Matka tylko jedna, a wyzwań tysiące

2021-05-26 10:02:03(ost. akt: 2021-05-26 13:16:54)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Kilka lat temu postanowiła z bliskimi wrócić z Warszawy w rodzinne strony. Na Mazurach znalazła przestrzeń do życia, pisania, wychowywania dzieci. Joanna Jaskółka, mama Kosmy i Adasia, autorka bloga „Matka tylko jedna”, tłumaczy, dlaczego każdy dzień powinien być Dniem Matki.
— Czym się różni mama z wielkiego miasta, którą była pani jeszcze kilka lat temu, od mamy z małej miejscowości?
— Na pewno ta pierwsza ma mniej obowiązków, bo nie musi się przejmować tym, że trzeba w piecu napalić, ogródkiem się zająć.

— Czyli to nie potrzeba wygody nakazała pani wyprowadzkę z warszawskiego wieżowca?
— Zdecydowały inne sprawy. W momencie, kiedy urodziłam pierwsze dziecko, nie byłam zameldowana w Warszawie, więc nie przysługiwał mi żłobek dla syna. A właściwie: nic mi nie przysługiwało, bo pracowałam na umowę zlecenie, więc zaraz po porodzie musiałam wracać do pracy. To szarpanie się, które było związane z tą sytuacją, niczego nie budowało, tylko niszczyło. Mając tę świadomość, że na wsi na Mazurach czeka do remontu dom należący do rodziny, zdecydowaliśmy, że mieszkanie obok bliskich będzie dla nas najlepsze.

— Posiadanie rodziny w pobliżu to coś, o czym marzy wiele młodych mam.
— To prawda, widzę to na założonej przez siebie grupie facebookowej.
Dziewczyny często przyznają, że zazdroszczą tym mamom, które mają babcię albo chociaż tylko sąsiadkę, której można zostawić dzieci na 20-30 minut. Z drugiej strony widzę też sporo narzekań na to, że te zaangażowane do pomocy babcie mają inne metody wychowawcze, niż byśmy chcieli. Niemniej, pod każdym takim postem, w którym ktoś narzeka na babcie, pojawiają się komentarze, żeby cieszyć się tym, że w ogóle ma się kogoś, kto może pomóc w opiece nad dziećmi, bo te z mam, które są takiego wsparcia pozbawione, żeby np. wypić kawę, muszą zamykać się na pięć minut w łazience.

— Czy odpowiedzią na brak tej symbolicznej wioski gotowej pomóc w wychowaniu dzieci, są blogi parentingowe, czyli rodzicielskie?
— Może nie tyle blogi, ile grupy w mediach społecznościowych. W grupie, o której wspomniałam, dziewczyny bardzo się wspierają. Proponują sobie na przykład pomoc w opiece nad dzieckiem czy spotkanie. Rozmawiają też, oczywiście, i wymieniają poglądy…

— Czyli medialny wizerunek matki, która innej matce jest wilkiem, jest niezgodny z rzeczywistością?
— Cóż, bywa i nieco prawdziwy. Bo faktycznie jest tak, że nie uczyliśmy się nigdzie, jak sensownie się komunikować, więc powielamy schematy komunikacyjne naszych rodziców, które nie przystają do dzisiejszych czasów.

— Jak z tą symboliczną czapeczką, którą — zdaniem wielu osób — dziecko powinno mieć na głowie nawet w upał?
— Zgadza się. Jesteś dobrą matką, kiedy twoje dziecko ma czapeczkę, a jak nie ma czapeczki, no to wiadomo… Jestem zwolenniczką i propagatorką porozumienia bez przemocy, które zakłada, że należy zwracać uwagę na to, żeby kogoś nie urazić, żeby komuś nie zrobić przykrości. Takiego sposobu komunikowania przestrzegam w swojej grupie facebookowej, bo wiem, że czasem znajdują się tzw. „matki-szczekaczki”, które na wszystkim się znają i wszystko krytykują. Kiedy i u nas coś takiego się zdarzy, przypominam, że zawsze najbezpieczniej jest mówić o sobie: co ja czuję, czego ja bym chciała.

— A skoro o „chceniu”… Jaką mamą chciałaby pani być?
— Jestem taką mamą, jaką chciałabym być.

— O, to zazdroszczę! (śmiech)
— No, trochę sobie „posłodziłam”, oczywiście! (śmiech) Na pewno nie chciałabym się aż tak bardzo denerwować w pewnych momentach i móc poświęcać dzieciom więcej czasu i uwagi. Chciałabym też mieć taką energię, żeby się zachwycić tym, co mówią moi synowie, nawet jeśli mówią to 15 raz. I być jeszcze bardziej ciekawa ich życia, tego, co myślą, co czują, jak odbierają pewne rzeczy.

— Jak się domyślam, ta potrzeba może być też wzmagana diagnozą, którą usłyszała pani wobec swoich synów jakiś czas temu.
— Zespół Aspergera stwierdzono u moich dzieci trzy lata temu, ale dłuższy czas trzymałam tę informację dla siebie. O moich synach można powiedzieć, że są – nie lubię tego określenia – „wysoko funkcjonujący”, więc nie miałam poczucia, że to wpływa np. na opisywane przeze mnie metody wychowawcze.

— Myślę jednak, że kiedy napisała pani o tym, że jest mamą dzieci ze spektrum ZA, dodała pani otuchy wielu rodzicom. Część z nich nie chce, z różnych względów, przyjąć diagnozy.
— Ja też miałam okres wyparcia. Kiedy usłyszałam, że obaj chłopcy mają spektrum ZA, natychmiast powiedziałam, że nie, że młodszy jest z nami w gabinecie dla towarzystwa.

Fot. Archiwum prywatne

— Co się zmieniło w waszym życiu od momentu, kiedy dowiedziała się pani, że synowie mają Zespół Aspergera?
— Niewiele, a jeśli już, są to zmiany na lepsze. Stosuję te same metody wychowawcze, ale mam więcej cierpliwości i, jak to się mówi, przestałam kopać się z koniem. Jedyną zmianą na gorsze jest to, że odkąd chłopcy chodzą na terapię, ja też muszę częściej spotykać się z ludźmi (śmiech).

— A jak z diagnozą czują się chłopcy?
— Mój młodszy syn poza tym, że ma świetną terapię, dzięki której robi ogromne postępy, nie uważa się za innego od otaczających go dzieci. Starszy z kolei bardzo nalegał na to, żebym napisała o Zespole Aspergera, bo chciał być zrozumiany. Diagnoza pozwala mu lepiej funkcjonować, jest bardziej pewny siebie i lepiej samego siebie rozumie. Długo próbował nauczyć się jeździć na rowerze, aż w końcu zdecydował, że skoro ma z tym problem przez zaburzenia integracji sensorycznej, to da sobie na jakiś czas spokój. Po kilku miesiącach, bez presji, wrócił do prób i sam, bez niczyjej pomocy, się nauczył.

— Co najbardziej lubi pani w swoich synach?
— Tę tzw. logikę aspergerową. Wpadam w zachwyt za każdym razem, kiedy powiedzą coś, co jest oczywiste, a ja na to nie wpadłam. Albo przestałam na to zwracać uwagę… Ostatnio podałam im zupę, ale zapomniałam o łyżkach, więc oni pytają, gdzie te łyżki są. Ja na to, że, jak zwykle, na suficie, a chłopcy jednocześnie obaj zadzierają głowę do góry w poszukiwaniu tych łyżek na suficie, bo dla nich to, co mówię, jest prawdą.

— Mam wrażenie, że pani diagnozę przyjęła jako coś, co pozwala na nowe otwarcie. A jak zareagowali czytelnicy bloga, kiedy podzieliła się pani z nimi tą informacją?
— Na palcach jednej ręki mogę policzyć negatywne reakcje. Przy czym nie były one jakieś intencjonalnie hejterskie, ale wynikały raczej z niewiedzy, z niezrozumienia. Do wszystkich ocen i opinii mam bardzo zdystansowane podejście. Analizuję je, ale się nimi nie upajam.

— Nawet wtedy, kiedy te dobre opinie pojawiają się pod adresem pani bloga? W końcu jakiś czas temu przyznano pani np. tytuł nadziei blogosfery…
— Takie sytuacje mnie nieco blokują. Bo za taką pochwałą idzie też odpowiedzialność. Wrzucam np. jakiś zabawny status na Facebooka, a dostaję komunikat zwrotny, że nie powinnam, bo jako osoba publiczna to… A ja nie zawsze mam ochotę być poważna i moralizować. Czasem chcę napisać coś durnego i już.

— A jak jednak zapragnie pani „moralizować”, to w jakiej sprawie? Co jest dla pani na tyle ważne?
— Sprzeciwiam się przemocy wobec dzieci. Nie tylko, co oczywiste, fizycznej, ale i psychicznej, która przejawia się np. w zmuszaniu ich do tego, by były jak ich rodzice. Zachęcam też do tego, żeby wychowywać dzieci w poczuciu wolności, dawać im szansę na zabawę w błocie itd.

— „Matka tylko jedna”, jak głosi tytuł pani bloga, ale wyzwań przed nią tysiące, prawda? Jakie jest największe z nich?
— Najtrudniejsze jest wychodzenia z siebie i stawanie z boku po to, by zobaczyć, jaką jestem w tej sytuacji mamą czy osobą. Kiedy ostatnio mój syn rozlał jakiś sok, miałam ochotę się wydrzeć. Ale spojrzałam na to właśnie z innej perspektywy i uznałam, że dobrze się stało. Dzięki temu miał szansę nauczyć się, jak posprzątać. W dorosłym życiu nikt nie postawi go do kąta za rozlanie soku, tylko będzie oczekiwał, że wytrze plamę.

— Czego pani sobie życzy z okazji Dnia Matki?
— Żeby każdy dzień był Dniem Matki. Bo kiedy myślę o tym święcie, pojawia się w mojej głowie wspomnienie pewnej sytuacji. Ja w sklepie z dzieckiem, które się wydziera, a wokół spojrzenia ludzi sugerujące, że jestem beznadziejna. I te komentarze: „dlaczego krzyczysz jak baba?”, „jak się nie uspokoisz, to ja cię zabiorę od mamy”. A do tego moje nerwy: że ludzie nie potrafią zamilknąć i po prostu przytrzymać mi zakupów, żebym ogarnęła to dziecko, żeby ono nie waliło głową w podłogę. Ta scena wraca do mnie w każdy Dzień Matki, bo życzę sobie, że społeczeństwo wreszcie zrozumiało, że dzieci nie działają jak w zegarku, że czasem wpadają w gniew, w szał czy w rozpacz, że czasem nie słuchają matki, ale że to wcale nie oznacza, że one są źle wychowane, a matka beznadziejna.

— Mam czasem wrażenie, że społeczeństwo to by chciało widzieć dzieci dopiero wtedy, kiedy one będą miały kilkanaście lat. Do tego czasu powinny być przezroczyste. Stąd chyba wizja świata osiedli dla bezdzietnych czy zakazu wstępu dla dzieci do restauracji czy hoteli.

— No tak, w końcu od dawna się mówi, że dzieci i ryby głosu nie mają. Teraz podkreśla się, że dzieci „przeszkadzają” dorosłym, ale ja myślę, że to ma związek z tym, że żyjemy i przebywamy w skupiskach. Zakupy robimy np. w galerii handlowej, w tłoku. A dzieci mają coraz więcej bodźców. Kiedyś nie było telewizji, nie było gier, nie było tylu świateł, nie było tyle muzyki, hałasu. My, dorośli, nie umiemy sobie z tym radzić, a co dopiero dzieci. Jeśli nas hałas dzieci przytłacza, to zastanówmy się, jak dzieci są zmęczone hałasem, który robimy my, dorośli.

Daria Bruszewska-Przytuła
d.bruszewska@gazetaolsztynska.pl