadnych opisów przyrody, metafor i innych środków artystycznego wyrazu. „Artystycznym” wyrazem to my byliśmy. Nie było to porównanie homeryckie, ale hałaśliwa 
i radosna onomatopeja.

Ludzie powiadają, że każda stolica, każde ważne miasto ma swoją kolumnę Zygmunta, Wawel, swojego Neptuna i zamek krzyżacki. Nie słyszałem jednak o tym, aby każda stolica, ewentualnie prowincjonalne miasteczko dysponowało wydłubanym przez koparki głębokim dołem na skraju lasu, który w rzeczywistości nie był żadnym dołem tylko piaszczystą księgą dżungli, polem bitwy rycerzy walczących o dobre imię śmiejących się z nich koleżanek, Morzem Bałtyckim, które rozpruwane dziobami łodzi wikingów sypało piaskiem po oczach, a z kieszeni czyniło worki z balastem dla bohaterów „Pięciu tygodni w balonie” Verne’a. I tu się wydało. Tak, byliśmy nieco obstukani w bibliotece, przynajmniej każdy z nas drogę do niej znał.

Ale co myśmy jeszcze oglądali, ewentualnie jak słuchaliśmy starszych kolegów czy rodziców tego już sobie nie przypomnę. Wystarczy wspomnieć Irona, który obwieścił nam, ze robi inwazje na Berlin i on oczywiście będzie Jankiem Kosem. Kolega Janusz – jednego miałem kolegę o tym imieniu - ze względu na swoje gabaryty został Gustlikiem. Mnie Grigorijem zrobił.

Stanowiliśmy drużynę znaną z telewizyjnego serialu, przy czym zawsze kreatywny Iron podsłuchawszy „coś i gdzieś” wprowadził swoje innowacje. Otóż, oznajmił, że podczas wojny była szkoła dla młodych żołnierzy, dla dzieci nawet, którą założyli Anglicy w Warszawie a nazywała się Hill Young (brzmiało to dokładnie: „Hiljung"). Niby coś po kantońsku, ale „Przypadki pewnego chińczyka” Juliusza Verne’a nigdy przez nas nie były odgrywane na piaskowych górach. W takim razie musimy się pogodzić, że byliśmy po prostu jakimiś Hiljungami – eskadrą komandosów szkolonych przez Anglików w Warszawie, których wysłano na Berlin. I tej wersji trzymam się do tej pory – ja Hiljung komandos.

I żeby wszystko było jasne, bez niedomówień. Zaznaczyć to, podkreślić muszę, ponieważ teraz to wielkie plenerowe studio filmowe, jak już wspomniałem, nieużywane od wielu lat, zarosło pięknie 
i bujnie, broniąc się wiosną i latem, zielonymi barwami maskującymi przed hałaśliwymi onomatopejami.


Można powątpiewać w prawdziwość moich słów. Nie, nie kłamię, nie zmyślam. Byłem Indianinem, Wikingiem i żołnierzem. Rozbiłem tam Berlin i zatrzymałem krzyżacką zawieruchę. Jeśli potrzebujecie świadka tych wydarzeń – służę. A jeśli trzeba dowodów, racjonalnych zmysłami potwierdzonych - zapraszam na piaskowe góry. Usiądźcie w dzień lub w nocy. W nocy nic nie widać, ale słychać z oddali czasu dobiegające dźwięki, tętent koni, szum fal i bojowe okrzyki bohaterów wyruszających ze łzami wzruszenia w oczach na podbój nowych ziem lub obronę swojej ojczyzny.

I nikt ich tego nie uczył. Nie mając niczego, sięgnęli po wszystko. Żyją po dziś dzień w nas, w naszych oczach. Nie wierzycie? Przyjedźcie do nas i spójrzcie nam 
w oczy. Sfilmujcie smartfonem hardy krok i radość życia. Spójrzcie jeszcze głębiej a zobaczycie tę lekką melancholię snująca się po ulicy Prabuckiej, Słowiańskiej, Korczaka, przy wudecie, na plaży, w ...

Marcin Włodarski
Życie Powiatu Iławskiego