Waldemar Kisieliński - chemik z zacięciem humanistycznym

2020-10-25 16:00:00(ost. akt: 2020-10-30 21:20:05)
Waldemar Kisieliński miał bardzo bogatą bibliotekę

Waldemar Kisieliński miał bardzo bogatą bibliotekę

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

— Pan Waldemar Kisieliński uczył mnie chemii, ale jednocześnie był wychowawcą w internacie, w którym spędziłem cały okres mojej edukacji. W szkole podczas zajęć wydawał się bardzo srogim i wymagającym belfrem, jednak w internacie, poza godzinami lekcyjnymi, stawał się bardzo rozluźnionym, pełnym humoru „starszym kolegą” — wspomina były uczeń Bernard Mack.
Waldemar Kisieliński pracę w nidzickim liceum rozpoczął w roku szkolnym 1961/62.

Był także moim nauczycielem. Ja zapamiętałam go przede wszystkim jako bardzo wymagającego nauczyciela chemii, ale też takiego nauczyciela, który doskonale tłumaczył wszystkie zawiłości reakcji chemicznych, które mogliśmy zobaczyć podczas wykonywania doświadczeń w gabinecie chemii. Jak dziś pamiętam, że wszyscy baliśmy się chemii. Przed dzwonkiem ustawialiśmy się przed pracoklasownią chemiczną. Powtarzaliśmy materiał z ostatniej lekcji, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy profesor zrobi tzw. "bonanzę".

Czasami chcieliśmy, żeby nie przyszedł, żeby przepadła nam ta lekcja. Ale nasze pragnienia nie spełniały się. Pojawiał się na korytarzu z dziennikiem w ręku i groźną miną na twarzy. Otwierał drzwi, wchodził do klasy, a my za nim szliśmy jak potulne baranki.

Siadaliśmy przy 4-osobowych stolikach i była cisza jak makiem zasiał. Czekaliśmy, co będzie dalej. Obserwowaliśmy jego minę... będzie pytał, czy nie? Po sprawdzeniu listy obecności wstawał, rozglądał się po klasie i wywoływał kogoś do odpowiedzi. Reszta oddychała z ulgą. Kilka szybkich pytań i często słyszało się: siadaj, faja!

Oznaczało to oczywiście dwóję. Jedynek wówczas nie było. Często taka "bonanza" trwała pół lekcji.

Musieliśmy uczyć się chemii i chyba dlatego do tej pory potrafię rozwiązać proste zadanie z chemii, zapisać reakcję chemiczną i znam na pamięć tablicę Mendelejewa.

Z opowiadań innych uczniów wiem, że czasami dało się podejść profesora. Celowały w tym starsze klasy. Zbliżał się koniec roku szkolnego, a 4 uczniom z XI, wtedy maturalnej, klasy groziły dwójki na koniec roku i niedopuszczenie do matury.

Kilka razy podchodzili do profesora Kisielińskiego i prosili o zgodę na poprawienie ocen. Aż w końcu się zgodził. Dodał, że mogą przyjść po lekcjach i ich odpyta.

Uczniowie liczyli, że będą mieli kilka dni na powtórkę, a tu nic z tego. Zastanawiali się, co zrobić. Postanowili zaskoczyć profesora. Uciekli z ostatnich lekcji po to, żeby ubrać się w białe koszule, krawaty i garnitury. Stawili się na "bonanzę". Profesor otworzył drzwi gabinetu i... stanął jak wryty. Popatrzył na nich, zaprosił do środka i powiedział: No, no panowie. Macie zaliczone. Podziękowali i wyszli. Do matury zostali dopuszczeni.

Halina Rozalska

Waldemar Kisieliński pozostał w pamięci wielu uczniów, zwłaszcza z tych starszych roczników. Jak go wspominają?

Beranrd Mack, były uczeń
Minęły już ponad 53 lata od chwili, gdy opuściłem mury Liceum Ogólnokształcącego w Nidzicy, a jednak w swojej pamięci zachowałem mnóstwo wspomnień z tego pięknego czasu młodości.

Wspominam zarówno te piękne chwile związane z zawieraniem nowych znajomości, z pierwszymi uczuciami oraz kolejnymi etapami nauki, ale również te związane ze stresem przed kolejnym „odpytaniem” przed całą klasą, czy też zbliżającą się klasówką.

Wielki wpływ na to, jak po latach odbieramy ten czas spędzony na nauce odgrywają nasi nauczyciele. Niektórzy z nich szczególnie mocno utkwili w naszej pamięci.

Do takich należy niewątpliwie pan Waldemar Kisieliński. Uczył mnie chemii, ale jednocześnie był wychowawcą w internacie, w którym spędziłem cały okres mojej edukacji. W szkole, podczas zajęć, wydawał się srogim i wymagającym belfrem, jednak w internacie, poza godzinami lekcyjnymi, stawał się bardzo rozluźnionym, pełnym humoru „starszym kolegą”. Inspirował nas do aktywnego udziału w życiu pozaszkolnym.

W internacie prowadził laboratorium fotograficzne, w którym mogliśmy wywoływać zdjęcia. Miał tam swoich „pupili” , którzy ze szczególną pasją rozwijali swoje zainteresowania. Należeli do nich między innymi Bronek Kałędkowski i Józek Wroński. Józek poszedł w tym kierunku dalej i zajął się zawodowo fotografią.

O ile sobie dobrze przypominam, w okresie „Solidarności” był fotoreporterem Gazety Olsztyńskiej. Dużo wspólnego czasu spędzaliśmy na grze w tenisa stołowego (stół do ping ponga stał na korytarzu w internacie).

Pan Kisieliński na tle naszych umiejętności był mistrzem. Dorównać mu mógł jedynie Wacek Napiwodzki albo Józek Jankowski.

Z panem Kisielińskim prowadziliśmy ciekawe rozmowy o sporcie i życiu w ogóle. Utkwił mi w pamięci fakt, że grupka otaczająca ciągle pan profesora to byli chłopcy. Dziewczęta miały do niego jakiś większy dystans.

Z perspektywy czasu wydaje mi się, że na lekcjach chemii dziewczęta też oceniane były jakoś bardziej surowo, co nie znaczy, że chłopcy traktowani byli pobłażliwie.

Osobiście mogę powiedzieć, że wiedza, którą nam przekazał sprawiła, że na studiach (co prawda na innym kierunku) ten przedmiot należał do moich ulubionych. Nieodłączną częścią moich wspomnień pozostanie też zapach tytoniu i fajka, jako nieodłączny atrybut czasu wolnego pana profesora Kisielińskiego. Stąd pewnie pochodził jego pseudonim „Faja”, chyba że to od oceny niedostatecznej, którą tak nazywał.

Brygida Mackówna - matura 1963 (zdana mimo wszystko):
Profesor Waldemar Kisieliński pojawił się w naszym LO, obejmując wakujący od dłuższego czasu etat nauczyciela chemii.

Młody, sympatyczny i bezpośredni w obyciu człowiek. Wreszcie lekcje chemii zaczęły funkcjonować, ale odsłaniały także nasze braki w tej materii.

Ach ty trąbo! Tak wyrażał swoje niezadowolenie, ale dwójami nie szarżował specjalnie.

Zamieszkiwał wtedy malutki internacki pokoik, więc mieliśmy z nim częstszy kontakt. Dziewczyny, które nie mieszkały w internacie nawet nam zazdrościły, bo wreszcie pojawił się prawdziwy mężczyzna do uwielbiania przez licealistki.

Ale ta niecnota wcale tego nie brał pod uwagę, tylko zaczął adorować moją klasową wychowawczynię panią Krystynę Rygasiewicz. Tak skutecznie, że w końcu została jego małżonką. I... żal, złamane serca, dwóje z chemii, a może nawet oblane matury. Mimo to ja maturę zdałam.

Wspomnienie wychowanki:
Wychowawcą mojej klasy "a" był pan prof. Waldemar Kisieliśki, niezbyt lubiany przez uczniów innych klas, ale my kochaliśmy go, chyba z wzajemnością.

Nie pozwolił, aby ktoś zrobił nam krzywdę. Walczył o nas jak lew. Jego słynne "bonanzy" i "dożynki" doprowadzały uczniowski strach do zenitu. Na lekcjach chemii nie było dla nas absolutnie żadnych ulg. Tak samo, jak uczniowie innych klas, drżeliśmy przed gabinetem chemicznym.

Nasz wychowawca pozwalał nam na wiele, czasami nawet zbyt wiele, ale stawiał jeden warunek: musieliśmy być najlepsi.

Pamiętam, że raz wyprzedziła nas któraś klasa. Ależ była z tego powodu awantura!

Pan Kisieliński założył Kabaret Młodszych Panów. Był reżyserem, autorem tekstów, scenarzystą i choreografem w jednej osobie.

Na aktorów wybrał oczywiście nas. Próby robiliśmy na lekcjach, najpierw w jego "dziupli" w internacie, a potem w "rodzinnym gniazdku".

Myślę, że mieliśmy trochę wpływu na jego życie osobiste. Był atrakcyjnym mężczyzną, więc miał powodzenie nie tylko wśród uczennic. My zaakceptowaliśmy tylko panią Krystynę i skutecznie "oczyszczaliśmy do tego celu przedpole". Trochę przyczyniliśmy się do przyszłości "klasowego tatusia".
źródło: 50 lat Liceum Ogólnokształcącego im. Stanisława Wyspiańskiego.

Leszek Denis - aktor Kabaretu Młodszych Panów
Pomysł powstania Kabaretu Młodszych Panów zrodził się w 1966 roku w głowie naszego wychowawcy Waldemara Kisielińskiego.
Powód był doskonały. Tradycją liceum było organizowanie comiesięcznych wieczorków szkolnych dla wszystkich uczniów, na które poszczególne klasy przygotowywały program artystyczny.

Gdy przyszła kolej na klasę X a, pan Kisieliński wymyślił, że będzie to program kabaretowy. I tak powstał pierwszy występ Kabaretu Młodszych Panów. Nasz kabaret miał przypominać Kabaret Starszych Panów.

Pierwszy program nosił tytuł Smyby. Kolejny program pt. ,,Podróż" został wystawiony na balu studniówkowym. Czasu na jego przygotowanie nie było dużo. Próby odbywały się cztery razy w tygodniu w prywatnym mieszkaniu wychowawcy, sytuacyjne w auli szkolnej.

Konferansjerami byli Hania Kopiec, Janusz Tarasiuk, Maciej Wawrzkiewicz. Aktorami natomiast: Jurek Wtulich, Janusz Żółtowski, Halina Zakrzewska, Henryk Pasymowki, Teresa Rutecka, Jan Hołubowicz, Barbara Przybysz i ja Leszek Denis.

W duecie śpiewały Krystyna Pękała i Wiesia Chmielewska, które zawsze po występie płakały, bo coś im nie wyszło, np. jedna machnęła lewą ręką, a druga - prawą. Trzeba było je pocieszać. Akompaniował nam zespół Unikaty.

Ja grałem milicjanta, leśniczego. Stroje udało się pożyczyć z komendy nidzickiej milicji i od leśników. Nie miałem problemu z mówieniem tekstu, ale ze śpiewaniem tak.

W jednym z przedstawień musiałem zaśpiewać piosenkę na melodię Kaziu, Kaziu zakochaj się. Za nic mi nie wychodziło. Wtedy pan Kisieliński sam ją zaśpiewał i nagrał na magnetofon szpulowy. W trakcie występu ja tylko ruszałem ustami, a głos pana Kisielińskiego leciał z magnetofonu. Nie wiem, czy ktoś z widzów się kapnął.

Z kronik szkolnych:
Kroniki szkolne donoszą, że występy kabaretu bardzo się podobały. Każdy program rozpoczynał się piosenką Młodsi panowie, później pozostała część programu.

Podczas spektaklu obecny był także sufler, zupełnie zresztą widoczny. Pomyłki były kasowane w ten sposób, że mylący się podchodzi do stolika suflera i czyta prawidłowy tekst, naprawiając sam swoje potknięcie. Młodzi Panowie wystąpili także na zjeździe absolwentów z okazji 20-lecia szkoły, który odbył się w czerwcu 1966 roku. Rok 1968 przyniósł Kabaretowi Młodszych Panów III nagrodę na Wojewódzkich Eliminacjach Zespołów Młodzieżowych.

Jacek Goryński

Na poczàtku lat 70 wznowiliśmy działalność kabaretu w Liceum. Jeszcze nie Młodszych Panów. Udaliśmy się do Pana Profesora po pomoc, radę.

Pan Profesor nas przygarnął i odrodził siè Kabaret Młodszych Panow z grupą muzyczno-wokalno-sportową JAROMAKOJALES: Roman Olszewski, Marek Bieńkowski, Janusz Głowala, Leszek Kalinowki, Krzysztof Szempliński, Ryszard Borucki i ja zaczęliśmy pracować z Panem Profesorem.

Próby do dziś pamiętam, były czasami ciekawsze niż występy. Pan Profesor miał dla nas wiele cierpliwości i serca. Tak jakby mimo woli uczyliśmy się przy nim życia, odpowiedzialności.

Po Liceum powstała w NOK grupa teatralna oczywiście pod kierownictwem Pana Profesora. Wystawialiśmy Niemców Kruczkowskiego i oczywiście kabaret DOGADAM.

Razem próbowaliśmy zrobić Emigrantów Mrożka. Próby do tego spektaklu to mój najpiękniejszy czas spędzony z Panem Profesorem.

Niestety, spektakl się nie odbył, ale przebywanie w towarzystwie Pana Profesora było najlepszym dla mnie ''spektaklem''.

Był moim Guru. Tak o nim myślałem i myślę i tylko żal, że to wszystko jest już poza mną, poza nami. Że już mi Pan Profesor nie powie ''siadaj faja'',że już ja mu nie powiem o tym, że zespół muzyczny będzie się nazywał Moja Faja. Wiadomość o tym przyjął z uśmiechem.

A na szkolnych schodach, po maturze, powiedział gdy zobaczył mnie zmartwionego paroma trójkami'' nie martw sie, ja też je miałem ale to nie przeszkadza wyrosnąć na człowieka. Miał Pan rację Panie Profesorze. Tak jak zawsze.


Krystyna Kisielińska, żona
Pracę w liceum w Nidzicy rozpoczęłam 1 września 1961 roku. Uczyłam matematyki. Miesiąc później w szkole pojawił się nauczyciel chemii Waldemar Kisieliński. Oboje mieszkaliśmy w internacie. Byliśmy nowi w kadrze pedagogicznej liceum.

Często w internacie nasze drogi mijały się. W Szkole Podstawowej nr 1 co roku były organizowane bale, w których udział brali także nauczyciele. Ja na bal wybrałam się sama. Kupiłam nową sukienkę.

Na balu pojawił się także Waldemar. Siedzieliśmy obok siebie. Podano bigos. Waldemar wylał bigos na moją nową sukienkę. Byłam wściekła, musiałam sprać plamę. Oczywiście przepraszał mnie, ale byłam nieugięta. Chyba poczuł się do odpowiedzialności i cały wieczór miał mnie na głowie.

Był to początek naszej nieco bliższej znajomości. Spotykaliśmy się coraz częściej w internacie, rozmawialiśmy, a wspólnych tematów nam nie brakowało. Waldemar odwiedzał mnie w moim pokoju.

Naszą znajomością zaczęły interesować się uczennice, mieszkające w internacie. Śledziły nas, podglądały. Zaczęło robić się o nas głośno. W końcu zaczęliśmy chodzić ze sobą. Nie mogliśmy umówić się na randkę poza internatem, bo nie było wówczas w Nidzicy takiego miejsca. Zamek nie był jeszcze odremontowany.

W 1966 roku w lipcu wzięliśmy ślub. Nadal mieszkaliśmy w internacie. Dwa lata później dostaliśmy mieszkanie przy ul. Traugutta, a w 1975 roku przeprowadziliśmy się na ul. 1 Maja.

Życie toczyło się normalnie, praca, dom, wychowanie dzieci. Ja w domu byłam, jak mówił Waldemar, główną księgową, a on ministrem spraw zagranicznych.

W 1976 roku mąż rozpoczął pracę w nidzickim sanepidzie, gdzie zaczął działać w Solidarności.

Bardzo mocno przeżyliśmy internowanie męża. Nigdy nie zapomnę 15 grudnia 1981 roku. Był to dzień urodzin naszej córki Ani. Dziewczynki zdążyły wyjść ze spotkania urodzinowego.

Usłyszałam ostre pukanie do drzwi. Otworzyłam i... zobaczyłam w drzwiach dwóch milicjantów. Bez słowa zabrali męża tak, jak stał. Denerwowałam się bardzo, bo nie powiedzieli, gdzie go zabierają i dlaczego. Czekałam na niego do późnej nocy, ale nie wrócił.

Potem dowiedziałam się, że zawieziono go do Olsztyna, a stamtąd "sukami" milicyjnymi do więzienia w Iławie. Z opowieści wiem, że internowanych zabierano z aresztu w Olsztynie jak najgroźniejszych przestępców. Byli zakuci w kajdanki, stali milicjanci z psami.

W Iławie Waldemar przebywał od 15 grudnia 1981 roku do 20 czerwca 1982 roku, a później przewieziono go do Kwidzyna.

Wiem, że warunki były okropne, w celach było zimno, ciągle robiono "kipisz". Mąż bardzo to przeżywał, nie chciał opowiadać.

W kwietniu 1982 roku zadzwoniono do mnie, że mąż leży w szpitalu w Iławie. Pojechałam, ale nie wpuszczono mnie do niego.

Później było trochę lepiej. Jeździłam na widzenia. Któregoś razu zabrałam ze sobą syna. Podbiegł do ojca, chciał przywitać się, ale strażnik więzienny zatrzymał go. Kamil bardzo to przeżył. Waldemar też.

Wreszcie ta nasza rozłąka zakończyła się. Mąż 18 września 1982 roku wrócił do domu i do pracy w sanepidzie.

W 1996 roku przeszedł na emeryturę. Miał 65 lat. Był bardzo aktywnym emerytem.

Mąż rozpoczął działalność w stowarzyszeniu Neutrum w Warszawie, publikował artykuły, recenzje literackie.

Często jeździł na rowerze. Robił dziennie 50 kilometrów. Razem z grupą przyjaciół z Olsztyna wybrał się rowerem do Wilna.

W 2014 roku potrącił go samochód. Mąż był potłuczony i ciągle odczuwał ból. Zaczął chorować na serce. 1 października 2015 roku zmarł.

Waldemar był chemikiem z zacięciem humanistycznym. Pasjonował się historią, pisał wiersze. Miał mnóstwo książek historycznych. Niestety, nie zachowały się. W 1987 roku przeprowadzono w domu rewizję i wszystkie książki zabrano. Nigdy do nas nie wróciły.

FRAGMENT SZKOLNEGO KABARETU MŁODSZYCH PANÓW z 1966 r.

Brak początku

J : Zatrzymać pociąg.
M: Nie trzeba. To druga narta.
J: Albo noga.
M: Ty zawsze widzisz wszystko w czarnych kolorach.
J: Przesadzasz. Na tym narciarzu trudno byłoby dopatrzeć się czegoś czarnego.
M: (z przekąsem) Dowcip wyostrzył ci się ostatnio.
J: Dużo przebywam z tobą (wchodzi milicjant).
Mil: Stać! Nie ruszać się! Ręce do góry! (J i M wykonują polecenia).
Mil: (wyjmuje kartkę i czyta) (po chwili) Zgadza się. Dwóch: jeden niższy, drugi wyższy (staje na baczność i kładąc rękę na ramieniu M). Obywatele jesteście aresztowani.
J i M: Za co? Jesteśmy niewinni (opuszczają ręce).
Mil: Ręce do góry! Niewinni? Każdy tak może powiedzieć. Ale to nie ze mną, ptaszki, nie ze mną. Ja, panowie, wyczuję przestępcę na odległość. Siódmy zmysł, panowie. Wieloletnia lektura najnowszych wydawnictw: Agatha Christie, Barbara Gordon (...) – wszystko mam w paluszku. A to, to jest ostatnia nowość „Śmierć przychodzi kiedy chce” z cyklu „Kapitan kukułka na tropie”. Nie zwiodą mnie wasze zdziwione miny, wasze maski, pod którymi ukrywacie twarze przestępców. (do widowni) W każdej KOBRZE przestępcą okazuje się najmniej podejrzany, więc wypracowałem sobie metodę i aresztuję zawsze najmniej podejrzanych. (do zatrzymanych) Kto wy jesteście?
M: To jest mój przyjaciel.
J: A to mój przyjaciel.
Mil: (groźnie) Dowody!
J i M: (podają bilety wizytowe).
Mil: (siada ciężko) To jacyś inni. (do zatrzymanych) Nie mogliście powiedzieć od razu, że to nie wy.
M: Nie mogliśmy kłamać.
Mil: Co to znaczy?
M: No, bo my to my, a nie ci, których pan władza szuka.
Mil: Każdy tak może powiedzieć. A tak się cieszyłem. Macie panowie wygląd osobników
J i M: Dziękujemy.
J: A co się właściwie stało?
Mil: A stało się, stało. Dwóch nieznanych osobników włamało się do kasy GS. Łupem ich padło (wyjmuje kartkę i czyta)… dwa, słownie dwa egzemplarze TRYBUNY LUDU, zawierające sprawozdania z zabawy, jaka odbyła się ostatnio w naszej remizie strażackiej. (prosząco) A może to jednak wy? Przyznajcie się.
J: Bardzo nam przykro, ale to naprawdę nie my.
Mil: Ma się tego pecha. (śpiewa piosenkę. Gdy kończy wchodzą dwa cwaniaki, każdy ma kieszeni TRYBUNĘ LUDU)
Ż : O rany! GLINA
Mil: Chodźcie obywatele, zapodacie mi pewne informacje.
JU: Wpadliśmy!
Mil: Nie widzieli obywatele dwóch podejrzanych osobników?
Ż; Nie, panie władzo, nie widzieliśmy.
Mil: Szkoda.
Ż: Panie władzo. My, gdy tylko zobaczymy jakiego osobnika, to go zaraz… niech on powie.
JU: Przestań.
Mil: A co to się stało, że obywatel ma takie dziwne oko?
Ż: On, panie władzo, podszedł za blisko jednego faceta… i… uderzył się o jego pięść.
Mil: Oj, obywatele, należy bardziej uważać. O nieszczęście nietrudno. A dlaczego ten obywatel sam nie mówi?
Ż: On nic nie powie, panie władzo, skrzywdzony przez życie.
J: Aha, trudne dzieciństwo?
Ż: Dzieciństwo? On, proszę panów nie miał dzieciństwa.
M: Jak to nie miał dzieciństwa?
Ż: Bo to co on miał to nie dzieciństwa, to bachorstwo. Dlatego jest taki smutny jak portfel bez pieniędzy.
JU: Przestań.
Ż: A może opowiesz panom o sobie?
JU: Przestań.
Ż: Nie daj się prosić. Panowie płoną z ciekawości.
JU: (ogląda się, wszyscy kiwają głowami). No dobra. (śpiewa, w czasie śpiewu milicjant wyciera oczy).
Ż: Widzą panowie!
Mil: (wyciera oczy, obejmuje cwaniaków, całuje ich w czoła) Biedne chłopy.
(w trakcie tej sceny Jurek kradnie milicjantowi pałkę)
JU: A koledzy na konkurs?
Ż: Nie… to znaczy tak, oczywiście, że na konkurs.
M: Koledzy grają?
Ż: Naturalnie.
J: W zespole?
Ż: Nie, w Toto – Lotka.
Mil: A może chociaż widzieliście dwoje dzieci. Chłopiec miał gitarę?
CWA: Nic nie widzieliśmy.
Mil: Szkoda. No ale służba nie drużba. Cześć!
(milicjant odchodzi)

Krystynie - autor wiersza Waldemar Kisieliński
18 marzec 1982
Miła moja- to ich spokój przysiadł czarną zmorą
Na rogu Twego domu, by nasz spokój zbrukać
Moja droga - to ład w serca nam się wkrada
Żołnierskimi butami do drzwi naszych stuka
Moja dobra - porządek nasze twarze chłosta
Demokracja nas dusi, praworządność pali.
Ty drżysz? Dlaczego?
Wszak wozy ze stali
Trud żołnierski nam wiozą
W nasze skromne progi.
Nic nie mów. Siądź przy mnie,
Podaj dłoń zmęczoną
Naszych rąk twardych wolność nie pokona.