Agnieszka Kempka: Jak nie umiem, to... się nauczę [ROZMOWA, VIDEO]

2020-05-31 20:02:20(ost. akt: 2020-05-29 17:32:33)
Pani Agnieszka Kempka odkąd pamięta, kocha książki. Kiedy więc prowadzony przez nią sklep w Butrynach zmienił lokalizację, postawiła w nim regał do bookcrossingu, czyli wymieniania książek. Teraz, przy okazji zakupów, można zabrać do domu lekturę.
— Kiedy pojawił się pomysł na to, aby umożliwić klientom pani sklepu wymianę książek?
— Od dawna o tym myślałam, bo czytałam różne artykuły na temat takich akcji, ale zwykle mowa w nich była też o tym, że książki w pewnym momencie… znikały. Trochę bałam się więc tego momentu, że i mój regał będzie świecił pustkami. Miałam też inną obawę: że ludzie opróżnią swoje domy z niepotrzebnych im książek, a potem nikt ich nie będzie ode mnie pożyczał, że Butryny to za mała miejscowość na taką akcję...
Pomysł jednak do mnie wracał, więc kiedy zmieniłam lokalizację swojego sklepu i miałam w końcu miejsce na taki specjalny regał, to przestałam się zastanawiać, a zaczęłam działać. Sama często wymieniam się z koleżankami książkami, wszyscy też wiedzą, co można mi kupować na urodziny czy imieniny (śmiech). Moje wyprawy z rodziną do supermarketu kończą się tak, że mąż z dziećmi robi zakupy, a ja nurkuję w specjalnych koszach, w których można znaleźć książki w niskich cenach.

— I później łatwo przychodzi pani się z tymi zdobyczami rozstać?
— Są takie książki, które mam od dzieciństwa i nie wyobrażam sobie pożegnania z nimi. Są i takie, do których wiem, że wrócę, jak tylko trochę zapomnę ich treść, więc pożyczam je znajomym z nadzieją, że do mnie wrócą. Ale są i takie, które wiem, że choć wciągające i ciekawe, były dla mnie jednorazową przygodą. I takie bez żalu postawiłam na półce w sklepie, ciesząc się, że ktoś inny będzie miał przyjemność z czytania. A ja marzę o tym, że ogromny, piękny, wypchany najlepszymi książkami regał stanie kiedyś też w moim domu.

— Czyli jest pani z tych osób, którym pęka serce, gdy widzi niszczoną książkę?
— Tak! Ocaliłam już wiele książek przed wyrzuceniem, bo mam do nich duży szacunek i takiego szacunku uczę też dzieci.


— Czuje się pani teraz bibliotekarką butrynian?
— Nie, raczej nie. Nie nadzoruję tego, nie pilnuję, co kto zabiera i czy oddaje. Opiekuję się regałem, tłumaczę, że można książkę bezpłatne pożyczyć. Jeśli ktoś mnie zapyta o poradę, to oczywiście chętnie się nią dzielę. Często jest też tak, że ludzie, którzy już książkę przeczytali, mówią np., że mogę ją polecać innym osobom.

— A polecać jest co, bo z zaskoczeniem odkryłam na pani sklepowym regale np. książki Michaliny Wisłockiej czy Tolkiena. Często bywa tak, że „uwalniane” są książki niezbyt popularne, takie, które zalegały w czyichś domach, jakieś ramoty…
— To prawda, dlatego bardzo się cieszę, że u nas ta oferta jest bogata. I jest z czego wybierać. Oczywiście, więcej książek było wypożyczanych jesienią i zimą, kiedy ludzie nie mieli tylu zajęć w ogrodzie czy gospodarstwie.

— Wygląda na to, że sporo pani robi na rzecz promocji czytelnictwa. Ma pani sukcesy na tym polu?
— Zdarzały mi się takie sytuacje, że ktoś przychodził, stawał przed regałem i zapewniał, że nie czyta. Więc ja wówczas, ponieważ znam tu właściwie wszystkich mieszkańców, mogłam powiedzieć: „Ta książka mogłaby się pani jednak spodobać”. I zadziałało.

— A co zadziałało w pani przypadku? Od jakiej książki zaczęła się pani miłość do książek?
— Od „Harry’ego Pottera”. To była pierwsza książka, którą naprawdę pokochałam. Pamiętam, że pierwsza część pojawiła się w naszej szkolnej bibliotece, a do kolejnych były już długie kolejki (śmiech). A potem, pierwszą z takich „dorosłych książek”, które czytałam jako nastolatka, był „Kwiat pustyni”. Była bardzo poruszająca i później szukałam podobnych.

— Z tych poszukiwań można mieć też sporo frajdy…
— Oczywiście. Kiedyś wypatrzyłam książkę, która miała… ładną okładkę (śmiech). Z opisu wynikało, że może mi się spodobać, więc ją kupiłam. To była książka Alison Croggon. Przypadła mi do gustu, a ponieważ wiedziałam, że są kolejne tomy, szukałam ich. Udało mi się kupić trzecią i czwartą część, ale nigdzie nie było drugiej. W końcu znalazłam w internecie cały pakiet, więc żeby uzupełnić kolekcję o jeden tom, kupiłam komplet. I miałam kilka podwójnych egzemplarzy.


— Mam wrażenie, że jest pani przedsiębiorczą osobą…
— Ambitną. W moim słowniku nie ma pojęcia „nie umiem”. Jak nie umiem, to się nauczę.

— I czego się pani nauczyła ostatnio?
— Jak otwierałam sklep, to chciałam, żeby było w nim wszystko, czego potrzeba mieszkańcom Butryn. Jeden z przedstawicieli handlowych podpowiedział mi, że powinnam sprzedawać też sztuczne kwiaty, bo w pobliżu jest cmentarz, więc ludzie będą nimi zainteresowani. Martwiłam się jednak, że nie będzie mnie stać na to, żeby złożyć u niego takie zamówienie, a potem liczyć na to, że te kwiaty się sprzedadzą, bo są one przecież dość drogie.
Powiedział mi wówczas, że mogę zacząć sama robić takie kompozycje. Kupiłam więc półprodukty i… działałam. Mąż mówił, że dobrze mi to wychodzi, ale mu nie wierzyłam, dopóki inni ludzie mnie nie pochwalili (śmiech).
Nauczyłam się też pakować prezenty, bo doszłam do wniosku, że w swoim sklepie powinnam mieć upominki. W końcu imieniny i urodziny ma każdy z nas.

— I pewnie nie jest to pani ostatnie słowo?
— Raczej nie, bo mam głowę pełną pomysłów, które czekają na realizację. Moja koleżanka żartobliwie spytała mnie ostatnio: „Agnieszka, czego ty się jeszcze podejmiesz?”.

— Ten własny sklep daje pani chyba dużo radości?
— Bardzo dużo. Wymyśliłam sobie, że będę go prowadziła, bo mam dwoje małych dzieci, Dawida i Jagodę, i bardzo chciałam być blisko nich. To ważne, bo przecież czasem zdarzają się takie sytuacje, że dziecko boli brzuszek. Własny sklep daje mi komfort, że mogę zamknąć drzwi, wywiesić karteczkę, wrócić do domu i mieć ten bolący brzuszek pod swoją ręką.

— Sklep to dla lokalnej społeczności centrum wsi. Czuje to pani?
— Oczywiście. I ma to wiele plusów. Na przykład taki, że moi znajomi, z którymi nie mamy czasu spotykać się po pracy, zawsze mogą mnie odwiedzić przy okazji robienia zakupów.

— Jest pani butrynianką od urodzenia?
— Właściwie jestem z Chaberkowa, ale to jest bardzo blisko Butryn. Mieszkam dwa kilometry stąd. Tu chodziłam też do szkoły, więc znam Butryny jak własną kieszeń. I lubię ludzi stąd, bo są sympatyczni i gościnni.

— I nie było pokusy, żeby stąd uciec?
— Pracowałam za granicą, mój mąż jest z Wielkopolski, więc okazji do tego, żeby zmienić zdanie i się przeprowadzić, było sporo. Ale jak tylko zaczęliśmy planować wspólną przyszłość i mój mąż przyjechał do mnie w odwiedziny, to nie miał wątpliwości, że powinniśmy zamieszkać właśnie tutaj. Bardzo się z tego cieszę, bo to jest takie moje miejsce.

Daria Bruszewska-Przytuła




Między Ślaskiem i skansenem.
Budować czy nie budować?
Ciąć czy nie ciąć?
Bruk jest lepszy od asfaltu?

ZAPOMNIJCIE O MAZURACH. PRZYSZEDŁ CZAS NA WARMIĘ