Stanisław Raginiak: Poezja musi trochę boleć

2022-01-07 12:00:00(ost. akt: 2022-01-05 11:37:59)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Po latach jestem pewien, że są dwie rzeczy, których kupić na pewno nie można. Jakie? Wyobraźnia i życiowe doświadczenie — mówi Stanisław Raginiak. Tym pierwszym może pochwalić się od dawna, a to drugie poznać możecie w jego Crow River.
Jestem świeżo po lekturze.
"Moje Crow River" — poemat mazurskiego, bo pochodzącego spod Ostródy poety, to niewielka książeczka o wielkiej treści. Raginiak opisuje w niej własne losy, ale przedstawione poniekąd przez osoby, które spotkał na swojej życiowej drodze — i to w dużej mierze te, z którymi spotkania już na pewno się nie powtórzą. Niektórzy z tych, o których napisał, odeszli na zawsze.

Ze Stanisławem Raginiakiem jestem umówiona na 9:30. Rozmowę rozpoczynamy punktualnie.

— Dobrze mnie pani słyszy? — pyta mój rozmówca i zaraz wyjaśnia: — Mam taki typowy zwykły telefon, żyję bez tych różnych smartfonów. Kiedy widzę ludzi nagminnie stukających palcami po ekranie, to dostaję gęsiej skórki i chyba dlatego nie chcę ich naśladować. Wchodzę czasem do pociągu, bo muszę dojechać do Ostródy, aby dotrzeć do swojej wsi, w przedziale siedzi kilka osób i widzę, jak przebierają palcami, jakby uczestniczyli w zawodach kto szybciej. Nieraz korciło mnie, żeby zapytać: — A może byście państwo książkę poczytali?
— A nie widać nikogo z książką? — pytam.
— Bardzo rzadko, ale zdarza się. Najczęściej widzę literaturę drugiej i trzeciej ligi — słyszę w odpowiedzi.
Próbuję dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi. Co to za literatura?
— To przeważnie amerykańskie czytadła z infantylną fabułą, porównać je można do dziesiątków emitowanych dziś w telewizji seriali. Makabra! Może takie książki umilają czas, ale śmiem wątpić, by wnosiły do życia coś wartościowego — mówi Stanisław Raginiak. — Książka powinna przede wszystkim uczyć, także przez piękny język, poszerzać nasze horyzonty myślowe, uwrażliwiać. To jest credo literatury.
W przypadku drugiej i trzeciej ligi raczej trudno o tym mówić.
Ja zawsze w literaturze szukałem świata, którego nie znałem. Ciekawiły mnie literackie losy ludzi, którzy — dzięki autorowi — zrobili coś pięknego dla drugiego człowieka.
Literatura powinna też ułatwiać nam zrozumienie wielu aspektów życia. Nie sposób znaleźć tych wartości w tandetnych romansidłach. Chociaż… — jak powiedział mój mistrz prozy Wiesław Myśliwski — każda książka, choćby najmarniejsza, zawsze wnosi coś do życia drugiego człowieka.

— Czyli te czytadła też? — upewniam się.
— Na to wychodzi. Trudno mi dyskutować z opinią mistrza — przyznaje mój rozmówca i przypomina sobie bezpośrednią rozmowę ze Zbigniewem Nienackim, autorem m.in. „Pana Samochodzika”. — Powiedział mi kiedyś: — "Panie Stanisławie, pisze pan te swoje wiersze, pewnie trudne w odbiorze, no, to kto to będzie czytał?".
Z tego, co usłyszałem, wynikało, że ludzie sięgają najchętniej po takie książki, które nie wymagają większego wysiłku umysłowego. Może i dobrze... W końcu nie wszyscy muszą rozczytywać się w utworach Kafki, Strindberga czy Vonneguta. Gdyby tak było, świat byłby bardziej nienormalny, niż jest — mówi Stanisław Raginiak.
A czy pamięta pierwszą lekturę, która naprawdę zrobiła na nim wrażenie?
— Oczywiście. To była seria książek Karola Maya, w których głównym bohaterem jest Winnetou. To były pierwsze powieści, którymi zachłysnął się 12-letni Stanisław. Wypada dodać, że był początek lat sześćdziesiątych. Lekturę podsunął mi bibliotekarz z Łukty, skąd pochodzę. To było coś niesamowitego, pierwszy raz odkryłem Dziki Zachód. Literacki Winnetou przybył z innego świata, w który ja uwierzyłem.
Później przyszli kolejni autorzy książek przygodowych — to była fascynująca lektura. Z biegiem lat sięgałem po kolejnych autorów, pojawił się m.in. Dumas, Stendhal i wielu innych — wspomina mazurski pisarz.

Literacki przełom, co mocno podkreśla mój rozmówca, nastąpił jednak gdy miał już ponad dwadzieścia lat. Zafascynowała go wówczas jedna książka. Nie przypuszczał nawet, że po latach spotka jej autora.
— Byłem wtedy w wojsku. Kolega przyniósł mi niedużą książkę i powiedział: — "Musisz to przeczytać" — i przeczytałem.
To był "Pałac" Wiesława Myśliwskiego. Nie znałem dotąd tego autora. Lektura bardzo zmieniła moje dotychczasowe widzenie świata. Do dziś pamiętam, co pomyślałem po zamknięciu książki — „jak ktoś mógł napisać coś tak pięknego?”.
Niemal wszystkie dotychczasowe lektury jakby poszły w niepamięć. Liczył się tylko Wiesław Myśliwski — przypomina sobie mój rozmówca.
Po ponad trzydziestu latach autor "Pałacu" przyjechał do Łukty na promocję tomiku opowiadań Raginiaka "Dwie linie". Nie było to łatwe, Myśliwski postawił bowiem jeden warunek — w zbiorze musi znaleźć się choć jedno opowiadanie, które będzie pretekstem do jego obecności i wystąpienia. Padło na "Piwnicę" — kilkustronicową opowieść, którą mistrz Raginiaka ocenił bardzo wysoko.
— Udało mi się go zaprosić i gościć w moich rodzinnych stronach. Długo rozmawialiśmy, usłyszałem od niego wiele mądrych zdań nie tylko o samej literaturze, ale i o losie pisarza. W którymś momencie powiedział: — „Teraz, po tym, jak zobaczyłem pańską wieś, wiem o panu więcej, niż wyczytałem w opowiadaniach” — przekazuje Raginiak.

Mój rozmówca, od ponad czterdziestu lat mieszkający w Grudziądzu, wraca do rodzinnej Łukty, ale… głównie literacko.
— To zrozumiałe, że z biegiem lat coraz bardziej tęsknimy za tym, co było. To takie niepisane prawo losu. Napisałem kiedyś w wierszu, że "dawniej to chleb był lepszy i ludzie". W Łukcie spędziłem ponad dwadzieścia lat i to mi wystarczy. Dzisiejszej mojej wsi nie akceptuję, podobnie jak i zresztą coraz bardziej paskudnego świata. I nie chodzi mi o wirusowy kataklizm, ale o to, że "ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej" — jak powiedział poeta Edward Stachura.
Ubolewam nad tym. Mój mistrz kiedyś mi podpowiedział, że "dawna wieś (czytaj — ludzie) zaczęła się zmieniać wraz z nadejściem telewizorów". Od siebie dodam, że to właśnie wtedy zaczęliśmy zamykać się w domach, przestaliśmy rozmawiać, oddaliliśmy się od siebie. Niestety bezpowrotnie.
Próbujemy budować społeczeństwo obywatelskie, ale raczej marnie nam to wychodzi. Jako literat patrzę szeroko na wiele aspektów życia i stwierdzam, że nasze społeczeństwo coraz rzadziej i coraz słabiej utożsamia się ze swoją małą ojczyzną. Gdzieś zapodziała się chęć do wspólnego działania, przewartościowano świat nie w tę stronę, czyli w taką, gdzie forsa jest najważniejsza.
I ten odwieczny dylemat — mieć czy być? Stawiam na to drugie. Od lat tego bronię i tak będzie do końca moich dni — mówi pisarz z pełnym przekonaniem.

Gdzie jest teraz dom Stanisława Raginiaka?
— Mam dwa domy. Jestem trochę jak ta rozdarta sosna z "Ludzi bezdomnych".
Ziemia, którą opuściłem cztery dekady temu, jest dla mnie nadal ważna. To naturalne. Pochodzę z pięknych stron, więc czasem tęskno mi za jeziorami, lasem, łąkami… Spokojem. Niestety jest go coraz mniej. Przybywa domów, niektóre wyrastają w lesie, co jest nie do zaakceptowania przeze mnie. Samochody, quady, psy, a często po prostu zwykłe chamstwo... Sprawdzają się słowa Stanisława Lema "chamów może nie przybywa, ale mają się coraz lepiej".

Fot. archiwum prywatne


Ja mam swój mały świat, którego pilnuję i coraz mniej mnie obchodzi cały ten chaos.

Stanisław Raginiak:

Drugi dom — Grudziądz. Tu skończyłem służbę wojskową w 1974 roku i niebawem wróciłem z Łukty nad Wisłę. Zdarza się, że w luźnych koleżeńskich rozmowach ktoś stwierdza, że pewnie to tu spotkałem tę jedną jedyną i dlatego żyję w Grudziądzu. Zdradzę, że żona pochodzi z sąsiedniej wsi blisko Łukty.
Miasto nad Wisłą wybrałem dlatego, że w tamtych latach prężnie się rozbudowywało, dawało szansę na przyszłość.

— O poznaniu Elżbiety opowiada pan dość enigmatycznie w poemacie "Moje Crow River". Ale moment poznania jest szczególny.
— Grałem w zespole i, co tu ukrywać, ciągle wypatrywałem wśród tańczących tę, którą sobie wymyśliłem… Ot, młodzieńcze marzenie. Mijały zabawy, dancingi, wesela, potańcówki, ale jej na nich nie było... Pojawiła się w noc sylwestrową, chyba widziałem ją drugi raz w życiu. Teraz albo nigdy, pomyślałem. O północy wstałem zza perkusji, poprosiłem, by wstała od stołu i mocno speszony zaprowadziłem do moich rodziców. — „Mamo, tato — to będzie moja żona” — powiedziałem i wróciłem za perkusję. Po roku wzięliśmy ślub. Czas potwierdził, że dokonałem właściwego wyboru — zauważa mój rozmówca.

Miłości przedstawionej przez Raginiaka w poemacie towarzyszy jednak samotność.
— Poeta jest zawsze samotny. Samotna jest też jego dusza. Kocha i cierpi. Taki mu los przeznaczony. Jednak to jest inna samotność, trudna do określenia. A może nawet niemożliwa do określenia, również przez poetę.
Jedno jednak wiem na pewno, że spotkałem właściwą kobietę, której wrażliwość pokrywa się z moją, która wie, że muszę być pod specjalnym nadzorem, pod szczególną opieką.
Uściślając, dodam, że jestem poetą twardo chodzącym po ziemi. Sentymentalny bywam rzadko, a jeśli już to wówczas, gdy piszę wiersz liryczny, bo takie głównie są w mojej twórczości. Rzadko w poezji pojawiają się sytuacje humorystyczne — od tego są kabareciarze i satyrycy. Ja myślę, że poezja musi przede wszystkim trochę boleć — powiercić w duszy, sercu i umyśle — obudzić — wyjaśnia pisarz.

Faktycznie. "Moje Crow River" nie napawa raczej optymizmem, ale na pewno zmusza do przemyśleń.
— Spotkałem w swoim życiu wiele osób, również zadowolonych z życia. Jednak o nich nie piszę. Chyba nie taka jest rola poezji, mojej na pewno. Wolę, by moje wiersze były jak świder wkręcający się w duszę, fizycznie bezboleśnie, ale metaforycznie zadający ból. Chcę budzić ludzi z marazmu, odrętwienia, hipokryzji. Uczulać na dobro i piękno. Chcę byśmy przestali udawać innych, niż rzeczywiście jesteśmy. Żebyśmy nie byli błaznami swojego losu.
Kiedyś usłyszałem taką historię — do psychiatry przyszedł mężczyzna i powiedział, że zamierza odebrać sobie życie. Specjalista poradził mu, aby poszedł do cyrku, który wczoraj przyjechał do miasta. — "Jest tam znakomity klaun, który tak mnie rozbawił, że śmiałem się do łez. Dobrze to panu zrobi". Na to pacjent: — "To ja jestem tym klaunem".
— Myślę — kontynuuje Raginiak — że często, póki nie poznamy kogoś, wydaje nam się, że temu to wszystko w życiu wychodzi. Nic bardziej mylnego. Proszę mi wierzyć, od wielu lat nie spotkałem nikogo, u kogo w rodzinie wszystko układa się jak w pięknej powieści. Zawsze jest jakiś problem, a poezja ma o problemach mówić! Nie może być jałowa, wysoce intelektualna i jednocześnie pusta. Za kiepska, by poruszyć drugiego człowieka. Swoje trzeba wycierpieć, żeby pisać. Nie ja to wymyśliłem. Nie znaczy to, że czytając mamy płakać i załamywać ręce. Absolutnie nie. Szukajmy poezji opartej na doświadczeniu autora, a nie na wydmuszkach, od których uginają się półki w księgarniach.
Wielu moich znajomych, sięgając po moje wiersze, czasem przerywa czytanie, jak chociażby wtedy, gdy mówię im, że człowiek jest największy wtedy, gdy klęczy.
Poezja jest jak zaczarowany budzik, jak cudowny zegar z piękną duszą. Ludzie, czytajcie poezję. To moja wielka prośba — apeluje poeta.

Pod koniec listopada pisarz po raz pierwszy przyjechał do Elbląga, nie w sprawach literackich, ale medycznych — przez kilka tygodni był w szpitalu.
— Nie przepadam za tym słowem, ale przyznaję, że bulwar przy Kanale Elbląskim mnie zauroczył. Łukta leży blisko Ostródy, a przecież to tu jest początek kanału. Pierwszy raz "dopłynąłem" do Elbląga.
W tym mieście doświadczyłem ogromnej samotności, która wynikała z sytuacji, w jakiej się znalazłem, pierwszy raz w życiu byłem wśród ciężko chorych ludzi.
Niebawem ukaże się mój tomik poezji, w którym znajdzie się wątek elbląski. Będzie trochę mrocznie, ale pojawią się też przebłyski słońca — zapewnia autor.

W poemacie „Moje Crow River” tymi przebłyskami słońca są jego wnuki.
— Wiktoria i Jakub to moja niekończąca się radość. Jako dziadek doświadczam nowych przeżyć, to kolejne odkrywanie innego odcienia ludzkiego losu. Dzięki nim poznaję inny rodzaj miłości. Bez tego byłbym o wiele uboższym człowiekiem — zauważa Raginiak.

— Poemat mierzy się również z tematem starości. Boi się jej pan? — pytam.
— Odpowiem trochę wymijająco.
Kiedyś Lew Tołstoj zapytał jednego z przyjaciół, co jest jedną z największych niespodzianek w życiu. Nie słysząc odpowiedzi, rzekł: — "Starość. Jakkolwiek ją sobie
wyobrażamy, i tak nas zaskoczy".
Czas, który już za mną, wiele mnie nauczył. Wiem już, że niczego nie możemy przewidzieć i że powinniśmy cieszyć się z każdej chwili danej przez Boga. Dziś wiem, że nie można kupić dwóch rzeczy — wyobraźni i doświadczenia. To truizm, ale go przytoczę: inaczej patrzy się na świat, mając czterdzieści, pięćdziesiąt, czy sześćdziesiąt lat. Ważne, by nieustannie pracować nad sobą i jak najczęściej używać słów: proszę, dziękuję, przepraszam. Wtedy życie staje się radośniejsze. A gdy czyta się poezję — cieszy jeszcze bardziej.


Fot. archiwum prywatne

Stanisław Raginiak — urodzony w Łukcie pod Ostródą, mieszka w Grudziądzu. Debiutował tomikiem "Dziedzictwo" (1990). Kolejne lata przyniosły następne zbiory, m.in. "Uratuj mnie", "Żal", czy "Przenikanie światów". Raginiak jest też prozaikiem — opublikował m.in. "Skrawek Ameryki", "Ostatnie piętro samotności — raport z izby wytrzeźwień" i "Wewnątrz leśnego czasu", a także kilka zbiorów opowiadań.
W 2012 na Piskiej Wiośnie Poezji w Turnieju Jednego Wiersza otrzymał nagrodę główną — Srebrną Monetę Gałczyńskiego.
W 2015 włoskie wydawnictwo LietoColle opublikowało wybór "Poesie" — promocja odbyła się w Instytucie Kultury Polskiej w Rzymie. W 2017 w konkursie literackim włoskiego Stowarzyszenia Kulturalnego Metamorphosis Raginiakowi przyznano drugą nagrodę. W 2018 ukazał się wybór wierszy "Passano i giorni" — tłumaczką wierszy na język włoski jest córka autora — Elżbieta.
W 2019 wiersze Raginiaka po raz pierwszy przetłumaczone zostały na język hiszpański — autorką tłumaczeń jest Małgorzata Bortkiewicz-Morawska.
W 2020 Stanisław Raginiak został laureatem Orfeusza Mazurskiego za poemat "Moje Crow River".

Kamila Kornacka
k.kornacka@dziennikelblaski.pl