To, co dał nam świat…

2021-04-15 11:18:18(ost. akt: 2021-04-22 09:44:34)

Autor zdjęcia: Wikipedia

Znów wspomnienie, znów po wielkim Artyście… Znów zgrany schemat: żółty pasek w telewizji, jakiś wspomnieniowy program, nekrolog i kondolencje w prasie. A ja znów wiem, że w zaleceniu, by spieszyć się kochać ludzi, bo bardzo szybko odchodzą — nie ma cienia przesady.
Jego piosenkami jest usiane całe moje dzieciństwo. Znów ewentualny akt oskarżenia należałoby odczytać mojej mamie, jej muzycznym gustom, idolom oraz kolekcji płyt winylowych, po które obie regularnie sięgamy. Starą kolekcję wspiera dodatkowo kolekcja młoda — płyt CD — i zaręczam, że z takim samy zapałem nam obu czasem ręce lecą po „True Blue” i „Like a Prayer” Madonny, a czasem po całą dyskografię Beatlesów. Do końca życia nie zapomnę wzruszenia mamy, gdy w wieku lat 12 płynnie i bez zająknięcia wyśpiewałam jej piosenkę „Help!”, jedną z jej ulubionych piosenek nie tylko tego zespołu, ale zgoła całego świata — przy czym akurat dwujęzyczność z pewnością zawdzięczam z jednej strony własnemu uporowi i pracowitości, ale z drugiej — właśnie mamie i jej wsparciu, w tym także finansowemu. Ho, ho! — jeden raz chciałabym wszystkim czytelnikom zaśpiewać swoją wersję przeboju „Delilah” z repertuaru Toma Jonesa, też idola lat młodości mojej mamy. Ostatnio podobne wzruszenie dopadło mamę, gdy śpiewałam „Congratulations” z repertuaru jej ukochanego lat młodości, niejakiego Cliffa Richarda, czyli Harry’ego Rogera Webba, rocznik 1940…!

Co nie zmienia faktu, że też ostatnio mamę zachwyca Ray Dalton oraz „Ale jazz” w wykonaniu Sanah i Vito Bambino…

Ale faktem jest, że takich Trubadurów i solowego Krzysztofa Krawczyka mama podała mi niejako na tacy i było to na tym etapie mojego żywota, kiedy na nogach ledwo się trzymałam, bo jeszcze nie miałam wprawy w chodzeniu — nie mówiąc o samodzielności w innych czynnościach…!

Hej, Sobótka!

To chyba było pierwsze moje z Trubadurami spotkanie i niech pęknę! — mało jest w światowej produkcji muzycznej bardziej porywających melodii! I niech pęknę po raz drugi — długa, pusta, w miarę po prostej linii biegnąca szosa, zielony, bezkresny krajobraz po obu jej stronach, gdzieniegdzie tylko poprzetykany szpalerami rosochatych wierzb — a do tego auto, konkretnie kierownica, oraz „Sobótka” w odtwarzaczu — i świat z pewnością po większej swojej części należy do mnie! Pora roku: oczywiście przedednie czerwcowego przesilenia — ostatecznie słowa „Hej, Sobótka, Sobótka, dzień jest długi noc krótka, czas ucieka jak rzeka, jak wiatr” zobowiązują. Ale późna wiosna i wczesna jesień też się nada. Co do szczegółów samej trasy — każdy już się pewnie zorientował, że jest to jedna z wielu bocznych dróg, jakkolwiek, lecz niezmiennie wiodących w kierunku Elbląga, Malborka, a wreszcie najukochańszego Gdańska… Bo przecież te „zapalone wianki płyną Wisłą aż do Gdańska, przyszłość z dniem wczorajszym splata Wróżba Świętojańska” — a za wiankami, w takt „Sobótki” Trubadurów podążam ja. Zawsze.

W związku z „Sobótką” mam też jedno graniczące z pewnością podejrzenie… Uważam mianowicie, że to wyłącznie przez nią i uwielbienie mamy do niej oraz do czerwca jako jednego z dwunastu miesięcy — na świat przyszłam właśnie w czerwcu, choć wyliczona zostałam konkretnie na 21 maja. Że kosztowało to mamę dodatkowe 12 dni brzemienia oraz że skończył się dla niej ten eksperyment prawie zejściem z tego padołu — dziś ma już mniejsze znaczenie. Grunt, że urodziła mnie w swoim ukochanym czerwcu — bo przecież „Idzie czerwiec borem, lasem, drogą i bezdrożem. Jedną nogą jeszcze tutaj, drugą już za morzem. Pochylają się topole zapatrzone w wodę. Czyje dziś życzenie spełni Sobótkowy płomień?”. Dla mamy i dla mnie idzie — jeśli mamy nastrój, to nawet w grudniu!

Tak czy siak — nazwiska Krzysztof Krawczyk, Marian Lichtman, Ryszard Poznakowski i Sławomir Kowalewski — wyryły się w mojej świadomości dość wcześnie…

Krajobrazy

Z kolejnych piosenek Trubadurów z pewnością porywają mnie za każdym odsłuchaniem (i odśpiewaniem) w dwóch odsłonach krajobrazy, czyli piosenki „Krajobrazy” i „Krajobrazy zimy”. Te tęskne, najwyższej klasy piórem Janusza Kondratowicza malowane pejzaże przywołujące jakieś górskie, niezmierzone krainy, najpewniej Bieszczady, bo jest tam i Wetlina, i Otryt. A w tle oczywiście jeśli nie do końca złamane — to z pewnością już bardzo poobijane i udręczone serce…

W pierwszych krajobrazach króluje jesień — bo „dęby jak koral się czerwienią” — zwłaszcza „w zgubionych listach od dziewczyny”. Pomijam już fakt, że wers „Echa kołacze się kolęda” — z tym naciskiem na „kolęda” potrafili intonować wyłącznie oni!!!

W kolejnych krajobrazach już króluje zima — „Białe niebo, biała ziemia, białe płatki gwiazd”. A „burzany okrył śnieg”. I znów — tylko jej tam nie ma… Ani ciepła jej rąk.
W podobny klimat, być może znów za sprawą czarownej poezji Janusza Kondratowicza, wpisuje się „Będziesz ty”, w mojej prywatnej klasyfikacji tworząc krajobrazową trójkę. Przy czym jest to piosenka z rodzaju dwa w jednym. Zaczyna się od mistycznego wyznania, by dość niepostrzeżenie od wersu „Podzielimy między siebie całe niebo całą ziemię” — przejść w ostry big beat i w kategoryczną deklarację, że „prócz siebie nic nie mamy, nic nie mamy do stracenia”.

Trubadurzy to także „Słoneczniki-kwiaty”, „Wiera”, „Przyjedź, mamo, na przysięgę”, „Po co ja za tobą biegam” i „Jestem przy tobie”, w której właśnie solowe wejścia Krzysztofa Krawczyka niezmiennie wywołują ciarki na całym moim ciele i duszy. No, i chyba najbardziej znane „Znamy się tylko z widzenia” — ja z Trubadurami znam się od dziecka. I to szczęśliwie, dzięki mamie — nie tylko z widzenia.

Rysunek na szkle

Jeśli reinkarnacja rzeczywiście istnieje, ja w którymś ze swoich poprzednich wcieleń na mur-żelazo-beton byłam Greczynką! Mieszkałam sobie z pewnością w Atenach, byłam wierną wyznawczynią bogini Ateny, a oliwy z oliwek używałam absolutnie do wszystkiego, z wcieraniem w umyte włosy włącznie…!

Kto by się zatem dziwił, że w piosence już solowego Krzysztofa Krawczyka „Rysunek na szkle” — bez pudła i natychmiast rozpoznałam, ale i poczułam greckie rytmy? I znów nisko kłania się Janusz Kondratowicz — tym razem poezją malujący ten odcień błękitu nieba, który tylko w Grecji można oglądać. Ale to też piosenka o przemijaniu, tęsknotach, podróżach i powrotach — do ukochanego domu: „I odnajdę tamten ogień, i gościnny domu próg, i przyjazną dłoń. Lecz czy tamtą twą urodę zwróci nam rzeki bystra ton?” — pyta poeta. A takt muzyki po prostu sam porywa do tańca — w greckim słońcu, gdzieś z morzem na horyzoncie i wśród szczęśliwych ludzi…!

Dodatkowo, kiedy dziś wysłuchałam pierwszych wersów tej piosenki — myślę sobie, że mogłyby one posłużyć za moje życiowe credo… „Jeszcze sam się uczę siebie, żyję tak, jak umiem żyć — do utraty tchu. Raz mi gorzej z tym, raz lepiej, rzucam się w zdarzeń rwący nurt”. Tak… To o mnie.

Mało osób to może wie, ale te delikatne nuty, z greckim motywem w tle skomponował sam Krzysztof Krawczyk. I już za samą tę jedną kompozycję podziwiać go będę i szanować jako Artystę do ostatniego tchnienia.
Z mniej więcej tych samych czasów pochodzą inne moje ukochane przeboje — ukochane, bo przywołują natychmiast, od pierwszego dźwięku same sielskie obrazy: dom, krzątająca się zwłaszcza w okolicach kuchni mama, zapach czegoś smacznego w powietrzu, ciepło, bezpiecznie, beztrosko… A w tle muzyka, dużo muzyki! Czyli też dużo Krzysztofa Krawczyka — „Jak minął dzień”, „Byle było tak”, „Pamiętam ciebie z tamtych lat” i najbardziej klimatyczna ze wszystkich „Zabawa w stylu folk”.

To, co dał nam świat…

14 marca 1980 roku nie mogę pamiętać. Sama Anna Jantar była jedną z tych wielu piosenkarek lat 70-tych, której płyty w kolekcji mamy też znajdziemy. „Staruszek świat” lubimy, „Najtrudniejszy pierwszy krok”, „Cygańską jesień”, „Tyle słońca w całym mieście”, „Za każdy uśmiech”, „Wielka dama tańczy sama” i „Nic nie może wiecznie trwać” też.

Fakt: „Baju-baj, proszę pana (Jambalaya)” była jedyną piosenką, na która dało radę skusić mnie do powrotu do domu z podwórka, gdzie była nęcąca mnie bezustannie huśtawka. Bujać mogłam się do upadłego i do głębokiej nocy, ale rzeczywiście — jedno słowo mamy, że jak wrócimy, to ona natychmiast zapuści mi tę konkretną piosenkę. Albo nawet pozwoli mi osobiście dotknąć adaptera i opuścić delikatną igłę na czarność winylu. Bez pudła działało i zawsze — i do dziś funkcjonuje taka anegdota w moim domu, że czas wracać i włączyć sobie baju-baj…!

A potem przyszedł ów 14 marca, Warszawa-Okęcie, za sterami kapitan Paweł Lipowczan…

Cóż tu cytować? Lech Konopiński, autor słów, chyba najgenialniej oddał stratę i żal po Annie Jantar, którą do muzyki właśnie owdowiałego Jarosława Kukulskiego z całą mocą rozpaczy wyśpiewał sam Krzysztof Krawczyk. Gdybym jednak miała wskazać jedną-dwie strofy — wybrałabym „Gdy owoc dojrzewał w sadzie twym, to giął gałęzie do mych rąk.” Nie, tego się nie da wypowiedzieć dobitniej…!

Wiele piosenek mnie wzrusza, niezmiennie dotyka tej najwrażliwszej struny mojej duszy. Ale ta, może za sprawą Anny Jantar, a może sama z siebie — wzrusza mnie niezmiennie wyjątkowo. Kiedy słuchałam jej ostatnio, mama powiedziała, że chyba nigdy w życiu nie dam rady wysłuchać jej bez zadumy nad szybkim przemijaniem świata, nad jakimś wewnętrznym imperatywem, który powinien dzień w dzień nakazywać nam kochać ludzi, czynić dobro i nieść radość — i bez łez w oczach. No, nie dam. Teraz już z dwóch Wielkich Powodów…
Magdalena Maria Bukowiecka