Nie mam czasu na imprezy i kaca. Rozmowa z Krzysztofem Piątkiem z zespołu CUJO!

2021-05-08 15:12:00(ost. akt: 2021-05-08 18:15:13)
 CUJO! Od lewej: Krzysztof Piątek (gitara), Alicja Parczewska (wokal), Paweł Bohun (klawisze).

CUJO! Od lewej: Krzysztof Piątek (gitara), Alicja Parczewska (wokal), Paweł Bohun (klawisze).

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Ponoć muzyka rockowa od lat znajduje się w kryzysie. Tymczasem na całym świecie powstaje wiele nowych, wartościowych kapel. Olsztyn nie jest wyjątkiem. Potwierdza to CUJO! — olsztyńskie trio tworzone przez ambitnych muzyków. O koncertach oraz śmierci rocka rozmawiamy z Krzysztofem Piątkiem, gitarzystą zespołu.
— Nazywacie się CUJO! To nawiązanie do thrillera Stephena Kinga?
— Tak, inspiracją był tutaj niezrównany Stephen King. Cujo (czyt. Kudżo — red.) to imię Bernardyna, który na skutek ukąszenia przez wściekłego nietoperza z potulnego czworonoga zamienił się w krwiożerczą bestię i zafundował pewnej rodzinie obfitujące w emocje chwile. Dla odróżnienia od innych składów funkcjonujących pod tą nazwą dodaliśmy wykrzyknik. Teraz brzmi to jak komenda: „CUJO! Do nogi!”. Nie tylko sama nazwa inspirowana była twórczością Kinga, jej wpływ sięgnął także tekstów. W książkach, których akcja rozgrywa się na dość niewielkiej, ograniczonej przestrzeni (jak Derry czy Castle Rock u Kinga), łatwiej jest o wyeksponowanie wątków psychologicznych i filozoficznych. Znacznie trudniej jest uzyskać ten sam efekt, kiedy rozpraszają nas międzygalaktyczne bitwy. W wielu tekstach CUJO! poszedłem za tą intuicją i przeniosłem akcję do fikcyjnego miasteczka Pilibow.

— Na temat waszej grupy niewiele wiadomo. Opowiedz trochę o historii kapeli, o ludziach którzy ją tworzą...
— Przywołanie konkretnej daty powstania CUJO! nastręcza pewnych trudności. Z moją siostrą, Alicją Parczewską, stworzyliśmy pierwszy numer jakieś 25 lat temu, czyli w momencie kiedy ja miałem osiem, a Ala trzy lata. Piosenka, o wdzięcznym tytule „Policyjny samochód” to prawdopodobnie najbardziej monotonny utwór na świecie. Cały kawałek opierał się na jednej nucie. Później tę jednonutową strategię wykorzystała Lady Gaga w „Poker Face”, który w odróżnieniu od naszego „Policyjnego samochodu” odniósł spektakularny sukces (śmiech).
Dzień po osiemnastych urodzinach Ali zagraliśmy pierwszą próbę. W tym wczesnym okresie bliżej nam było do bluesowego coverbandu niż zespołu z autorskim materiałem. W kolejnych latach przez skład przewinęło się siedemnaście osób. Od 2019 roku działamy jako trio wspomagane przez sesyjnych perkusistów. Alicja Parczewska jest wokalistką, Paweł Bohun gra na klawiszach, a ja komponuję muzykę, piszę teksty i gram na gitarze.

— Na facebookowej stronie zespołu określiliście się jako twór ponadgatunkowy. Czym jest dla ciebie ponadgatunkowość?
— To konsekwencja naszego muzycznego rozchwiania. Słucham nałogowo wielu odległych gatunków muzycznych i potrafię w jeden wieczór przejść płynnie od Coltrane'a do norweskiego black metalu (śmiech). Alicję z racji jej zawodu (jest aktorką w Teatrze Jaracza) inspiruje przenoszenie aktorskiego kunsztu do świata piosenki. Paweł słucha dużo jazzu, co także przekłada się na generalny „feeling” naszych utworów... Kiedy mocno „wkręcam” się w dany gatunek, zwykle ulegam pokusie uwzględnienia tej fascynacji w nowym utworze. Efektem tego są takie kawałki jak „Draka”, w której hiphopowy beat został zestawiony z charakterystyczną dla gypsy jazzu progresją akordów czy „Bistro Inferno” będące wypadkową muzyki funky i riffowania w klimacie Beastie Boys. Kiedy w wieku 10 lat kumpel mojego ojca podrzucił mi album „Californication” Red Hot Chili Peppers oniemiałem z zachwytu i z dnia na dzień porzuciłem mdłe brzmienie modnych w tym czasie girls- i boysbandów. Poza doskonałymi kompozycjami uderzająca była dla mnie właśnie gatunkowa płynność zespołu. „Red Hoci” przeplatali punkrockową furię z łagodnymi, „beatlesowskimi” refrenami; wulgarny rap z nastrojowymi, akustycznymi balladami. W ciągu niespełna godziny fundowali słuchaczowi podróż w najodleglejsze emocjonalne rejestry. Do dziś ten genialny album stanowi dla mnie najlepszą reklamę ponadgatunkowości.

— Na razie zna was stosunkowo wąska grupa słuchaczy. Planujecie pozostać w undergroundzie czy też marzy wam się większa kariera?
— Kiedy jako nastolatek grałem ekstremalny metal, w pakiecie z glanami i długimi włosami była także dozgonna wierność undergroundowemu etosowi, który przekładał się na wydanie demówki o najniższym możliwym nakładzie. Idąc tą drogą, znajomy wydał swój album w trzech egzemplarzach. Jednak dziś bardziej pociąga mnie wizja wielotysięcznego tłumu, który zna na pamięć nie tylko słowa moich refrenów, ale nawet zwrotek (śmiech). Jestem przekonany, że sukces, o ile nie jest okupiony artystycznymi kompromisami, pozostaje marzeniem znakomitej większości muzyków. Jeśli ktoś jest nieprzychylnie nastawiony do ludzi, którzy dzięki ciężkiej, wieloletniej pracy przenieśli się z zatęchłych piwnic na deski najlepszych scen, to z dużą dozą prawdopodobieństwa mamy do czynienia z psychologicznym mechanizmem dezawuowania rzeczy, których sam nie potrafi osiągnąć.

— Zapewne wkrótce zostaną zniesione obostrzenia pandemiczne. Czy planujecie jakieś koncerty?
— Pandemiczne obostrzenia utrudniły życie wielu zespołom. Pokrzyżowały także nasze plany, akurat w momencie, kiedy pojawiło się kilka ciekawych propozycji koncertowych. Granie live, poza tym, że przynosi mnóstwo satysfakcji, daje nam także możliwość zaprezentowania wielu niezarejestrowanych jeszcze utworów. Mamy materiał, z którego moglibyśmy zrobić co najmniej dwie płyty. Mamy nadzieję, że uda nam się nadrobić ten czas.

— Od jak dawna grasz na gitarze?
— Od dwunastego roku życia, więc ostatnio minęły mi z tym instrumentem już dwie dekady. Mój ojciec nauczył mnie pierwszych utworów Led Zeppelin, Pink Floyd czy Breakout na taniej gitarze klasycznej, która w miejsce „nylonów” miała założone stalowe struny. Utwory takie jak „Stairway to Heaven” czy „Is there anybody out there?” wykonywane przez mojego tatę przez długi czas traktowałem jak pierwowzory. Kiedy po latach słyszałem ich oryginalne wykonanie, czułem jakby cały ten rockowy panteon coverował numery mojego ojca (śmiech).
Gdy dwa lata później dostałem pierwszą gitarę elektroakustyczną, byłem już po „ciemnej stronie mocy”. Podpinałem instrument pod stary wzmacniacz Unitry, a całość przesterowywałem tanim efektem „Heavy Metal”. Chyba już nigdy później nie zbliżyłem się tak bardzo do brzmienia w stylu „lo-fi”. Na tym budżetowym sprzęcie nagrałem wraz z moim, niestety już nieżyjącym, przyjacielem pierwsze demo. Ja pisałem teksty i riffy, a Patryk „growlował” i grał na grillu, który miał imitować zestaw perkusyjny. Zarejestrowany na kasetę materiał został opatrzony świetną wejściówką. Tuż po naciśnięciu guzika odpowiedzialnego za nagrywania nad naszymi głowami przeleciał samolot, którego dźwięk zapewnił nam tak pożądane przez każdego metalowca „wojenne” intro. Po kilkudniowej ekscytacji okazało się jednak, że dźwięki samolotu to najwartościowszy element naszego materiału (śmiech).

— Jesteś nie tylko muzykiem, ale i nauczycielem. Prowadzisz prywatne lekcje gry na gitarze. Jakie motywacje kierują twoimi uczniami?
— Każdy przypadek to osobna historia. Jeśli ktoś chce nauczyć się grać nieskomplikowane utwory na prostych, „kowbojskich” chwytach, po dwóch miesiącach sumiennej pracy może zostać królem ogrodowych barbecue i imprez integracyjnych. Istnieje także niewielka grupa dzieciaków, która nad łóżkami wiesza plakat swojego gitarowego bohatera. To właśnie na nich spoczywać będzie odpowiedzialność, żeby w świecie zdominowanym przez syntetyczne brzmienia nie zapomnieć o Jimmim Hendrixie czy The Beatles.

Niezależnie jednak od tego, jaki cel przyświeca początkującym gitarzystkom i gitarzystom, zawsze staram się dać im wędkę zamiast ryby. W przypadku gry na instrumencie oznacza to, że zamiast jedynie odtwarzać istniejące już utwory, zdobywamy umiejętności tworzenia własnych pomysłów. Rozumiemy, dlaczego używamy określonych skal czy akordów. Gitara przestaje być dla nas jedynie kawałkiem drewna. Zamienia się w medium, poprzez które przekładamy emocje na język muzyki.


— Niektórzy mówią, że rock umarł. Zgadzasz się z tą tezą?
— Z tego co wiem, ze zdrowiem Keitha Richardsa wszystko w porządku. AC/DC wydało ostatnio świetny album, pojawia się także sporo ciekawych płyt wiernych rockowej stylistyce, szczególnie w obozie „retro rocka”. Myślę, że za każdym razem, gdy gatunek ten wykazuje symptomy wyczerpania, zjawia się ktoś taki jak Jack White i przypomina muzycznemu światu, czym jest rock'n'roll w swojej pierwotnej i nieskażonej formie.

Jeśli jednak chodzi o rock'n'roll rozumiany jako ogólny model życia, to z całego pakietu wybieram tylko specyficzną dla rocka estetykę i tatuaże. W naszym zespole nikogo nie przekonuje kojarzony z tym gatunkiem klimat nieskrępowanej, hedonistycznej rozpusty w stylu Motley Crue. W swoim prywatnym życiu już dawno wystawiłem temu rock'n'rollowemu stylowi nekrolog. Nie piję alkoholu, nie mówiąc już o eksperymentach ze środkami psychoaktywnymi. Chcę każdego dnia rozwijać się muzycznie i robić lepsze piosenki, a taki plan nie uwzględnia marnowania czasu na imprezy i kaca.

Paweł Snopkow
p.snopkow@gazetaolsztynska.pl