Wiktor Marek Leyk i jego felietony przełomu wieku [ROZMOWA]
2021-05-23 13:03:44(ost. akt: 2021-05-24 11:11:12)
NASZ PATRONAT// Znamy go jako społecznika, działacza na rzecz mniejszości, byłego parlamentarzystę. Ale Wiktor Marek Leyk przypomina ostatnio także o swoim innym wcieleniu. Właśnie ukazała się książka „Na przełomie wieków”, w której zebrany został fragment jego dorobku jako felietonisty „Gazety Olsztyńskiej” z lat 1994-2002.
— Do naszych rąk trafia część z około 420 felietonów, które opublikował pan na łamach „Gazety Olsztyńskiej”, a które przecież nie wyczerpują puli tekstów tego gatunku, który wyszły spod pańskiego pióra. Około 100 kolejnych zamieszczonych zostało w „Naszym Mazurze”. W felietonach, które trafiły do zbioru „Na przełomie wieków”, przyglądał się pan najważniejszym wydarzeniom z Polski i ze świata. Profesor Andrzej Staniszewski, autor wstępu do pańskiej książki, pisze, że przyjął pan w swoich tekstach postawę świadka epoki. Czy były tematy, których konsekwentnie i świadomie pan unikał?
— Jestem wdzięczny profesorowi Staniszewskiemu za to, że zapoznał się z moimi felietonami i skomentował je we wstępie, o którym pani wspomina. Profesor jest wybitnym prasoznawcą i znawcą warsztatu literackiego. Z jego analizy wynika, że niektórych tematów nie podejmowałem, ale muszę podkreślić, że – tak jak pani zaznaczyła – w książce znalazł się tylko pewien wybór felietonów. Pisząc je, nie miałem poczucia, że jakiś temat miałby mnie ograniczać. Z zainteresowaniem przeczytałem analizę tekstów, której dokonał profesor Staniszewski, bo dzięki niemu odkryłem, że faktycznie niektóre tematy pojawiały się w moich tekstach częściej, a innych nie było wcale lub prawie wcale. Nie było to jednak zamierzone. Kiedy zostałem zaproszony do pisania felietonów dla „Gazety Olsztyńskiej”, redaktor Józef Naróć, który był odpowiedzialny za weekendowy dodatek „Pilot”, poprosił mnie o teksty dotyczące Polski i świata. „Gazeta Olsztyńska” zawsze miała aspirację, by swoich czytelników zapoznawać także z informacjami ze świata. Tak było nawet pod koniec XIX wieku.
— Jestem wdzięczny profesorowi Staniszewskiemu za to, że zapoznał się z moimi felietonami i skomentował je we wstępie, o którym pani wspomina. Profesor jest wybitnym prasoznawcą i znawcą warsztatu literackiego. Z jego analizy wynika, że niektórych tematów nie podejmowałem, ale muszę podkreślić, że – tak jak pani zaznaczyła – w książce znalazł się tylko pewien wybór felietonów. Pisząc je, nie miałem poczucia, że jakiś temat miałby mnie ograniczać. Z zainteresowaniem przeczytałem analizę tekstów, której dokonał profesor Staniszewski, bo dzięki niemu odkryłem, że faktycznie niektóre tematy pojawiały się w moich tekstach częściej, a innych nie było wcale lub prawie wcale. Nie było to jednak zamierzone. Kiedy zostałem zaproszony do pisania felietonów dla „Gazety Olsztyńskiej”, redaktor Józef Naróć, który był odpowiedzialny za weekendowy dodatek „Pilot”, poprosił mnie o teksty dotyczące Polski i świata. „Gazeta Olsztyńska” zawsze miała aspirację, by swoich czytelników zapoznawać także z informacjami ze świata. Tak było nawet pod koniec XIX wieku.
— Felietony, co także wynika nie tylko z moich obserwacji, ale i ze wstępu profesora Staniszewskiego, mają nie tylko wyraźny zakres tematyczny, ale i strukturę. To efekt narzuconego sobie schematu, czy naturalnie pojawiający się tok wypowiedzi?
— Narzuciłem sobie tylko to, że w każdym tekście powinna się pojawić tematyka krajowa i międzynarodowa, a każdy wątek musi zostać umieszczony w pewnym kontekście. Zależało mi nie tyle na odnotowywaniu pewnych faktów, ale i na wskazywaniu przyczyn i skutków czy zależności.
— Narzuciłem sobie tylko to, że w każdym tekście powinna się pojawić tematyka krajowa i międzynarodowa, a każdy wątek musi zostać umieszczony w pewnym kontekście. Zależało mi nie tyle na odnotowywaniu pewnych faktów, ale i na wskazywaniu przyczyn i skutków czy zależności.
19 maja w WBP w Olsztynie odbyło się spotkanie autorskie Wiktora Marka Leyka. Towarzyszyła mu wystawa prac Kazimierza Napiórkowskiego, autora ilustracji zamieszczonych w książce "Na przełomie wieków"
— Bardzo ważne z punktu widzenia osoby, która czyta te teksty dzisiaj, okazują się wstępy. Bo, o czym warto powiedzieć tym osobom, które dopiero sięgną po pańską książkę, teksty zostały uporządkowane według lat, w których się ukazywały, i poprzedzone informacjami o najważniejszych wydarzeniach, jakie miały miejsce w tym czasie.
— Wynotowuję w tych wstępach przede wszystkim te fakty, które wiążą się z tematami felietonów zamieszczonych w książce. To takie króciutkie kalendarium, mające służyć czytelnikom. Przez chwilę pojawiła się pokusa, by uzupełnić felietony przypisami, ale uznałem, że to nie jest dobry pomysł. Tekst musi obronić się sam.
— Wynotowuję w tych wstępach przede wszystkim te fakty, które wiążą się z tematami felietonów zamieszczonych w książce. To takie króciutkie kalendarium, mające służyć czytelnikom. Przez chwilę pojawiła się pokusa, by uzupełnić felietony przypisami, ale uznałem, że to nie jest dobry pomysł. Tekst musi obronić się sam.
— A co gwarantuje mu tę obronę? To pytanie można też odwrócić i zapytać, co jest taką bronią w rękach felietonisty. Ironia? Dowcip?
— Najważniejsza jest na pewno znajomość faktów. I umiejętność łączenia tych faktów za pomocą skojarzeń. Duże znaczenie ma też wspomniana przez panią ironia i dystans do rzeczywistości. Może zabrzmi to nieskromnie, ale przyznam, że najcenniejsza jest jednak znajomość rzeczy. Bo bardzo rzadko zdarzało mi się, żeby któryś z czytelników wytknął mi błąd merytoryczny, przyłapał na jakiejś niewiedzy w zakresie tego, o czym pisałem. I, oczywiście, felieton musi mieć dobrą puentę.
— I ta puenta wcale nie musi przyjść do głowy po napisaniu tekstu, prawda?
— Oczywiście. Bywa, że to ona stwarza pomysł na cały tekst. Bardzo przydatne było dla mnie pod tym względem doświadczenie z życia kabaretowego z połowy lat siedemdziesiątych. I obcowanie z takimi indywidualistami tej sceny, jak np. Krzysztof Daukszewicz.
— Oczywiście. Bywa, że to ona stwarza pomysł na cały tekst. Bardzo przydatne było dla mnie pod tym względem doświadczenie z życia kabaretowego z połowy lat siedemdziesiątych. I obcowanie z takimi indywidualistami tej sceny, jak np. Krzysztof Daukszewicz.
— Teraz przyglądanie się scenie kabaretowej przynosi chyba mniej radości?
— Zanikł, niestety, kabaret literacki. Większość współczesnych kabaretów podejmuje tematykę obyczajową, polityka pojawia się w nich rzadko. Zdarzają się perełki, ale literacko kabaret jest dzisiaj kilka pięter niżej. Do pewnych wybiegów intelektualnych zmuszała nas też cenzura. Przy czym, muszę zaznaczyć, że bywali i tacy cenzorzy, którzy świadomie przymykali oko na to, że czytają tekst, który jest krytyką ustroju. Zdarzało się nawet, że współpracowali z nami, podpowiadając, jak coś powinno zostać napisane, żeby odpowiednia pieczątka mogła trafić pod tekst.
— Zanikł, niestety, kabaret literacki. Większość współczesnych kabaretów podejmuje tematykę obyczajową, polityka pojawia się w nich rzadko. Zdarzają się perełki, ale literacko kabaret jest dzisiaj kilka pięter niżej. Do pewnych wybiegów intelektualnych zmuszała nas też cenzura. Przy czym, muszę zaznaczyć, że bywali i tacy cenzorzy, którzy świadomie przymykali oko na to, że czytają tekst, który jest krytyką ustroju. Zdarzało się nawet, że współpracowali z nami, podpowiadając, jak coś powinno zostać napisane, żeby odpowiednia pieczątka mogła trafić pod tekst.
— Ale chyba nie zawsze dało się cenzurze umknąć?
— Kiedy redagowałem „Studia i Dokumenty Ekumeniczne”, cenzura wykreśliła nam z tekstu o Kościołach różnych obrządków fragment dotyczący liczby wiernych w Związku Radzieckim. Daliśmy tę informację w innym dziale, dwa numery później. A propos cenzury, przytoczę pewną anegdotę. Z prof. Karolem Karskim, wybitnym teologiem, należeliśmy do Ekumenicznej Grupy Roboczej do spraw Informacji w Europie. Zaproponowano, by kolejną konferencję tej Grupy zorganizować po raz pierwszy „za żelazną kurtyną” w Polsce. Byłem wtedy posłem, więc udało się. Zapytaliśmy też uczestników tego wydarzenia, z kim chcieliby się spotkać w Polsce. Chcieli z Jerzym Urbanem, więc umówiliśmy się z nim, wówczas rzecznikiem rządu, że weźmie udział w takim spotkaniu. Kiedy do niego doszło, z sali padło już pierwsze pytanie o to, kiedy w Polsce zostanie zniesiona cenzura. A Urban na to: „Szanowni państwo, są kraje socjalistyczne, w których nie ma cenzury”, czym wprawił ludzi w konsternację. Po tym dodał: „To Bułgaria i Związek Radziecki”. Zdziwienie było jeszcze większe wśród zebranych, więc po chwili Urban zapytał: „Czy państwo dziennikarze chcielibyście pracować w tych krajach?”. I tu po dłuższej chwili milczenia pojawiły się brawa.
— Kiedy redagowałem „Studia i Dokumenty Ekumeniczne”, cenzura wykreśliła nam z tekstu o Kościołach różnych obrządków fragment dotyczący liczby wiernych w Związku Radzieckim. Daliśmy tę informację w innym dziale, dwa numery później. A propos cenzury, przytoczę pewną anegdotę. Z prof. Karolem Karskim, wybitnym teologiem, należeliśmy do Ekumenicznej Grupy Roboczej do spraw Informacji w Europie. Zaproponowano, by kolejną konferencję tej Grupy zorganizować po raz pierwszy „za żelazną kurtyną” w Polsce. Byłem wtedy posłem, więc udało się. Zapytaliśmy też uczestników tego wydarzenia, z kim chcieliby się spotkać w Polsce. Chcieli z Jerzym Urbanem, więc umówiliśmy się z nim, wówczas rzecznikiem rządu, że weźmie udział w takim spotkaniu. Kiedy do niego doszło, z sali padło już pierwsze pytanie o to, kiedy w Polsce zostanie zniesiona cenzura. A Urban na to: „Szanowni państwo, są kraje socjalistyczne, w których nie ma cenzury”, czym wprawił ludzi w konsternację. Po tym dodał: „To Bułgaria i Związek Radziecki”. Zdziwienie było jeszcze większe wśród zebranych, więc po chwili Urban zapytał: „Czy państwo dziennikarze chcielibyście pracować w tych krajach?”. I tu po dłuższej chwili milczenia pojawiły się brawa.
— Przypuszczam, że takich zabawnych anegdot z tego czasu ma pan więcej, więc czuję się rozdarta, bo chcę posłuchać i ich, i opowieści o tym, co robił pan przed tym, jak zaczął – w 1994 roku – publikować felietony w „Gazecie Olsztyńskiej”.
— Felietonów wcześniej nie pisałem, więc ta propozycja Józka Narócia była dla mnie zaskoczeniem. Pisanie zacząłem w połowie lat siedemdziesiątych, od notek z terenu, ale prawdziwe dziennikarstwo i praca redaktorska zaczęła się dla mnie w 1976 roku, kiedy zostałem kierownikiem olsztyńskiego oddziału tygodnika „Za i przeciw”. To było pismo wydawane przez Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne, jak na ówczesne czasy kolorowe, zajmujące się tematyką życia społecznego i religijnego w Polsce. Publikowano w nim także teksty poświęcone historii, w tym działalności państwa podziemnego i Armii Krajowej, co w tym czasie nie było popularne w Polsce. Pisałem do „Panoramy Północy”, „Warmii i Mazur” czy „Komunikatów Warmińsko-Mazurskich”, w których ukazał się artykuł, którego autorami byliśmy Ryszard Otello i ja, a do „Tygodnika Powszechnego” napisałem dwa teksty z obecnym profesorem Andrzejem Saksonem. Po stanie wojennym szukałem jakiejś niszy, gdzie można pisać o czymś, co może być przydatne naszemu społeczeństwu. Z tego zrodził się kwartalnik „Studia i Dokumenty Ekumeniczne”, który miał charakter popularnonaukowego pisma, w którym opisywaliśmy życie chrześcijan w Polsce i na świecie. W redakcji byli przedstawiciele wszystkich wyznań. Zależało nam na dialogu i otwartości, bo czuliśmy potrzebę budowania wspólnoty na bazie wartości chrześcijańskich. Później pojawiło się „Słowo i Myśl”, czyli czasopismo adresowane do ewangelików. Wśród ważnych publikacji, które pojawiały się w pismach, z którymi współpracowałem, jest na pewno wspólny dokument Watykanu i Światowej Rady Kościołów „Chrzest, Eucharystia i posługiwanie duchowne” (BEM), nazywany powszechnie Dokumentem z Limy, który opublikowaliśmy jako pierwsi w Polsce. To w nim znalazły się zapisy dotyczące m.in. wzajemnej uznawalności chrztu przyjętego w różnych Kościołach.
— Felietonów wcześniej nie pisałem, więc ta propozycja Józka Narócia była dla mnie zaskoczeniem. Pisanie zacząłem w połowie lat siedemdziesiątych, od notek z terenu, ale prawdziwe dziennikarstwo i praca redaktorska zaczęła się dla mnie w 1976 roku, kiedy zostałem kierownikiem olsztyńskiego oddziału tygodnika „Za i przeciw”. To było pismo wydawane przez Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne, jak na ówczesne czasy kolorowe, zajmujące się tematyką życia społecznego i religijnego w Polsce. Publikowano w nim także teksty poświęcone historii, w tym działalności państwa podziemnego i Armii Krajowej, co w tym czasie nie było popularne w Polsce. Pisałem do „Panoramy Północy”, „Warmii i Mazur” czy „Komunikatów Warmińsko-Mazurskich”, w których ukazał się artykuł, którego autorami byliśmy Ryszard Otello i ja, a do „Tygodnika Powszechnego” napisałem dwa teksty z obecnym profesorem Andrzejem Saksonem. Po stanie wojennym szukałem jakiejś niszy, gdzie można pisać o czymś, co może być przydatne naszemu społeczeństwu. Z tego zrodził się kwartalnik „Studia i Dokumenty Ekumeniczne”, który miał charakter popularnonaukowego pisma, w którym opisywaliśmy życie chrześcijan w Polsce i na świecie. W redakcji byli przedstawiciele wszystkich wyznań. Zależało nam na dialogu i otwartości, bo czuliśmy potrzebę budowania wspólnoty na bazie wartości chrześcijańskich. Później pojawiło się „Słowo i Myśl”, czyli czasopismo adresowane do ewangelików. Wśród ważnych publikacji, które pojawiały się w pismach, z którymi współpracowałem, jest na pewno wspólny dokument Watykanu i Światowej Rady Kościołów „Chrzest, Eucharystia i posługiwanie duchowne” (BEM), nazywany powszechnie Dokumentem z Limy, który opublikowaliśmy jako pierwsi w Polsce. To w nim znalazły się zapisy dotyczące m.in. wzajemnej uznawalności chrztu przyjętego w różnych Kościołach.
— Książkę, którą niedawno oddał pan w nasze ręce, kończy współczesny tekst.
— Tak, to coś w rodzaju postscriptum. Oczywiście, czas jest zabójczy dla felietonu, a książkowy proces wydawniczy trwa dość długo, ale okazuje się jednak, że pewne fragmenty tego tekstu są bardzo aktualne. Piszę w tym tekście między innymi o Marsie, a właśnie kilka dni temu chiński łazik wylądował na tej planecie. Wracając jednak do samego tekstu, to znalazł się on w książce po to, by podkreślić, że cały czas warto patrzeć na otaczającą nas rzeczywistość z pewnym dystansem i z osobistą refleksją, pamiętając, o czym już rozmawialiśmy, że wszystkie fakty mają nie tylko swoje przyczyny, ale i skutki. Życie nie zaczyna się każdego dnia od nowa.
— Tak, to coś w rodzaju postscriptum. Oczywiście, czas jest zabójczy dla felietonu, a książkowy proces wydawniczy trwa dość długo, ale okazuje się jednak, że pewne fragmenty tego tekstu są bardzo aktualne. Piszę w tym tekście między innymi o Marsie, a właśnie kilka dni temu chiński łazik wylądował na tej planecie. Wracając jednak do samego tekstu, to znalazł się on w książce po to, by podkreślić, że cały czas warto patrzeć na otaczającą nas rzeczywistość z pewnym dystansem i z osobistą refleksją, pamiętając, o czym już rozmawialiśmy, że wszystkie fakty mają nie tylko swoje przyczyny, ale i skutki. Życie nie zaczyna się każdego dnia od nowa.
— Nie pomylę się chyba, przypuszczając, że na pańską zdolność dokonywania takich analiz i interpretacji, jakie znajdujemy w zamieszczonych w książce felietonach, wpłynęły wcześniejsze doświadczenia? Gdybyśmy spróbowali wymienić wszystkie pańskie działania społeczno-polityczne, to zajęłoby nam to sporo czasu. Bywał pan na spotkaniach z przedstawicielami najwyższych władz: od prezydenta George'a Busha, kanclerza RFN Helmuta Kohla po spotkanie w Ogrodach Lambeth z królową Elżbietą z okazji 150-lecia światowej YMCA, której królowa jest patronką — reportaż z tego spotkania opublikował pan w GO w 1994 r.
— Faktycznie, miałem okazję podróżować po świecie i spotykać wielu ludzi. Różnych ludzi. To pozwala mi lepiej rozumieć świat. Pamiętam, że w 1990 roku, w pierwszą środę lutego, zostałem zaproszony na śniadanie modlitewne w Waszyngtonie. Brały w nim udział grupy modlitewne z różnych parlamentów. Idea takiej grupy narodziła się właśnie w Stanach Zjednoczonych, a później, już po wojnie, została eksportowana do krajów europejskich. My taką grupę założyliśmy też w polskim Sejmie w 1985 roku. Wracałem do hotelu z tego uroczystego śniadania, podczas którego kazanie wygłaszał Billy Graham, miss Ameryki czytała Ewangelię i tuż po tym, jak ściskałem rękę prezydenta Busha, na jednej z ulic zauważyłem długą kolejkę. Jeden ze stojących w niej mężczyzn mnie zagadnął, proponując, żebym się zatrzymał i dołączył do nich w oczekiwaniu na jedzenie z garkuchni. Pomyślałem sobie wtedy: no ładnie, przed chwilą zjadłeś śniadanie w towarzystwie prezydenta Stanów Zjednoczonych, a teraz możesz zjeść obiad z bezdomnymi (śmiech).
— Faktycznie, miałem okazję podróżować po świecie i spotykać wielu ludzi. Różnych ludzi. To pozwala mi lepiej rozumieć świat. Pamiętam, że w 1990 roku, w pierwszą środę lutego, zostałem zaproszony na śniadanie modlitewne w Waszyngtonie. Brały w nim udział grupy modlitewne z różnych parlamentów. Idea takiej grupy narodziła się właśnie w Stanach Zjednoczonych, a później, już po wojnie, została eksportowana do krajów europejskich. My taką grupę założyliśmy też w polskim Sejmie w 1985 roku. Wracałem do hotelu z tego uroczystego śniadania, podczas którego kazanie wygłaszał Billy Graham, miss Ameryki czytała Ewangelię i tuż po tym, jak ściskałem rękę prezydenta Busha, na jednej z ulic zauważyłem długą kolejkę. Jeden ze stojących w niej mężczyzn mnie zagadnął, proponując, żebym się zatrzymał i dołączył do nich w oczekiwaniu na jedzenie z garkuchni. Pomyślałem sobie wtedy: no ładnie, przed chwilą zjadłeś śniadanie w towarzystwie prezydenta Stanów Zjednoczonych, a teraz możesz zjeść obiad z bezdomnymi (śmiech).
— I to jest ta różnorodność doświadczeń!
— Bez nich by nie było tych felietonów.
— Bez nich by nie było tych felietonów.
— A jak to się stało, że został pan szefem YMCA?
— Był rok 1988, nadchodził czas przemian. Czuliśmy to. I czułem też, że warto dać młodym ludziom jakąś ofertę, która będzie ich motywowała do rozwoju. Znałem YMCA, czyli Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej, wcześniej, bo jedną z kluczowych postaci Światowego Ruchu Ekumenicznego był John Mott, lider tej organizacji. Pomyślałem więc, że to może być dobra propozycja dla młodych. YMCA opiera się na przekonaniu, że należy rozwijać umysł, ciało i ducha, za podstawę czyniąc idee chrześcijańskie. W czasie wojny polsko-bolszewickiej amerykańska YMCA odegrała wielką rolę, budując np. pierwsze sierocińce na Kresach, dworcowe poczekalnie i przechowalnie czy biblioteki dla żołnierzy. Oferowano im też opiekę medyczną. W 1923 roku powstała polska YMCA. Zbudowano kilka siedzib tej organizacji, w których znajdowały się kryte baseny, sale gimnastyczne, biblioteki i hostele młodzieżowe. Młodzieży proponowano otwarcie na świat i szanse na rozwój. Polski oddział YMCA został zlikwidowany w 1949 roku. Udało mi się przywrócić ją do funkcjonowania w 1990 roku, a pierwszym szefem został jej wcześniejszy członek, prof. Tadeusz Koszarowski, wybitny chirurg i onkolog, twórca Centrum Onkologii w Warszawie.
— Był rok 1988, nadchodził czas przemian. Czuliśmy to. I czułem też, że warto dać młodym ludziom jakąś ofertę, która będzie ich motywowała do rozwoju. Znałem YMCA, czyli Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej, wcześniej, bo jedną z kluczowych postaci Światowego Ruchu Ekumenicznego był John Mott, lider tej organizacji. Pomyślałem więc, że to może być dobra propozycja dla młodych. YMCA opiera się na przekonaniu, że należy rozwijać umysł, ciało i ducha, za podstawę czyniąc idee chrześcijańskie. W czasie wojny polsko-bolszewickiej amerykańska YMCA odegrała wielką rolę, budując np. pierwsze sierocińce na Kresach, dworcowe poczekalnie i przechowalnie czy biblioteki dla żołnierzy. Oferowano im też opiekę medyczną. W 1923 roku powstała polska YMCA. Zbudowano kilka siedzib tej organizacji, w których znajdowały się kryte baseny, sale gimnastyczne, biblioteki i hostele młodzieżowe. Młodzieży proponowano otwarcie na świat i szanse na rozwój. Polski oddział YMCA został zlikwidowany w 1949 roku. Udało mi się przywrócić ją do funkcjonowania w 1990 roku, a pierwszym szefem został jej wcześniejszy członek, prof. Tadeusz Koszarowski, wybitny chirurg i onkolog, twórca Centrum Onkologii w Warszawie.
— Mam wrażenie, że kiedy mi pan opowiada o sobie, najwięcej mówi pan o innych. Chyba musi mieć pan szczęście do ludzi. Dowodem niech będzie np. Kazimierz Napiórkowski, z którym przez lata pan współpracuje.
— To prawda, znamy się z Kazikiem od dawna. Obaj urodziliśmy się w Szczytnie i obaj pracowaliśmy w tamtejszym Zespole Placówek Kultury i Sztuki, którego byłem dyrektorem w latach 1979-1981, a Kazik w okresie od 1984 do 1988. Do ZPKiS ściągnął Kazika, jako młodego chłopaka, ówczesny dyrektor tej instytucji, Krzysztof Daukszewicz, który zlecił mu pomalowanie ścian w miejscu, które chciał przeznaczyć na dyskotekę. Kazimierz spisał się świetnie, bo wymalował tam okładki płyt winylowych. I tak się nasze losy zaczęły splatać. Prace Kazimierza Napiórkowskiego ilustrują „Na przełomie wieków”, ale nasza współpraca trwa od dekad. To człowiek niezwykle utalentowany, ale wielkiej skromności.
— To prawda, znamy się z Kazikiem od dawna. Obaj urodziliśmy się w Szczytnie i obaj pracowaliśmy w tamtejszym Zespole Placówek Kultury i Sztuki, którego byłem dyrektorem w latach 1979-1981, a Kazik w okresie od 1984 do 1988. Do ZPKiS ściągnął Kazika, jako młodego chłopaka, ówczesny dyrektor tej instytucji, Krzysztof Daukszewicz, który zlecił mu pomalowanie ścian w miejscu, które chciał przeznaczyć na dyskotekę. Kazimierz spisał się świetnie, bo wymalował tam okładki płyt winylowych. I tak się nasze losy zaczęły splatać. Prace Kazimierza Napiórkowskiego ilustrują „Na przełomie wieków”, ale nasza współpraca trwa od dekad. To człowiek niezwykle utalentowany, ale wielkiej skromności.
— Wiem, że jednym z powodów, dla których przestał pan pisać felietony, był fakt, że musiał je pan zbyt wcześnie oddawać redaktorom, przez co traciły one na aktualności. Nie kusi pana, by dzisiaj wrócić do tego gatunku i zamieszczać swoje teksty w internecie? On daje nam szansę na publikację felietonu dosłownie minutę po jego napisaniu.
— Nie, zdecydowanie nie. Mój stosunek do internetu nie jest szczególnie dobry. Walorem internetu jest jedynie dostęp do dokumentów. Cała reszta jest pomieszaniem prawdy z fałszem, a żaden umysł ludzki nie jest w stanie tego ogarnąć i odróżnić ziarna od plew.
— Nie, zdecydowanie nie. Mój stosunek do internetu nie jest szczególnie dobry. Walorem internetu jest jedynie dostęp do dokumentów. Cała reszta jest pomieszaniem prawdy z fałszem, a żaden umysł ludzki nie jest w stanie tego ogarnąć i odróżnić ziarna od plew.
Daria Bruszewska-Przytuła
Wiktor Marek Leyk
urodzony w 1951 r. w Szczytnie, dyrektor Zespołu Placówek Kultury i Sztuki (w skład wchodzą Dom Kultury, Biblioteka i Szkoła Muzyczna) w Szczytnie w latach 1979-1981. Poseł na Sejm 1985-1989. Odtworzył Polską YMCA, której był szefem 1989-1998. Od 1994 Pełnomocnik wojewody, a obecnie marszałka ds. mniejszości narodowych i etnicznych, od 2003 szef Kancelarii Sejmiku Województwa Warmińsko-Mazurskiego. Publikuje od 1975 roku. Redaktor czasopism o tematyce ekumenicznej, wieloletni felietonista "Gazety Olsztyńskiej" i "Naszego Mazura". Członek kilku stowarzyszeń dziennikarskich.
Kazimierz Franciszek Napiórkowski
urodzony w 1955 r. w Szczytnie, dyrektor Zespołu Placówek Kultury i Sztuki w Szczytnie w latach 1984-1988. Przewodniczący Rady Miejskiej w Szczytnie w latach 1994-1999. Pracuje jako grafik w Galerii Sztuki Wozownia w Toruniu. Publikuje od 1980 roku. Umiejętności plastyczne pogłębiał w PWSSP w Gdańsku i na Wydziale Sztuk Pięknych UMK w Toruniu. Członek Stowarzyszenia Polskich Artystów Karykatury. Stworzył dwa cykliczne ogólnopolskie konkursy na rysunek satyryczny o policji „Posterunek Satyry” w Szczytnie i „Tuba Satyrica” w Toruniu. Autor wielu wystaw indywidualnych, uczestnik wielu wystaw zbiorowych. Uprawia artystyczne sztuki wizualne, nie uprawia roli i sportów ekstremalnych.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez