Nie żyje Krzysztof Kowalewski. Miał 83 lata [ROZMOWA]

2021-02-06 15:18:58(ost. akt: 2021-02-23 11:35:04)

Autor zdjęcia: arch. prywatne

Krzysztof Kowalewski, wybitny aktor teatralny i filmowy, nie żyje. Wystąpił m.in. w filmach "Brunet wieczorową porą", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" i "Miś". "Dobranoc, panie Sułku. Wspaniały facet, twardy, ocalony z Zagłady" — na swoim profilu na Facebooku napisał prof. Jan Hartman.
Krzysztof Kowalewski uwodził aktorsko leniwie niemal, bez potrzeby umizgiwania się do publiczności. Bez wielkich akrobacji tworzył wielkie role i epizody. Za aktorskim talentem i potężnym doświadczeniem chował się długi, ciekawy życiorys faceta znającego niejedną tożsamość, z pamięcią własnej mamy ratującej się z warszawskiego getta i całymi latami historii wplatającej tamte czasy w lata powojenne. Nieprawdopodobny gawędziarz, który potrafił odnajdywać cząstki poczucia humoru także w ciemnych zaułkach życia.

Człowiek uważny na to, co się wydarza — i chyba z tego czerpał inspirację do kolejnych ról, czasami niby to szarych ludzi, z których wyciągał niepowtarzalność. Tę wiedzę przekazywał studentom warszawskiej PWST, ciągle samemu ucząc się tego, kim był jako aktor.

Krzysztof Kowalewski zmarł dziś, ale zostawił kawałki swojego imienia w tak wielu rolach i aktorskim fachu, że nawet z drugiego końca tęczy będzie ono długo jeszcze wybrzmiewało. A ci, którzy pamiętają tę jego kultową kreację radiową, pewnie słyszą jego ciepły i zaczepny głos, myśląc: kochalim pana, Panie Sułku.


Przypominamy rozmowę, jaką przeprowadziliśmy z Krzysztofem Kowalewskim kilka lat temu.

— Jest pan szczęściarzem?
— Farciarzem! Zostałem aktorem, bo nie miałem pomysłu na swoje życie. Zdałem maturę i wzruszyłem ramionami, bo co dalej? Koledzy szli już określoną drogą, a ja nie wiedziałem, gdzie jest moje miejsce. Padło więc na szkołę aktorską.

— Pada to niedaleko jabłko od jabłoni. Poszedł pan w ślady mamy?
— Mama była aktorką, ale nie chciała, żebym poszedł w jej ślady. Jeśli ktoś posmakuje tego zawodu, wie, z czym on się kojarzy i jakie figle płata. Nie posłuchałem jednak mamy, poszedłem na egzamin, którego nie zdałem. W następnym roku wystartowałem ponownie — tym razem z sukcesem. Byłem uparty, ale nie żałuję.

— Nie mógł pan lepiej trafić...
— Mogłem. Ale miałem szczęście i predyspozycje do tego zawodu. Gdybym ich nie miał, przepadłbym z kretesem i byłaby ze mnie marna aktorzyna. Nie przepadłem, dużo grałem i żadnej roli nie żałuję. Nawet kilka z nich wspominam z sentymentem. Mam na myśli liczne role teatralne, które nieźle mnie wyszkoliły warsztatowo. Dzięki nim czuję się bardzo dobrze psychicznie, czyli mam zawodową pewność. Scena dała mi niezły wycisk. Teatr w życiu każdego aktora jest dożywotnią uczelnią i to właśnie na scenie talent jest weryfikowany. Ekran telewizora można oszukać, widza siedzącego w teatralnym fotelu już nie.

— Ale to gwiazdy seriali święcą triumfy.
— Może i święcą, ale czy rzetelnie uprawiają zawód? Prawdziwy aktor, czyli ten wyszkolony przez teatr, może podjąć się każdego zadania. Na pewno je wykona, bo ma środki. A co z tym gościem, który prześlizguje się z telewizyjnego ujęcia na ujęcie? Nie trzeba wielkich predyspozycji, żeby opłakiwać śmierć serialowej ciotki, przeżywać zawody miłosne, pić herbatę albo jeść zupę. Na tym w większości polegają przecież nasze filmy...

— W teatrze jedzenie zupy ma inne znaczenie?
— Kiedyś grałem scenę jedzenia razem ze Zbyszkiem Zapasiewiczem, który siedział naprzeciwko mnie i nakładał mi straszne ilości jedzenia. To była bardzo zabawna scena, ale taka miała być. Swoją grą musieliśmy rozbawić publiczność tak, aby nie śmiała się tylko z masy jedzenia, ale z sytuacji. W filmach takich rzeczy nie ma.

— Ale jest "Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta"!
— U Barei wszystko miało swoją wymowę. W "Misiu" przede wszystkim. Ale nie porównujmy kina sprzed lat z dzisiejszym, bo wszystko się zmienia. Nawet ja się zmieniłem. Nie spodziewałem się nigdy, że doczekam chwili, kiedy będę obchodził benefis. Ta uroczystość uświadomiła mi, ile w życiu zrobiłem. Pracowałem, ale nie miałem zielonego pojęcia, w ilu przedsięwzięciach brałem udział. Niby mówi się, że grałem u Barei, w serialach, w słuchowiskach radiowych, ale gdy już zajrzeć w statystyki, włos się jeży na głowie! Statystyki jednak nie kłamią. Dzisiaj już nie pracuję tak szaleńczo jak kiedyś, ale i tak sporo mi się zebrało. Czy pani sobie wyobraża, że nagrałem ponad 1400 audycji radiowych? O rolach telewizyjnych i filmowych nie wspomnę, bo też jest tego masa. Już samo radio pokazuje, że jestem pracowitym aktorem.

— Dlatego kocham pana, panie Sułku!
— Ileż ja razy słyszałem to powiedzenie! Nie tylko z ust mojej radiowej partnerki Marty Lipińskiej, ale od zwykłych ludzi. Ba, właściwie do dzisiaj to słyszę. Nie krzywię się jednak, ale uśmiecham, bo to bardzo przyjemne. Nie mogę uciekać od czegoś, co dobrze kojarzy się całej Polsce. Tej audycji słuchały miliony! Byłbym dziwakiem, gdybym tupał nogami na wspomnienie o tym. To słuchowisko było świetnie pisane przez Jacka Janczarskiego, więc czego się tu wstydzić?

— Występował pan w radiu w nowej roli... Reklamował jeden z dyskontów.
— I tego też się nie wstydzę. Chwała ludziom, którzy to wymyślili, bo te reklamy są robione z jajem i pomysłem. Ludzie je chwalą, bo widzą je jako skecze kabaretowe, a nie reklamę. Publiczność odnalazła się w tej formie i szaleje.

— A pan szaleje między półkami tego sklepu?
— Mieszkam w takim miejscu, że mi nie po drodze. Na szczęście, nie jestem zobowiązany, żeby robić tam zakupy. Ale przyznam, że byłem raz i osłupiałem, bo nikt mnie nie poznał! Wszyscy byli tak zajęci kupowaniem, że nikt na mnie nawet nie spojrzał. Ale było mi bardzo przyjemnie, bo ananas za 3,99 zł wywołał więcej emocji niż ja! (śmiech) Mam nadzieję, że w Olsztynie ananasy odstawimy na bok. Właściwie na Warmii czuję się jak u siebie, bo Olsztyn jest bardzo przyjemnym miastem. Jeziora, zielone łąki... Nieopodal Starych Jabłonek mam z żoną domek.

— Czyli byczy się pan nad jeziorem?
— Byczę się i to już od kilku lat! To bardzo przyjemna okolica, więc odpoczywanie jest tu przyjemnością. Tak jak spotkanie z państwem.

ADA ROMANOWSKA, dz