Władysław Katarzyński, czyli człowiek Olsztyna [ROZMOWA]

2020-12-25 19:58:00(ost. akt: 2020-12-24 12:12:12)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Zna Olsztyn jak własną kieszeń, a na łamach „Naszego Olsztyniaka” ocala od zapomnienia to, co składa się na jego lokalny koloryt. Z Władysławem Katarzyńskim o jego życiu na Warmii i ostatniej książce „Pociąg do Vera Cruz”, rozmawia Daria Bruszewska-Przytuła.
— „Pociąg do Vera Cruz” to piętnasta książka twojego autorstwa. Jest w niej sporo tekstów, które wyrosły z pandemicznych doświadczeń, ale chyba nie wszystkie są nowościami?
— To prawda, są dwa czy trzy teksty, które zdecydowałem się powtórzyć. Takim wierszem są „Kameleony”, napisane przed stanem wojennym. Ten tekst, w którym udało mi się przewidzieć, że ci, którzy zostaną odsunięci od władzy, zdołają do niej powrócić, był śpiewany w czasie strajków w Olsztyńskich Zakładach Graficznych przez kabaret Paragraf. Mam do tego utworu emocjonalny stosunek.
Pamiętam też, że plakat naszego kabaretu wisiał wówczas na budynku OZGrafu pomiędzy zdjęciem papieża i Lecha Wałęsy, co, jak byłem wówczas przekonany, mogło doprowadzić do mojego zwolnienia ze szkoły. Tak się nie stało. Zresztą satyrycy nie trafiali w tym czasie za kratki, bo władza się ich bała.

— Ciebie też nie dotknęły żadne niebezpieczeństwa ze strony ówczesnej władzy?
— Zdarzyło mi się, że kiedy robiliśmy happening z okazji rewolucji październikowej w Domu Środowisk Twórczych, podszedł do mnie młody mężczyzna i poprosił o mój wiersz i podpis. Powiedziałem, że nie ma problemu, a kiedy on sobie poszedł, jeden ze znajomych powiedział mi, że to człowiek z bezpieki.



— Czy dzisiaj mamy dobry czas dla satyry, w której się specjalizujesz, a której wiele przykładów znajdziemy w nowym tomie?
— Każda sytuacja diametralna, a taką jest np. pandemia, sprawia, że mamy się z czego śmiać. Polskie kabarety, z kilkoma wyjątkami, idą jednak na łatwiznę, żerują na niskich instynktach. Szkoda, bo kiedyś kabaret miał mocną pozycję. Na przykład ten studencki.

— Może motywacji do inteligentniejszych żartów dostarczała świadomość cenzury?
— Oczywiście, wszystko zasadzało się na podtekście. Pamiętam jak kiedyś poszedłem do cenzora ze scenariuszem kabaretu dziecięcego Ściąga. Przyjął mnie, trzymając nogi na biurku. Nie zaakceptował wtedy tylko jednego fragmentu skeczu, w którym dzieci grają w klasy i rzucają szkiełkiem. Na jednej stronie tego szkiełka był napis „robotnicza”, a na drugim „chłopska”. „My tu mamy sojusz robotniczo-chłopski, a w tym szkiełku zawsze jedno będzie na wierzchu” — wytłumaczył mi swoją decyzję.

— Ale nie samą satyrą żyje Władysław Katarzyński… Nie chcę nikomu wypominać wieku, ale sprawdziłam w internecie, że na twórcę przedwojennej legendy jesteś za młody, choć ponoć masz taką na koncie.
— To dość zabawna historia. Na Jeziorze Wulpińskim (czy tam Dorotowskim, bo jest i tak zwane) jest wyspa Herta. Wymyśliłem więc legendę o tym, że córka bogatego gospodarza zakochała się w biednym rybaku, ale ojciec niechętnie spoglądał na ten związek i próbował go jej wybić z głowy. Postanowił, że zostawi ją na tej wyspie do momentu, kiedy dziewczyna zmądrzeje.
Wrócił do domu. Nazajutrz rozpętała się okropna burza, a drzewa łamały się jak zapałki. Kiedy burza się uspokoiła, gospodarz popłynął do córki, ale jej już tam nie było. Zorientował się jeszcze tylko, że dziewczyna próbowała się dostać na brzeg, bo znalazł jej chusteczkę. Odtąd dziewczyna ukazywała się rybakom w postaci widma i przestrzegała ich przed zbliżającą się burzą.
Uplotłem tę historię, a kiedy dwa lata później byłem ponownie w Dorotowie i zapytałem miejscowych Warmiaków o legendy z tego regionu, to opowiedzieli mi tę moją, dodając, że to przedwojenna legenda, przekazana im przez dziadka, a może nawet pradziadka.

— Satyry, piosenki, legendy, a to chyba jeszcze nie wszystkie gatunki?
— Tak, mam w swoim dorobku też bajki i sporo utworów lirycznych, np. „Deszczową dziewczynę”. Kiedyś przez około dwa lata co tydzień przygotowywałem nową piosenkę. Były one emitowane w Stanach Zjednoczonych w audycji przygotowywanej przez aktorów, którzy wyemigrowali z Olsztyna. Piosenek mam w swoim dorobku pewnie około 500.

— „Warmińską kolędę” przypomniała ostatnio kadra ze szkoły w Klebarku Wielkim. A przecież i inni wykonują twoje teksty: Enej, Czerwony Tulipan, Kaczki z Nowej Paczki… Co uwieczniasz w swoich wierszach?
— Agnieszka Osiecka, którą bardzo cenię, mówiła o swoich tekstach, że to wiersze-reportaże. Z moimi jest podobnie. To fragmenty zdarzeń, które obserwuję i przelewam na papier. Robię to np. na ławkach w mieście, w autobusie. Jakiś czas temu pisałem, czekając na przystanku 116 na Track. Jakiś facet, na oko „wczorajszy”, rzucił okiem przez moje ramię i mówi: „Ale, koleś, masz wredną robotę… Autobusy zapisywać!”.

— Takiej puenty się nie spodziewałam!
— Zaskakujące puenty to coś, co musi być w moich tekstach. To one tkwią później w osobie, która czyta.

— A skąd one się biorą?
— Jako dziennikarz jestem dobrym obserwatorem i słuchaczem. Zapamiętuję to, co mówią inni. Kiedyś rozmawiałem z aktorem Marianem Czarkowskim o jego przeprowadzkach, pytałem, czy nie wolałby kupić jakiejś kawalerki... Powiedział wtedy: „Mój dom jest tam, gdzie dają mi obiad”. Po tej rozmowie powstała piosenka: „Mój dom jest tam, gdzie dają mi obiad/ Gdzie pachnie tak pomidorową/ Mój dom jest tam, gdzie dają mi obiad/ Oraz na deser dobre słowo”...

— Dzisiaj mówi się, że dom jest tam, gdzie wi-fi łączy się automatycznie.
— Kiedyś w autobusie usłyszałem z kolei, jak ktoś mówił, że „Już tylko w autobusie człowiek zbliża się do człowieka”. Pomyślałem wtedy, że gdybym miał samochód, to pewnie faktycznie nie poznałbym tak człowieka.

— A w autobusie można czasem spotkać nawet jakąś „piękną Helenę” czytującą Homera. I wiersz o niej napisać, odnotowując w nim ze smutkiem jej gotowość do ustąpienia miejsca (śmiech).
— Rzeczywiście. Zdarzyło mi się chyba dwa razy, że ustępowano mi miejsca. Ale byłem wówczas zakaptrurzony, z bagażami... Zazwyczaj to ja ustępuję.

— Takiego zakapturzonego człowieka można nie poznać. Podobnie jak takiego, który ucharakteryzowany wychodzi na ulicę, żeby zebrać materiał do reportażu...
— To też mi się zdarzało. Chciałem kiedyś napisać o bezdomnych, więc przebrałem się za żebraka i ucharakteryzowany w teatrze Jaracza, usiadłem sobie pod Restauracją Staromiejską. Fotoreporterka czyha na moment, w którym ktoś wrzuci mi do kapelusza parę groszy, gdy z tłumu ktoś wychodzi i mówi: „Władek, a co ty tu dzisiaj robisz?”. Zostałem rozpoznany.
Poszedłem więc do MOPS. Ochroniarz nie chciał mnie wpuścić do pani dyrektor, tłumaczył, że mam iść do Caritasu po obiad. Dyrektorka jednak usłyszała naszą dyskusję, wyszła, spojrzała i mówi: „Panie Katarzyński, niech się pan nie wygłupia!”. Do dzisiaj mam jedynkę Gazety ze zdjęciem, na którym stoję z bochenkiem chleba.

— Los bezdomnych ciągle cię interesuje. Ostatnio pisałeś o nich w „Naszym Olsztyniaku”, a wieść gminna niesie, że może i książka na ten temat się pojawi…
— Znam olsztyńskich bezdomnych od kilkudziesięciu lat. Odwiedzam ich czasem, przynoszę jedzenie. Zamieszkałem też kiedyś z żoną i dwojgiem małych dzieci na dwa tygodnie w Monarze w Głoskowie, by napisać reportaż o ludziach stamtąd. To narkomani nas wtedy karmili.


— Takich ciekawych reportaży było więcej, prawda?
— Tak, pojechałem kiedyś do Anina, do szpitala kardiologicznego profesora Religi, żeby zobaczyć, jak wygląda przeszczep serca. Operacja trwała 11 godzin, a ja siedziałem dwa metry od stołu operacyjnego. Przyglądałem się też, kiedy wszczepiano by passy. Innym razem w Suwałkach poszedłem do filipińskiego uzdrowiciela, który przeprowadzał operacje bez użycia skalpela. Sam też postanowiłem się poddać takiemu zabiegowi. Niewiele z niego pamiętam, bo zostałem wprowadzony w stan hipnozy, ale po kilku tygodniach moje gardło, które dokuczało mi od dwóch lat, wróciło do formy.

— Czy Władek Katarzyński ma czas na cokolwiek innego poza pisaniem?
— Pisanie idzie mi nieco sprawniej niż innym, ponieważ jestem dziennikarzem i polonistą. Rymy pojawiają się w mojej głowie bardzo szybko. Jeśli chodzi o inne pasje, to kiedyś grałem w nogę i chyba byłem w tym nawet lepszy niż w pisaniu. Nie mogłem się jednak temu w pełni oddać, bo byłem nauczycielem i temu poświęcałem czas.

— Ale ta pasja wpłynęła na twoje życie prywatne, prawda?
— Dzięki piłce poznałem moją żonę. W czasie meczu Pucharu Polski kopnąłem przeciwnika, więc sędzia kazał mi zejść z boiska. A na trybunach siedziała dziewczyna…

— Gdzie to było?
— W Bartążku. Grałem tam jako zawodnik Warmii.

— Inne hobby?
— Grzybobranie. W sezonie na grzyby jeżdżę 2-3 razy w tygodniu. Jestem samotnikiem, więc do lasu chodzę najczęściej sam. Spotkałam w nim już dzika, wilka, łosia. Ale marzę, żeby zobaczyć rysia.

— A dlaczego właśnie rysia?
— Rysie są tu rzadko spotykane, część z nich przywieziono do nas z Estonii. Czytałem niedawno, że ktoś widział rysia w okolicach Napiwody, więc mam nadzieję, że zawędruje on także bliżej Olsztyna.

— I co wówczas? Polowanie z aparatem?
— Noszę przy sobie zwykle dwa, więc mam nadzieję, że uda mi się uwiecznić to spotkanie. W komputerze mam około 10 tysięcy zdjęć.

— Ogromne zbiory!

— Ale wszystko mam uporządkowane, więc szybko potrafię znaleźć potrzebną fotografię.

— Ta pasja archiwizowania…
— …wzięła się ze szkoły. Prowadziłem bibliotekę szkolną.

— Uczyłeś języka polskiego?
— Nie tylko. Prowadziłem lekcje z każdego przedmiotu poza matematyką.

— Gdzie zaczynałeś?
— Najpierw przez pięć lat pracowałem we wsi Jaroty. Rozstałem się z tą szkołą, bo dyrektorowi nie podobało się, że gram w piłkę z uczniami. Później były Giławy. Dojeżdżałem tam codziennie 20 kilometrów. Pewnego razu do szkoły przyjechał inspektor na kontrolę. Zobaczył mnie, długowłosego, niosącego dzienniki lekcyjne i pyta: „A to u was każdy uczeń może sobie tak z dziennikami ganiać po szkole?”. Muszę jednak powiedzieć, że żadnemu z moich uczniów nie pozwalałem nosić długich włosów.


— A to ciekawe…
— To były dzieci Warmiaków, więc były bardzo zdyscyplinowane, a i rodzice im na takie długie włosy nie pozwalali.

— Rozumiem. Najbardziej zaangażowani w swoją pracę nauczyciele mogą się zwykle pochwalić tym, że nawet po latach mają jakiś kontakt ze swoimi uczniami. Tobie też się to zdarza?
— Tak, do dzisiaj dostaję wiadomości od swoich wychowanków. Na Facebooku mam kontakt z około 30-40 z nich. Piszą, pokazują zdjęcia swoich dzieci, rodzin… To jest bardzo sympatyczne. Przed miesiącem dowiedziałem się na przykład, że jeden z moich uczniów, który wyjechał przed laty do Niemiec, dostał trzy miliony złotych za pozostawiony tutaj przez rodziców las.

— Nasi czytelnicy regularnie czytują twoje teksty z cyklu „Mój Olsztyn”. I mam wrażenie, że nie tylko Olsztyn jest „twój”, ale i ty jesteś cały Olsztyna.
— Urodziłem się na Zatorzu i tam mieszkałem 38 lat. Pamiętam, że kiedy obchodzono pięciolecie istnienia Zatorzanki, koledzy się skrzyknęli, żeby wziąć udział w tym wydarzeniu. W pewnym momencie jeden z nich powiedział: „Mamy między sobą Władka Katarzyńskiego. To jeden z dwóch udanych przypadków resocjalizacji z Zatorza”.


— A ten „drugi”?
— Mecenas Rajmund Żuk. To były bardzo miłe słowa, tym bardziej że dostałem też wiecheć kwiatów z klombu (śmiech).

— Przeprowadziłeś się do innej części Olsztyna, ale chłopakiem z Zatorza pozostaje się chyba na zawsze?
— Któregoś roku brałem z Piotrem Bałtroczykiem udział w kweście na rzecz cmentarzy i spotkałem znajomego, który chciał ode mnie pożyczyć pieniądze. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie mam, bo wrzuciłem je do puszki, tak na dobry początek. Zaczął kombinować, czy da się tę puszkę otworzyć, a kiedy się nie zgodziłem, powiedział: „Już z ciebie nie jest zatorzak”.

— Ale jak na porządnego zatorzaka przystało, ocalasz od zapomnienia historie, które swój początek miały w tym konkretnym miejscu.
— I chciałbym, żeby znalazły się one kiedyś w jakiejś książce. To są historie pisane od podwórka, ze znajomością tego środowiska.

— Ale nie tylko Zatorze znasz na wylot. Podobno byłeś w niemal każdej miejscowości naszego regionu.
— To prawda. Tony Halik kiedyś powiedział, że żałuje tego, że chociaż zwiedził cały świat, żałuje, że nie poznał swojego kraju. Ja chcę więc poznać to, co obok mnie, a jak zaoszczędzę trochę pieniędzy, to pojadę w podróż dookoła świata. W tym wszystkim chodzi też o ludzi. Jestem takim typem dziennikarza, dla którego ważne jest, żeby dotrzeć na miejsce, spotkać się twarzą w twarz. Pamiętam, że kiedyś ze Zbyszkiem Woźniakiem, czyli fotoreporterem „Gazety Olsztyńskiej”, szliśmy cztery kilometry do jednej wioski w zimę, w ogromnych zaspach. Chcieliśmy sprawdzić, jak im się żyje.

— Myślisz, że dzisiaj dziennikarzom by się nie chciało iść?
— Nie, myślę, że nie ma już takich zasp (śmiech). Kiedyś była taka zima, że chyba żadna szkoła nie działała w województwie, a ja swoją otworzyłem, bo dojechałem do Barczewa, a później 15 kilometrów jechałem na nartach, żeby prowadzić lekcje.

— Nie miałeś nigdy pokusy, żeby uciec z Olsztyna?
— Kiedyś Wojciech Młynarski podczas Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, na którym dostałem nagrodę za tekst, powiedział mi, że się marnuję w Olsztynie. Powiedział, że powinienem przeprowadzić się do Warszawy. Zostałem. To jednak w Olsztynie było moje miejsce.

Daria Bruszewska-Przytuła