Nie żyje Bronisław Cieślak, sławny porucznik Borewicz z serialu "07 zgłoś się".

2021-05-02 11:17:42(ost. akt: 2021-05-02 12:07:23)

Autor zdjęcia: 07 zgłoś się (1976)

Bronisław Cieślak, popularny aktor, który wcielił się w postać porucznika Borewicza w serialu "07 zgłoś się". nie żyje. Zmarł po ciężkiej chorobie. Przypominamy wywiad, którego w 2013 roku udzielił "Gazecie Olsztyńskiej". Z popularnym aktorem rozmawiał wtedy Mariusz Jaźwiński.

Porucznik SB, czyli Sławomir Borewicz


Letnie wznowienie „07 zgłoś się“, serialu z czasów PRL-u, oglądało około 2 milionów telewidzów. — Zakładając, że dziś każdy ma w ręku pilota i pod palcem dwieście kanałów, to dużo. Jest mi bardzo miło — mówi Bronisław Cieślak, który w rozmowie z „Gazetą Olsztyńską” wspomina swoją kultową rolę porucznika Borewicza w kultowym serialu.

— Mówiło się, że serial „07 zgłoś się”, który okazał się telewizyjnym hitem, powstał na zamówienie rządu. Żeby ocieplić wizerunek milicji. To prawda?
— G... prawda. Krzysztof Szmagier, reżyser i scenarzysta, po pierwsze, był dziennikarzem, po drugie, skończył szkołę filmową, po trzecie, zajmował się prawem, bo zanim skończył szkołę filmową, skończył prawo. Już w czasie szkoły miał styczność z ciemną stroną ludzkiej natury. Czytając książki kryminalne, był zdenerwowany tym, że istnieje stereotyp tego typu powieści i ich bohaterów w demoludach. Szmagier kpił, że bohater, z reguły kapitan jakiejś milicji, jest moralnie nienagannym facetem, świetnym swojej robocie w zupełności jej oddanym. Klasyczna powieść kryminalna zaczynała się od tego, że kapitan bierze urlop, ale w ostatniej chwili dzwoni telefon, który wzywa go do zaszczytnej służby dla społeczeństwa, a ponieważ on jest świadomy, to, oczywiście, rezygnuje z urlopu i idzie do pracy. Żona też jest uświadomiona w kwestii profesjonalnych powinności swojego męża, więc nie jazgocze, tylko się godzi i go rozpakowuje. Potem pan kapitan goni bandytę. Znajduje go oczywiście, ponieważ społeczeństwo aktywnie z nim współpracuje, w nagrodę dostaje awans o jedną belkę, z szefem wypija — dosłownie — jeden kieliszek koniaku, oczywiście radzieckiego. Szmagier postanowił wszystko zrobić na opak. Stworzyć bohatera, który jest moralnie dwuznaczny, w południe pije wódkę, a przynajmniej mówi, że nic mu to nie przeszkadza, nie ma żony, jest rozwiedziony, ma za to rozliczne kochanki. Nie awansuje, niegrzecznie odzywa się do zwierzchnika.

Fot. Materiały pomocyjne telewizji Polsat

— Jak to możliwe, że cenzura przepuściła takiego antybohatera?
— Do wyboru są dwie możliwości: albo resort spraw wewnętrznych godził się z tym, że ktoś chce go ograć i machnął na to ręką, albo zrozumiał przewrotne intencje Smagiera i postanowił wykonać taki społeczny eksperyment, czy bohater tego typu może mimo wszystko przemycić jakiś podtekst propagandowy. Złoszczą mnie tego typu tezy, że ja pracowałem w serialu propagandowym. Nie wszędzie propaganda zaglądała, była w dzienniku wieczornym, ale już w sztuce niekoniecznie.

— A w ogóle to jest możliwe, że tacy ludzie jak Borewicz byli w milicji?
— Nie wszyscy tam byli trepami. Poznałem kilku takich, którzy pasowali jako wzór dla Borewicza. To choćby konsultanci, którzy pracowali przy filmie.

— Podobno letnie wznowienie serialu oglądało 2 miliony widzów. To dużo czy mało?
— Zakładając, że dziś każdy ma w ręku pilota i pod palcem dwieście kanałów, dwa miliony widzów to dużo. Mieszkam w Krakowie i na krakowskich Błoniach podczas mszy poświęconej pamięci Karola Wojtyły było 2 miliony ludzi. To był ocean nie do ogarnięcia wzrokiem. Więc jeśli taka rzesza oglądała serial, to jest mi bardzo miło.

— Chyba nie spodziewaliście się, że po 30 latach serial będzie się cieszył aż taką popularnością?
— Uczciwie mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy, ale z tego, co pamiętam, nie było naszym zamiarem wybudowanie piramidy Cheopsa, bicie rekordów. Chcieliśmy zrobić po prostu przyzwoity film. Dlaczego ludzie nadal chcą to oglądać? Mogę tylko założyć, że ci z mojej metryki, z mojego pokolenia, robią to z sentymentu, ale nie za PRLem. Znam, co prawda, takich, którzy za tamta epoką tęsknią, z powodów politycznych, ale to nie przypadkiem są byli funkcjonariusze tamtego aparatu. Natomiast wszyscy normalni ludzie chcą go oglądać, bo gdy to robili po raz pierwszy, byli dużo młodsi.

— Rajcowała pana popularność?
— Rozpoznawalność Borewicza na ulicy była duża, ale nie był to dla mnie wstrząs tektoniczny. Przyszedłem do serialu z telewizji. Na wizji prowadziłem dziesiątki programów, m.in. turnieje miast, więc byłem już rozpoznawalny. Potem to się, oczywiście, wzmoło. To dziwne uczucie i komuś, kogo ono nie dotknęło, trudno wyjaśnić, na czym polega. Zapewniam jednak, że można się przyzwyczaić.

— Były z tego jakieś profity?
— Oczywiście, że były. W kraju, w którym wszystkiego brakowało, rozpoznawalna twarz ułatwiała życie. Na przykład w sklepie mięsnym. Nigdy nie wchodziłem tam, gdzie była jakakolwiek kolejka, a tylko tam, gdzie między półkami hulal wiatr i nie było żywej duszy. Wchodziłem, zagajałem rozmowę np. o tym, jakie mają tu piękne puste haki. Wtedy zazwyczaj jakaś ekspedientka zwracała na mnie uwagę i kamieniała, a otrząsnąwszy się, zwoływała koleżanki. Zazwyczaj jedna z nich okazywała się kierowniczką i pytała, czego sobie życzę. Ja na to, że przecież wpadłem po żywność, ale nic nie ma, to chyba sobie pójdę. Wtedy zazwyczaj padało kluczowe pytanie: — A co pan by chciał? Wymyślałem, że chciałbym np. z pięć plastrów szynki na kolację i zazwyczaj coś takiego dziwnym trafem znajdowano na zapleczu. Ten sposób nazywał się na małpę. Robili to wtedy wszyscy popularni ludzie. Ale popularność sprawiała, że takie rzeczy robiły się często same i nawet nie trzeba było robić małpy. To działo się przez miłość widzów.

Bronisław Cieślak na spotkaniu z mieszkańcami Młynar
Fot. arch. OK w Młynarach
Bronisław Cieślak na spotkaniu z mieszkańcami Młynar

— Lubił pan Borewicza?
— Dopiero wtedy zdecydowałem się go zagrać, gdy po wielogodzinnej rozmowie z reżyserem nabrałem pewności, że tę postać polubię. Nabrałem przekonania, że gdybym takiego człowieka spotkał w tych czasach, to bym go polubił, niezależnie od tego, czy byłby on milicjantem czy kimkolwiek innym.

— Do filmu trafił pan nieco przez przypadek...
— Wcześniej zagrałem w serialu „Znaki szczególne”. Reżyserem był Roman Załuski. Wychwycili mnie w telewizji, zaprosili na zdjęcia próbne. Ja nie chciałem pojechać, ale mnie namówili. Twierdzili, że zrobię reportaż o tym, jak nie zostałem gwiazdą filmową. No, ale z reportażu wyszły nici, bo wygrałem zdjęcia, zagrałem w „Znakach...“ i wtedy zainteresował się mną Szmagier. Przyjechał do mnie na rozmowę, do Krakowa, o poruczniku Bolskim, bo tak się miała nazywać postać, którą miałem grać. Serial zaś miał się nazywać „Przygody porucznika Bolskiego”. Najpierw upadła nazwa serialu, bo była co najmniej banalna, a i nazwisko Bolski dziwnie jakoś brzmiało, miało kojarzyć się ze słowem „polski”, ale wychodził mi z tego raczej cienki bolek. No, więc w końcu i nazwisko upadło. Doszło do tego, że zaczęliśmy kręcić serial, minęły dwa tygodnie, a mój porucznik nie miał ani imienia, ani nazwiska. Ale w końcu w którymś momencie trzeba było użyć imienia. Z jego wymyśleniem poszło łatwo, właściwie ja podsunąłem, że może Sławek. Z nazwiskiem było gorzej, była dyskusja, ostatecznie nazwiska użyczył mistrz oświetlenia z ekipy. Z powstawaniem nazwisk postaci w tym serialu było różnie, np. nieco safandułowaty i niezbyt lotny policjant, partner Borewicza, dostał na nazwisko Zubek, czyli z- UB-ek. Ale nie wszędzie należy doszukiwać się takich podtekstów. Tarzałem się po podłodze ze śmiechu, gdy dowiedziałem się, że ktoś ukuł teorię, że Sławomir Borewicz to po prostu rozwinięcie skrótu SB.

— Czy serial opierał się na prawdziwych wydarzeniach?
— I tak, i nie. Na ogół kanwę stanowiły jakieś krótkie nowele kryminalne, do których wykupywano prawa. Krzysztof Szmagier często je przerabiał, kompilował z rzeczami, które przeczytał w policyjnych aktach. No, ale jedna z najdziwniejszych historii, które mieliśmy w tym serialu, wydarzyła się naprawdę. Chodziło o fabułę opowiedzianą w odcinku „Dlaczego pan zabił moją mamę?“. Chodziło w niej o to, że w różnych hotelach w różnych częściach Polski zaczęły pojawiać się pisane dziecięcym pismem kartki z tym właśnie pytaniem: dlaczego pan zabił moją mamę? Jak czytałem scenariusz, pomyślałem sobie: — No, to teraz powymyślał. Jak się potem dowiedziałem, akurat taka sprawa kryminalna rzeczywiście była. Pomysł wyjściowy wziął się z rzeczywistości.

— Czy aktorzy serialowi dużo wtedy zarabiali?

— No, tak się zarabiało, że po drugiej serii „07 zgłoś się”, czyli po mniej więcej dwóch latach od momentu, gdy zacząłem w nim grać, po sprzedaniu drugiego w swoim życiu malucha, po wylizaniu różnych klamek, po wyżebraniu asygnaty przesiadłem się na FSO 1500, czyli pierwszy w moim życiu czterodrzwiowy samochód. Mity o tym, że zarabialiśmy krocie, należy między bajki włożyć. Ze sztuki dało się wyżyć, ale w tym dziwnym kraju zwanym PRL, jeśli ktoś miał pieniądze, to ci, którzy, jak się wtedy mówiło, mieli dwa hektary pod szkłem i tam produkowali gerbery albo pomidory. Tak naprawdę to dopiero dziś kręcąc nieporównanie gorsze rzeczy od tamtych, aktorzy zarabiają przyzwoicie.

— Był pan takim ogierem jak Borewicz?

— Byłem kiedyś z wizytą w jednostce wojskowej, no i oczywiście zeszło na temat kobiet. Jakie to ja mam szczęście, że takie laski na planie kładą się ze mną do łóżka. Ale prawda jest taka, że tam nie było czego zazdrościć. Takie sceny były kłopotliwe. Czułem się jak na wystawie sklepu, w południe, na rogu dwóch rojnych ulic. Tu ci się nos spoci, więc pani ci puszkiem zetrze, tam uzupełni puder, zaczynają krzyczeć: — Jak ją całujesz, to nie podnoś lewej ręki, bo mi zasłaniasz. Wszystko robi się się na klaps, na rozkaz, słowem — kłopot. Nic mi z tego ogierstwa Borewicza dobrego nie przyszło.

— Ale w życiu prywatnym mógł już pan zaszaleć?

— Musiałbym być imbecylem, żeby z tego korzystać. Gdy byłem ratownikiem w Gródku nad Dunajcem, to wiedziałem, że jeśli panie są przyjazne, to chodzi im o mnie. Natomiast jeśli jakaś zalotna pani trzepotała rzęsami na mój widok w momencie, kiedy byłem rozpoznawalny jako Borewicz, to ja nigdy nie miałem do końca pewności, czy ona reaguje tak na mnie, czy na Borewicza. Bo jeśli do Borewicza, to byłem nim tylko na planie. Ja jestem mężczyzną z takich czasów, w których to jeszcze męską rolą było podrywanie, uwodzenie kobiety, a nie odwrotnie. W związku z tym mam nawyk, że gonię dopiero wtedy, kiedy przede mną uciekają. I tak było zawsze, od kiedy siebie pamiętam: im bardziej pani mnie ignorowała, tym bardziej mnie intrygowała. Takie panie, które okazywały mi względy, były dla mnie mało interesujące. A takie, które były w tym apetycie nachalne, były dla mnie po prostu odpychające.

Od lewej: Andrzej Wejngold i Bronisław Cieślak
Od lewej: Andrzej Wejngold i Bronisław Cieślak

— Mówi pan, jakby coś tu się w tym względzie zmieniło?
— Wydaje mi się, że tak, nastąpiły jakieś poważne zmiany w dzisiejszej obyczajowości. Mam wrażenie, że tak zwana mocniejsza płeć niewieścieje, że tym facetom się już nawet nie chce albo chce się dopiero wówczas, gdy ich kobieta za palec złapie i zaprowadzi, gdzie trzeba. To jakieś dziwaczne, cywilizacja ginie, ale trudno, niech i tak będzie.

— Co się działo z panem po nakręceniu „07 zgłoś się“?

— Powstało 21 odcinków „07 zgłoś się” w pięciu transzach. W 1976 roku nakręciliśmy pierwsze cztery odcinki i rozeszliśmy się do domów, tzn. do normalnej pracy. Ja akurat do telewizji, do dziennikarstwa. Przelicznik był taki, że w ciągu dwuletniego okresu pół roku pracowałem na planie filmu, a mniej więcej półtora roku byłem w pracy jako dziennikarz. Można powiedzieć, że aktorem bywałem, dziennikarzem byłem, w zasadzie to do tej pory uważam się za dziennikarza, charakterologicznie, bo od dawna już nie praktykuję.

— Chodziło mi raczej o to, że miał pan później zmienne koleje losu, że podobno sprzedawał pan gumę, czekoladę i zegarki w holu krakowskiego Domu Turysty.

— Głupki wyrzucili mnie z telewizji, bo — według nich — byłem pieszczochem PRL-u. No i dobrze, bo jakby mnie nie wyrzucili, to nie zostałbym prawdopodobnie posłem. W naszym kraju męczeństwo nobilituje. To prawdopodobnie ono spowodowało taki odruch solidaryzmu społecznego, że w wyborach dostawałem dużo głosów, nawet dwa razy zostałem posłem. Ogólnie po wyrzuceniu z telewizji robiłem masę różnych rzeczy: chałturzyłem na estradzie, rzeczywiście handlowałem gumą do żucia w holu turysty. Nie wstydzę się tego. W sumie to jestem wdzięczny, bo życie smakuje najlepiej wtedy, gdy ogląda się je z różnych perspektyw: raz spod wozu, raz z wygodnego siedzenia na wozie. Każde życie, którego amplituda jest mała, jest nudne.

— Czy to prawda, że jakieś 10 lat temu powstał scenariusz do kontynuacji „07 zgłoś się“, z tym, że w nowych realiach politycznych?

— Tak, powstał, ale ja nigdy nie chciałem, żeby to było kontynuowane. Kręcąc wznowienie, musielibyśmy się cofać w czasie, żeby opowiedzieć o tym, co wydarzyło się w przeszłości, jak Borewicz przeszedł bramkę weryfikacji. Trzeba by wtedy strasznie odreagowywać PRL, mówić o tym, jak to gnębiono Borewicza w minionym ustroju. Nie chciałem tego robić. Nie dlatego, że lubię PRL, ale dlatego, że napatrzyłem się już na cudowne nawrócenia, zmiany barw, na święcenia sztandarów, na zacieranie śladów za sobą. Za hardy jestem na to, żeby śpiewać w chórze nawróconych.

— A podobno za młodu był pan ministrantem?

— Dzielnica, w której się wychowywałem, to Kazimierz, mówiąc po krakowsku Kazmirz. Stoją tu dwa gotyckie kościoły. Jeden to Bożego Ciała, drugi — św. Katarzyny. Ja należałem do parafii św. Katarzyny, ale szkoła, do której chodziłem, miała katechetę, księdza z kościoła Bożego Ciała. Każdy dzień zaczynaliśmy od pacierza. No i zacząłem uczęszczać, jak większość moich kolegów z ul. Miodowej, do czegoś, co można było nazwać klubem, oazą. Była na zapleczu kościoła. Tam zresztą zagrałem swoją pierwszą rolę. Ksiądz sam napisał jednoaktową sztukę o męczeństwie św. Tarcyziusza, który wolał zginąć ukamienowany przez pogan, niż oddać im niesiony pod płaszczem Najświętszy Sakrament. To mnie powierzył zagranie głównej roli. To był mój debiut aktorski.

— Jak to się stało, że przez kilkanaście lat nakręciliście 21 odcinków „07 zgłoś się“, a odkąd gra pan w serialu „Malanowski i Partnerzy“, czyli w ciągu 4 lat, odcinków było już 600?
— Są inne czasy i dziś już nikt nie nakręci serialu takiego jak „07 zgłoś się“. Podobnie jak nikt nie weźmie się za serial o Janosiku, królowej Bonie czy Dyzmie. Rządzi pieniądz. Przy dzisiejszych standardach serial kryminalny musi być anegdotką opowiedzianą szybko i przystępnie. Niemniej jest mi bardzo miło, że mogę w nim grać, że moje umiejętności człowieka, który ma niemal 70 lat, mogą się na coś przydać.

Mariusz Jaźwiński