Syzyf rock'n'rolla. Wierzy, że fatum minie i los wreszcie się odmieni [WYWIAD]

2020-05-09 13:43:25(ost. akt: 2020-05-09 13:53:43)
Jakub Zajączkowski: Każde potknięcie w życiu czegoś uczy. Ma swoją wartość, swój sens

Jakub Zajączkowski: Każde potknięcie w życiu czegoś uczy. Ma swoją wartość, swój sens

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

ROZMOWA || — Od najmłodszych lat muzyka była moim azylem. Zamykałem się w piwnicy i była tylko ona — wspomina Jakub Zajączkowski, który swą prawdziwą "drogę rock'n'rolla" rozpoczął 3 dni po "osiemnastce", wychodząc z domu i wsiadając w nocny pociąg do Olsztyna. I choć początkowo "waletował" u kumpli, a na życie zarabiał grając na ulicy, to dziś jest muzykiem doskonale znanym nie tylko z dużych scen, ale i licznych programów telewizyjnych.
— Poznałem cię, gdy grałeś na ulicy. Dużo czasu tam spędziłeś?
— Trudno to oszacować. Był jednak taki okres w moim życiu, że — mając nieco problem z kasą — grałem dość regularnie. Nieco wcześniej straciłem pracę, nie było możliwości, by od razu podjąć inną. A żyć za coś było trzeba, musiałem sobie radzić. Muzyka w tamtym czasie mnie w pewnym sensie "wyżywiła".

— W uszy rzuciła mi się m.in. twoja chrypa w głosie. Ile trzeba "przetrenować litrów", by się takiej dorobić?
— Trochę na pewno (śmiech). A tak poważniej, to w moim przypadku alkohol nie miał wpływu na barwę głosu. Gdy wziąłem się za śpiewanie bardziej na serio, około 18 roku życia, już ją miałem. Słychać to m.in. na nagraniach, które zarejestrowaliśmy w Radiu Olsztyn, w którym byliśmy wraz z zespołem.

— Rock'n'roll, przynajmniej stereotypowo, lubi procenty. Pierwsze piwo zaliczyłeś przy muzyce?
— Tak, wybierając się ze znajomymi na koncert w moim rodzinnym mieście, Działdowie. Pamiętam to do dziś, choć było już wiele lat temu. Marki pewnie nie wypada wymieniać. Czarno-złota puszka, posmak toffi. Za garażem wypiliśmy... jedno piwo na cztery osoby! (śmiech) I to kłócąc się w międzyczasie komu przypadnie piana, bo uważaliśmy ją za najsmaczniejszą.

— Twój debiutancki zespół, Destroy. Jak wspominasz tamte czasy?
— Bardzo miło. Zebraliśmy się w czwartej klasie podstawówki. Mało kto miał wówczas nawet swoją gitarę czy jakikolwiek inny instrument. Bazowaliśmy raczej na tym, co było dostępne w szkole. Tym bardziej, że zapewniła nam ona i salę prób. Dostaliśmy klucz do świetlicy, z której mogliśmy korzystać w wolnych chwilach. W środku były elementy nagłośnienia wykorzystywane m.in. na szkolnych apelach czy innych wystąpieniach. Pamiętam, że wszyscy wpinaliśmy się w jedną kolumnę i... tak graliśmy.

— Na tyle dobrze, by pochwalić się tym innym?
— Szczerze? Raczej próbowaliśmy grać jakiekolwiek utwory. W tym składzie daliśmy jednak jeden koncert. W piątej klasie zagraliśmy trzy utwory na dyskotece szkolnej. Odbiór był nadspodziewanie dobry, więc tragedii raczej nie było.

— To równie szczerze powiedz mi: dlaczego wziąłeś się za gitarę?
— Moim marzeniem było to, by grać koncerty. Ciągnęło mnie na scenę od najmłodszych lat. Początki z gitarą były jednak dość trudne. Zaczęło się od jednomiesięcznej przygody. Gdy zaczęły boleć palce od strun, to... się na nią obraziłem. Schowałem ją za piec kaflowy, który wówczas mieliśmy. Przeprosiliśmy się dopiero pół roku później.

— Inni członkowie kapeli też dalej grają? Czy z tej paczki zostałeś już jak ten samotny wilk?
— Z chłopakami z Destroy, głupio przyznać, praktycznie nie mam obecnie kontaktu. Część wyjechała za granicę. Ten projekt był jednak typową przygodą, z której wyrósł później Project Blues. Z większością chłopaków z tej drugiej kapeli mam już kontakt. Poszli raczej w "tradycyjną" karierę, pracę etatową. Czynnie muzyką, faktycznie, zajmuję się chyba już tylko ja.

Obrazek w tresci

Na scenie ogień. W zaciszu domu... zapalony kucharz, fot. archiwum prywatne

— Idzie ci nieźle. Do swej muzyki piszesz i teksty. Skąd czerpiesz inspiracje?
— Tematyka chwili. Nie jestem z ludzi, którzy piszą teksty na zasadzie: "dawno nic nie napisałem, muszę usiąść i coś zrobić". Nic na siłę. To przychodzi samo, naturalnie. Czasem piszę, gdy wypełniają mnie pozytywne emocje. A czasem, gdy np. budzę się na kacu lub pokłócę sie z dziewczyną. Tak powstał np. "Pełen nienawiści", który nagraliśmy z C7 Band.

— Kiedyś wspomniałeś, że muzyka była dla ciebie oderwaniem od szkoły i rodziny. Stosunki rodzinne to drażliwy temat?
— Nie aż tak, bez przesady. Chodzi po prostu o moje buntownicze podejście, które w tamtym czasie dawało o sobie znać. Ciągłe kłótnie z mamą, z tatą. O to "czemu nie mogę iść w takim wieku na ognisko"? O to "dlaczego, mając 15 lat, nie mogę jechać na biwak z kolegami, którzy mają po 20"? Krzyków, prób upilnowania nie brakowało. Muzyka była azylem. Zamykałem się w piwnicy i była tylko ona. Mogłem śpiewać, co chciałem, nie martwiąc się, że ktoś będzie mi suszył głowę, bo np. przeklinam.

— Masz, wzorem Ryśka Riedla, choćby gdzieś głęboko w szufladzie, swój "List do M"?
— Takich "Listów do M" było dużo. Miałem burzliwe życie, zwłaszcza miłosne. W szufladach nie brakowałoby ich, gdyby nie to, że od 18 roku życia prowadziłem raczej "koczowniczy" tryb życia. Zmieniałem mieszkania prawie co miesiąc.

— Trudno było opuścić bezpieczny kąt, rodzinne miasto?
— Chyba nie aż tak bardzo, jak myślałem. To była decyzja na zasadzie "rock'n'roll i do przodu". Wyjechałem nocnym pociągiem, ok. 23. W nieco zakropionym stanie. Powiedziałem sobie, że czas wziąć swoje życie w swoje ręce. Było to 3 dni po moich 18 urodzinach, czyli dokładnie 8 lipca. Przez pierwszy miesiąc mieszkałem u kumpli. Dość szybko znalazłem pracę i mogłem pewniej stanąć na własnych nogach.

— Dwukrotnie zaczynałeś studia. Jakie to były kierunki i czemu "nie pykło"?

— Od dawna interesowałem się kuchnią. Jestem zapalonym kucharzem, chodziłem także do szkoły gastronomicznej. Oba kierunki studiów były związane właśnie z tą tematyką. Najpierw spróbowałem z technologią żywienia i żywieniem człowieka na UWM. Później otworzyli tzw. sztukę kulinarną. Spróbowałem i tam. Szybko dotarło jednak do mnie, że — w mojej opinii — za dużo było tam teorii, a za mało praktyki. W tamtym momencie uznałem to więc za stratę czasu. Decyzji jednak nie żałuję i dziś.

— Były kryzysy? Momenty, w których — niczym biblijny syn marnotrawny — chciałeś wrócić "na stare śmieci"?

— Nie, nie było. Lata temu stwierdziłem, że chcę żyć muzyką. A, zwłaszcza w tamtym czasie, nie było tam jakichkolwiek perspektyw dla muzyków. Żadnych pubów muzycznych czy knajp, w których można byłoby prowadzić takie imprezy, koncerty. Olsztyn pod tym względem oferował znacznie więcej. Pozwolił mi się rozwijać. Do tej pory zagrałem lub poprowadziłem już blisko tysiąc imprez muzycznych.

— Zaczęło się jednak od występu w Kuźni Muzycznych Klimatów w Olsztynie. Jak doszło do tego twojego "wielkomiejskiego debiutu"?
— Muzycznych przygód z Olsztynem miałem kilka już wcześniej. Ten moment jednak był przełomowy. Witek, właściciel, usłyszał kiedyś, jak gram. Stwierdził, że "coś w tym gościu jest". Chłopak grający na ulicy "do kapelusza" dostał szansę na solowy koncert. Miałem wówczas już przygotowanych ok. 40 utworów, mogłem zapewnić ok. 3 godzin grania w knajpie. Poszło całkiem nieźle, co otworzyło mi kilka nowych drzwi. Pojawiły się propozycje z innych lokali i... ruszyło.

— I to na tyle, że zacząłeś raz po raz trafiać do TV. Usłyszałeś po latach coś w stylu: "synek, jak to dobrze, że zamykałeś się w tej piwnicy, by grać"?
— Tata niestety nie żyje już od kilku lat. Gdy pojawiłem się w telewizji, mama chyba faktycznie dostrzegła, że to nie tylko młodzieńcze hobby, a szansa realnego spełnienia się w muzyce. Sama na muzyce nie zna się jakoś szczególnie. Słysząc jednak w TV, jak wypowiadają się o moim graniu jurorzy (czyli osoby, które z reguły świetnie znają się na muzyce), dostrzegła, że "coś w tym jest".

— Kilkakrotnie "Szansa na sukces", dwukrotnie "Must be the music", do tego Voice of Poland...
— Było tego trochę, przyznaję. Poza tymi wymienionymi był jeszcze "Mam talent" (jakoś w wieku 16 lat), a także występy m.in. w "Dzień dobry TVN", "Pytanie na śniadanie" czy "Halo Polonia". Każdy z nich czegoś mnie nauczył. Niezwykle cenne były i same kontakty, które dzięki nim udało mi się "złapać".

Obrazek w tresci

W "Szansie na sukces" głównie wygrywa, lecz wciąż... krąży nad nim fatum; fot. archiwum prywatne

— By nie było zbyt różowo. Uważasz się za pechowca?
— (śmiech) Tak myślałem, że o to zapytasz. Chyba faktycznie krąży nade mną jakieś fatum. Gdy wygrałem "Szansę na sukces" (wespół z zespołem De Mono - przyp. red.), odwołano wielki koncert w Sali Kongresowej, bo — w skrócie i uproszczeniu — z produkcją żegnał się legendarny Wojciech Mann i nie zgodził się, by imprezę prowadził ktoś inny. Program zszedł z anteny. Wraz z nią moje marzenia o wielkim koncercie. Gdy program wrócił na antenę, niedawno znów wygrałem odcinek. I miał być finał, znów odżyły marzenia o Sali Kongresowej. Finału jednak wciąż nie ma, bo... koronawirus. Padły wprawdzie obietnice, że nie został odwołany, a jedynie przełożony, ale...

— Czyli jesteś Syzyfem rock'n'rolla (gra słów: rock - skała, roll - toczyć się).

— Chyba tak. Ciągle wpycham ten kamień pod górę, widać już cel, a nagle wszystko spada i trzeba zaczynać od nowa. Wierzę jednak, że kiedyś to się odmieni.

— Jest coś, co — gdybyś mógł cofnąć czas — zrobiłbyś inaczej?
— Nie nalezę do osób, które myślą w ten sposób. Uważam, że jeśli nawet coś schrzaniłem w życiu, to i tak miało to swoją wartość, swój sens. Każde potknięcie czegoś uczy. Jeśli umie się wyciągać wnioski, to później tych samych błędów się już nie popełnia.

— Przy twoim boku pojawiła się Klaudia. Tak z ręką na sercu: wie, na co się pisze? Życie z muzykami, a co dopiero rock'n'rollowcami, nie należy do łatwych.

— Klaudia też nie jest święta" (śmiech). Trafił swój na swego. To muzyczna dusza. Co więcej, sama jest wokalistką. I to świetną. Niestety jednak tylko w "służbie biernej", bo uczy śpiewu innych. Poznaliśmy się właśnie dzięki muzyce. Zaczęło się od spotkań na koncertach, imprezach karaoke. Zdarzyło nam się razem śpiewać i... coś zaiskrzyło.

— Jako muzyk marzysz zapewne o profesjonalnym nagraniu i wydaniu płyty. Jak idą prace w tym kierunku?
— Po Voice of Poland odezwał się do mnie producent z Warszawy i pierwszy singiel mamy już gotowy. Projekt solowy, pod szyldem Jakub Zajączkowski. Całość czeka już tylko na wydanie, na grafikę. My natomiast czekamy na to, by uspokoiło się nieco to całe zamieszanie z koronawirusem. Chcielibyśmy zrobić jakąś prawdziwą premierę. Obecnie nie ma to sensu. To ogólnie bardzo trudny czas dla muzyków, jesteśmy odcięci od możliwości koncertowania, a przez to i zarabiania.

— Wybacz bezpośredniość, z czego więc się utrzymujesz?

— Od poniedziałku do niedzieli pracuję w biurze obsługi klienta jednej z sieci, które zaopatrują m.in. w telewizję czy internet. Nie narzekam.

— Zaczęliśmy ulicą, zatem i tak skończmy. Czy "tego pana z telewizji", który wydaje single, będzie można jeszcze zobaczyć kiedyś grającego "do kapelusza"?
— Obecnie, niestety, się na to nie zanosi. Nie tylko ze względu na wirusa, ale i pracę, która pochłania dużo mojego czasu. Jeśli jednak kiedyś życie ułoży się tak, że będę miał więcej wolnego, to oczywiście. Czy przed, czy po występach w telewizji, nie miałem nigdy z ulicznym graniem żadnego problemu. To dla mnie normalne, choć niektórzy uważają to za żebractwo. Nigdy jednak nie patrzyłem na to, co mówią inni. I nie zamierzam tego zmieniać.