Wirus toczy gospodarkę już od roku

2021-03-04 14:22:00(ost. akt: 2021-03-04 13:25:14)
Gospodarka

Gospodarka

Autor zdjęcia: pixabay

Dziś mija rok od wykrycia w naszym kraju potwierdzonego przypadku zakażenia koronawirusem. Ekonomiczne skutki tego faktu będziemy odczuwać jeszcze przez wiele lat. Przez ten czas na pewno nie brakowało jednego – chaosu. Pod względem przepisów i rozwiązań gospodarczych.
Pandemia, jak każdy globalny kryzys, oznacza straty gospodarcze. W tym przypadku nie jest oczywiście inaczej, ale na pytanie „jak długo gospodarka będzie się po tym podnosić?” nie znamy jeszcze odpowiedzi. Warto jednak cały czas i to na wszelkie sposoby przypominać, że rynek pracy przeszedł w ten sposób z tzw. „rynku pracownika” z powrotem w „rynek pracodawcy”. Ale dla przedsiębiorców to i tak marna pociecha, bo cięcia dotknęły praktycznie wszystkich.

Co z falą upadłości konsumenckich?

W 2020 roku zniknął „zapis o braku zawinienia dłużnika w doprowadzeniu do niewypłacalności”. W konsekwencji więcej osób spełnia kryteria ogłoszenia upadłości. Tym samym, nawet umyślne doprowadzenie do niewypłacalności, nie jest już przeszkodą, a wina dłużnika nie jest nawet badana na pierwszym etapie postępowania.

Czy to wpłynęło na statystyki? W jakimś stopniu na pewno, bo według raportu Centralnego Ośrodka Informacji Gospodarczej (COIG), w 2020 roku w Monitorze Sądowym i Gospodarczym ukazało się 14 tys. 471 ogłoszeń związanych z postępowaniami upadłościowymi. Znaczna większość (ponad 13 tys.) to upadłości konsumenckie. Rok 2020 był w zasadzie rekordowy w tej kwestii i to biorąc pod uwagę kilka kryteriów. Padł np. rekord kwartalny i roczny (w tym drugim przypadku wzrost wynosi 64 proc. w porównaniu z danymi za rok 2019).
Wnioski o ogłoszenie upadłości najczęściej były składane przez mieszkańców województwa mazowieckiego, śląskiego i wielkopolskiego.

Dane z 2021 roku? Chyba nie pozostawiają złudzeń — tylko w styczniu przybyło 1,5 tys. osób z ogłoszoną upadłością, czyli liczba ogłoszonych upadłości konsumenckich przekraczająca tysiąc przypadków wzrasta od ośmiu miesięcy.

Firm upada jednak mniej. Przynajmniej na razie

W Polsce jest — w zależności od danych — blisko 3 mln przedsiębiorstw. W większości są to średnie i małe firmy, które są w zasadzie w najgorszej sytuacji, bo im pierwszym grozi bankructwo. Mimo to dane na temat upadłości firm są i tak dużo bardziej optymistyczne niż w przypadku upadłości konsumenckich. Wiemy, że w 2020 roku do sądów wpłynęło blisko 31 proc. mniej wniosków o ogłoszenie upadłości firm w porównaniu do roku 2019. To chyba zaskakujące dane, bo mówiło się o odwrotnej tendencji.
Są jednak dwa wytłumaczenia. Obiegowa opinia mówi, że do spadku liczby składanych wniosków przyczyniają się pieniądze z tarcz antrykryzysowych, które — póki co — chronią przedsiębiorców przed najgorszym scenariuszem. To pierwsze wytłumaczenie. Drugim jest działalność sądów, która nadal jest mocno ograniczona. Gdy sądy się nieco „odkorkują”, to liczby wzrosną. Ale część statystyk będzie siłą rzeczy nieprawdziwa — skoro byli przedsiębiorcy mogą bez problemu ogłaszać upadłość konsumencką, gdy wykreślą działalność z CEDiG. Wówczas wkroczą syndycy, którzy co prawda będą prowadzić upadłości konsumenckie, ale tylko formalnie, bo tak naprawdę będą to upadłości gospodarcze.

Absurdów co niemiara

Absurdów w instrukcjach dla obywateli było pod dostatkiem. Rząd wprowadzał niemające żadnego sensu ograniczenia — np. zakaz wstępu do lasów, a później się z nich wycofywał. Mieliśmy podział na strefy, który ot tak został porzucony, bo przypominamy, że niedawno minęło ponad 50 dni od czasu, gdy spełniamy wskaźniki strefy żółtej, co oznaczałoby — według wykładni z końcówki 2020 roku — otwieranie kilku zamkniętych dziś branż. Do tego doszedł zakaz noszenia przyłbic, mimo że kilka miesięcy wcześniej rząd przekonywał o potrzebie ich produkcji, a galerie handlowe są otwierane chyba tylko po to, żeby zaraz się zamknąć (zwłaszcza że rozporządzenia regulujące ich działalność publikuje się na ostatnią chwilę). W czasie pandemii nie obniżono też w Polsce stawek VAT (wzorem innych krajów), a na dodatek przepchnięto kilka nowych podatków, np. cukrowy. Konsekwencje są takie, że coraz mniej osób nosi maseczki, a branża gastronomiczna otwiera się mimo zakazów, bo inaczej po prostu się nie podniesie. Polacy wygrywają też sprawy w sądach dotyczące nieprzestrzegania obostrzeń, bo te są nielegalnie wprowadzane, a gdzieś w tle rozgrywa się dramat pracowników służby zdrowia, ich rodzin i pacjentów zakażonych koronawirusem, ale też tych, którzy stracili szansę na leczenie, bo brakuje dla nich miejsc w szpitalach i przychodniach. Wystarczy wspomnieć o trudnej sytuacji onkologii. Globalny kryzys tylko uwypuklił problemy polskiej służby zdrowia. Pogłębia się też kryzys w edukacji, choć niektóre rozwiązania ze zdalnego nauczania mogą przyspieszyć proces cyfryzacji polskich szkół. Mimo to szkoły dalej zostają zamknięte, a na Warmii i Mazurach uczniowie klas 1-3 wrócili do zajęć stacjonarnych tylko na chwilę — przez zamknięcie województwa.

A ostatnie rozporządzenie o dozwolonej liczbie zajętych miejsc w hotelach? Właściciele muszą zostawić połowę hoteli pustą, więc... zaczęli wynajmować gościom nie jedno- lub dwuosobowe pokoje, a te większe. W konsekwencji goście śpią np. w pokojach cztero- czy pięcioosobowych, a „jedynki” (chyba bardziej bezpieczne) są wolne.


Ktoś traci, ktoś korzysta


waldemar kozłowski

Na razie przedsiębiorcy mieli kroplówkę z pieniędzmi z tarczy antykryzysowej. Biorąc zwolnienie ze składek ZUS, podpisywało się klauzulę konieczności utrzymania. Jak ta kroplówka się skończy, to dopiero się okaże, jaki jest stan pacjenta — mówi dr Waldemar Kozłowski, ekonomista z UWM. — Na razie to jest jeden wielki chaos związany z pomocą, bo kwoty są różne. Tak samo, jak warunki dla poszczególnych branż, a jest jeszcze przecież afera z instytucjami kultury. Jeszcze wcześniej mówiłem, że jesteśmy na etapie kryzysu ekonomicznego. Koronawirus tylko go pogłębił — uważa. — Co będzie dalej? Nikt nie wie. Ale na pewno ktoś na tym skorzysta. W 2008 roku, podczas kryzysu gospodarczego, spytano Donalda Trumpa o to, jak widzi rozwój tego kryzysu. Odpowiedział, że ma najlepsze żniwa, a nie problem. Dlatego dla niektórych obecna sytuacja oznacza upadłość, a dla innych okazję do przejęcia spółek. Są już takie przypadki, np. przejmowanie hoteli. I abstrahuję tutaj od teorii spiskowych, bo chodzi po prostu o strategię biznesową — podkreśla dr Kozłowski. — Jest okazja, więc ktoś korzysta. Niektórzy przedsiębiorcy uciekają z kredytów, więc są bardziej skłonni do sprzedaży w dobie kryzysu, niż wcześniej. Paradoks jest taki, że firmy nie padną, tylko zmieni im się właściciel. Według mnie nikt nie wie, co przyniesie przyszłość, bo mieliśmy różne informacje na temat końca pandemii. Ten termin ciągle się zmienia i nie wiem, czy jeśli dzisiaj ktoś zaryzykuje w biznesie, to jednak nie zyska. Dzisiaj jest czas taniego kupowania — podkreśla. — Na rynkach finansowych często obserwujemy, że przy zachwianiu kupuje się złoto, a teraz wręcz przeciwnie. Dlatego zadanie dzisiejszego menadżera nie polega na przewidywaniu przyszłości, a na zabezpieczeniu firmy przed jakimkolwiek kryzysem. Bo nikt nie przewidzi, czy nie wybuchnie wojna, nie będzie klęski żywiołowej, czy właśnie pandemii. Dlatego firma musi być elastyczna, mieć możliwość zmiany formy czy logistyki. Wystarczy przytoczyć przykład Kodaka, który był liderem na rynku fotografii, a przegapił zmiany rynkowe i groziło mu bankructwo.

PJ