Władysław Katarzyński, "Mój Olsztyn": Fachowcy, czyli: "Wężykiem Jasiu, wężykiem"
2020-04-04 13:01:22(ost. akt: 2020-04-03 20:29:20)
Nie mam smykałki do wszelakich napraw domowych, remontów, chociaż w przeszłości, kiedy byłem dyrektorem Szkoły Podstawowej w Giławach, bywało, że musiałem wstawiać szyby, czy też wcielić się w rolę hydraulika, kiedy rura pękła na skutek mrozów.
Raz posłużyłem się osobiście wiertarką elektryczną, gdy trzeba było zawiesić na ścianie tablicę Mendelejewa, co skończyło się niegroźnym porażeniem prądem, ponieważ natrafiłem na przewody. Od remontów i załatwiania fachowców jest moja żona. Ja tylko daję kasę.
Tu cofnę się kilkadziesiąt lat wstecz. Pewnego dnia zimą, ze stojącego w naszym pokoju pieca kaflowego, jeszcze przedwojennego (pamiętam tę piękną koronę na szczycie), zaczął wydobywać się gęsty dym. Tata niezwłocznie skontaktował się ze spółdzielnią kominiarską, ale tam mieli tyle roboty, że kazano mu zaprzestać palenia, a jutro — jak to się wtedy mówiło — „ktoś się zjawi”. Szczękaliśmy z zimna zębami, więc tata popędził do niezrzeszonego „fachowca” kominiarza gdzieś z Okrzei, którego kiedyś namierzył nasz dzielnicowy, jak rozprowadzał nielegalnie przed Nowym Rokiem kalendarze. Owemu fałszywemu kominiarzowi, który przybył nam na ratunek, towarzyszył równie niezrzeszony jego kolega zdun.
Tu cofnę się kilkadziesiąt lat wstecz. Pewnego dnia zimą, ze stojącego w naszym pokoju pieca kaflowego, jeszcze przedwojennego (pamiętam tę piękną koronę na szczycie), zaczął wydobywać się gęsty dym. Tata niezwłocznie skontaktował się ze spółdzielnią kominiarską, ale tam mieli tyle roboty, że kazano mu zaprzestać palenia, a jutro — jak to się wtedy mówiło — „ktoś się zjawi”. Szczękaliśmy z zimna zębami, więc tata popędził do niezrzeszonego „fachowca” kominiarza gdzieś z Okrzei, którego kiedyś namierzył nasz dzielnicowy, jak rozprowadzał nielegalnie przed Nowym Rokiem kalendarze. Owemu fałszywemu kominiarzowi, który przybył nam na ratunek, towarzyszył równie niezrzeszony jego kolega zdun.
Obaj panowie najpierw strzelili sobie po kilka kielichów tatusiowego wina porzeczkowego, po czym przystąpili do roboty. Następnie zdun przysnął w głębokim fotelu, a kominiarz wszedł ze strychu na dach. Po chwili coś zachrobotało w przewodzie kominowym i z otwartego pieca wypadł czarny zwitek banknotów. Zdun z miejsca ożył i skoczył w stronę pieca, ale tata był szybszy. Po chwili jednak dosadnie wyraził swoje rozczarowanie. Trzymał bowiem w ręku przedwojenne reichsmarki, nie warte funta kłaków.
Pewnego dnia tata postanowił wymienić starą wannę na nową. Wnieśli ją niemałym trudem z sąsiadem na trzecie piętro naszej kamienicy. Z oszczędzaniem wody zbytnio się nie liczono, więc każdego wieczoru wypełniałem wannę wodą i puszczałem sobie w niej papierowe statki. Pewnego dnia, kiedy rodzice wyjechali na kilka dni do cioci, zrobiłem to po raz któryś. Niestety, pękła jakaś cholerna rurka. Woda lała się, aż przelała, a ja miotałem się bezradnie, zbierając ją do koców, poduszek i dywanów.
Po chwili wpadł sąsiad, wrzeszcząc, że mu sufit przecieka. Znalazł jakiś zawór i zapobiegł blokowej katastrofie. Gdybyśmy czekali na hydraulika, trwałoby to ze dwa dni, pełne ręce roboty mieli bowiem wtedy ci fachowcy. Pamiętacie ten skecz Kobuszewski — Gołas z Dudka: „Wężykiem, Jasiu, wężykiem!”. Własne umiejętności i pomoc sąsiedzka były w tamtych czasach nieodzowne, na przykład przy montowaniu wystanego w długiej kolejce kompletu mebli „Alik”.
Po rynku, gdzie obecnie znajduje się dom towarowy Manhattan, wałęsał się swego czasu pan Zdzichu, mieszkaniec Kolonii Mazurskiej, pochodzący gdzieś spod Chorzeli. Wiedzę na różne tematy miał przeogromną i z tego żył. Doradzał na przykład przy handlu gołębiami klientom, jak odróżniać rasowe od nierasowych lub ich napędzał sprzedającym. Kiedy skuszony możliwością wygranej zatrzymałeś się na chwilę przy grających w trzy karty lub trzy kubki, pan Zdzichu służył ci radą, kiedy w odpowiedniej chwili się wycofać w tym pierwszym przypadku albo pod którym kubkiem znajduje się moneta, w tym drugim. Zadowalał się kwotą „co łaska”. Zdarzało mu się też wcielać w rolę naganiacza, który podkręcał stawki.
Źle pan skończy panie Zdzichu! — powiadał mój tata, który znał go jeszcze z jakichś kolejarskich czasów. Po latach pana Zdzicha znaleziono pobitego koło rynku, po czym przeniósł się on w rodzinne strony, do Chorzeli. Kiedyś spotkałem go na tamtejszym targu końskim, z których miasteczko słynęło, a odbywały się one jeszcze przed I wojną. Potrafił określić wiek konia po zębach a po wyglądzie pęcin stan zdrowia kończyn szkapy. Więcej już go nie widziałem.
Źle pan skończy panie Zdzichu! — powiadał mój tata, który znał go jeszcze z jakichś kolejarskich czasów. Po latach pana Zdzicha znaleziono pobitego koło rynku, po czym przeniósł się on w rodzinne strony, do Chorzeli. Kiedyś spotkałem go na tamtejszym targu końskim, z których miasteczko słynęło, a odbywały się one jeszcze przed I wojną. Potrafił określić wiek konia po zębach a po wyglądzie pęcin stan zdrowia kończyn szkapy. Więcej już go nie widziałem.
Pełno było w naszej dzielnicy tak zwanych złotych rączek. Na przykład pan Jasio, który nauczył mnie drutem sztukować zepsuty bezpiecznik. Dzisiaj to by się zdało jak psu na budę. Pan Jasiu potrafił także konstruować psie budy i karmniki.
Mieszkali też w naszej dzielnicy prawdziwi fachowcy. Do dzisiaj mam w uszach stukot młotka w żelazo, którym oznajmiał swoje usługi ostrzynóż, jak go nazywaliśmy. Warsztat miał prosty, osadzony na stojaku, z kołem napędzanym dwoma pedałami i kamieniami szlifierskimi na osi. Na dany sygnał wychodziły z domu gospodynie z nożami, nożyczkami i nożykami od maszynek do mielenia mięsa. Zimą też korzystaliśmy z jego usług, ostrząc nasze łyżwy.
Mieszkali też w naszej dzielnicy prawdziwi fachowcy. Do dzisiaj mam w uszach stukot młotka w żelazo, którym oznajmiał swoje usługi ostrzynóż, jak go nazywaliśmy. Warsztat miał prosty, osadzony na stojaku, z kołem napędzanym dwoma pedałami i kamieniami szlifierskimi na osi. Na dany sygnał wychodziły z domu gospodynie z nożami, nożyczkami i nożykami od maszynek do mielenia mięsa. Zimą też korzystaliśmy z jego usług, ostrząc nasze łyżwy.
Z grona fachowców sympatycznie wspominam państwa S., krawców z ulicy Jagiellońskiej. Pan S. specjalizował się w szyciu męskich spodni, między innymi dzwonów. Pamiętam, jak kiedyś przyjechał do nas daleki krewny z Warszawy, pracownik jednego z domów mody. Zaprowadziliśmy go do pana S, w przeświadczeniu, że przeleje mu trochę swojej wielkomiejskiej wiedzy, a i my z tego skorzystamy, modnie się ubierając. I jak? — spytaliśmy po godzinie kolegę. On wszystko wie! — odparł tamten. — Ma u siebie magazyny mody.
W naszej dzielnicy funkcjonowali też szewcy, kowal, fryzjer. Jako malec za strzyżeniem nie przepadałem i fryzjer o tym wiedział. Sadzał mnie na desce opartej na rączkach fotela, po czym wyjmował brzytwę i groził: Jak się będziesz kręcił, to ci... Po takim wstępie klienci byli nad wyraz posłuszni. Istnieli też na naszym Zatorzu inni „fachowcy”, z branży, o jakiej wspominam niechętnie. Na przykład gość o pseudonimie Stopa. Ten potrafił, podając rękę, niepostrzeżenie ściągnąć ci zegarek. Jeśli chodzi o kolegów, to zegarków im nie kradł, tylko chciał zaimponować.
W przeszłych latach było wiele przeróżnych szkół, które kształciły poszukiwanych fachowców. Zrozumiałem, jak bardzo jest przydatny mechanik samochodowy, kiedy skierowano mnie do służby wojskowej po Studium Nauczycielskim do jednej z jednostek. Trafiło tam ze mną kilku takich, w tym mechanik samochodowy Mazur, pan Zygfryd Z. Jego umiejętności przydały się oficerskiej kadrze. Zamiast biegać z maską przeciwgazową wokół wieży spadochronowej, naprawiał oficerskie samochody. W zamian otrzymywał przepustki.
A co do fachowców współczesnych. Poprosiliśmy niedawno o naostrzenie noży znajomego — panu Bogusiowi. Wywiązał się z tego zadania znakomicie. Nóż przez niego naostrzony przez pana Bogusia tnie w powietrzu papier. A i ja też zdążyłem się już nim skaleczyć.
Władysław Katarzyński
Władysław Katarzyński
Czytaj e-wydanie
Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w czwartek i piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.
Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl
W weekendowym (4-5 kwietnia) wydaniu m.in.
W zasadzie to spieramy się o wszystko
Gdzieś na pograniczu, daleko od Warszawy jest nasz dom — mówią Anna Dziewit-Meller i Marcin Meller, których połączyła pasja do książek. Nam opowiadają o ucieczce od miasta, felietonach pisanych na łące i przy biurku w sypialni.
Czy branża beauty przetrwa kryzys?
Atelier Fryzjerskie Marty Babij cieszy się dużą popularnością nie tylko wśród elblążanek. Jego właścicielka i fryzjerka z ponad 25-letnim doświadczeniem opowiada, jak salon i jego pracownicy radzą sobie w czasie pandemii.
Koronawirus bije w kobietę!
Co ta zaraza z nami od kilku już miesięcy wyrabia — to przechodzi ludzkie pojęcie… Zabija ludzi, zmusza do pozostawania w domu, nadwyręża budżety firm i państw… Ale ten wirus to zjawisko, które czasem przewartościowuje, a czasem obnaża problemy społeczne…
Komentarze (3) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Dorota #2900410 | 78.88.*.* 5 kwi 2020 09:40
Cofnąć się wstecz?
Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz
jasiek #2900404 | 88.156.*.* 5 kwi 2020 09:33
Nie do Chorzeli tylko do Chorzel.
Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz
Zybi co trybi #2900352 | 62.133.*.* 5 kwi 2020 08:07
Zawsze zastanawialem się jak podając prawą rękę na przywitanie można ściągnąć zegarek z lewej ręki.
Ocena komentarza: warty uwagi (5) odpowiedz na ten komentarz