Oscary nadal "takie męskie"
2020-02-10 15:39:00(ost. akt: 2020-02-11 17:25:32)
Co zapamiętamy z tegorocznej gali oscarowej? Na pewno to, że po raz pierwszy najlepszym filmem okazała się produkcja nieanglojęzyczna. Wyższość „Parasite” musiał uznać m.in. Jan Komasa, którego „Boże Ciało” było nominowane w kategorii film międzynarodowy.
PRZECZYTAJ KONIECZNIE:
"Boże Ciało" bez Oscara
Nie ma co ukrywać: w świecie filmowym już sama nominacja do Oscara jest powodem do radości. Tym bardziej że hollywoodzkie standardy nakazują, by przy każdym kolejnym filmie na plakacie umieszczać informację o tym, że mamy do czynienia z dziełem osoby nominowanej do nagrody przyznawanej przez Amerykańską Akademię Sztuki i Wiedzy Filmowej. Nie zmienia to jednak faktu, że po ogłoszeniu nominacji nadzieje rosną z każdą chwilą.
Nadzieje polskiej ekipy pod przewodnictwem reżysera Jana Komasy zostały być może zawiedzione, kiedy podczas 92. ceremonii wręczenia Oscarów okazało się, że „Boże Ciało” nie otrzymało statuetki, ale dziennikarz filmowy Artur Cichmiński przypomina, żeby zrezygnować z nomenklatury sportowej do opisywania kina i nie mówić o żadnej „przegranej” czy „porażce” polskiego filmu. — To nie są wyścigi, tu nie możemy wziąć linijki czy stopera i wszystkiego wymierzyć. Odbiór filmów jest bardzo subiektywny — mówi dziennikarz, który jednocześnie przypomina, że nominacje w tej samej kategorii, co „Boże Ciało” otrzymały naprawdę bardzo dobre filmy.
Czy, zdaniem Artura Cichmińskiego, film polskiego reżysera zasługiwał na Oscara?
— Jan Komasa zrobił bardzo dobry film, ale — moim zdaniem — nie spełnia on warunków, które powinien spełniać film nominowany do Oscara. Być może czegoś w nim nie widzę, ale mnie on szczególnie nie poruszył. Doceniam ten film, to jest bardzo profesjonalna praca, ale nie ma w nim efektu zaskoczenia.
Przypomnijmy, że film Jana Komasy opowiada o Danielu, który po przejściu duchowej przemiany zaczyna... udawać księdza. Obraz jest inspirowany prawdziwą historią. Polski reżyser w czasie spotkania z dziennikarzami mówił o swoim filmie: „Żyjemy w spolaryzowanych czasach. Brakuje nam kogoś takiego, kto spowoduje, że siądziemy do jednego stołu, że zaczniemy ze sobą rozmawiać. Wybory w Stanach Zjednoczonych zbliżają się tak jak i wybory w Polsce, zbliżają się wybory. Uważam, że bardziej niż prezydenta potrzebujemy terapeuty (...). Coraz więcej społeczeństw potrzebuje kogoś, kto spowoduje, że ludzie zaczną ze sobą rozmawiać. »Boże Ciało« jest o tym”.
Triumfatorem tegorocznej gali był film „Parasite”, którego twórca, Bong Joon-ho, dostał też statuetkę za najlepszą reżyserię. Koreańska produkcja, która opowiada o zderzeniu dwóch światów (wywołanego spotkaniem ubogiej rodziny z Seulu z bogaczami, u których znajdują zatrudnienie), zdobyła nagrodę nie tylko w kategorii, w której rywalizowała z „Bożym Ciałem”, ale i w tej, która w powszechnym odbiorze uznawana jest za najważniejszą. „Parasite” uznano bowiem najlepszym filmem, a to, zdaniem dziennikarza filmowego Artura Cichmińskiego, sytuacja precedensowa.
— Nagrodę amerykańskiego rynku filmowego dostał film, który nie tylko nie powstał w Stanach Zjednoczonych, ale też który nie jest filmem anglojęzycznym. To ogromne zaskoczenie. I być może jest to zalążek tego, że Akademia chce, żeby Oscary były nagrodami globalnymi. Do tej pory czyniono tylko pewien ukłon w stronę filmów międzynarodowych (kiedyś: nieanglojęzycznych), które były ważne, i to miało wystarczać — tłumaczy dziennikarz filmowy.
Zdaniem Artura Cichmińskiego ta sytuacja to także jeden z dowodów na to, że środowisko filmowe bardzo się liberalizuje. — Jest bardzo krytyczne wobec prezydentury Trumpa, upomina się o parytety, protestuje przeciwko wszelkim patologiom, czego wyrazem była akcja „Me too” — wylicza także inne przykłady dziennikarz.
I tym razem, poza historycznym zwycięstwem „Parasite”, do historii oscarowych gal przejdą subtelne gesty o podłożu polityczno-społecznym. Oscary po raz kolejny walczyły ze swoimi tradycyjnymi już problemami. O tym, że „Oscary są takie białe” („Oscars so white”) i „takie męskie” („Oscars so male”), przypominano po wielokroć. Formy były różne: od ironicznych wypowiedzi po sygnały w ubiorze. Symbolicznie o nominacje dla kobiet reżyserek upomniała się m.in. Natalie Portman. Gwiazda pojawiła się na czerwonym dywanie w pelerynie z kolekcji Dior Haute Couture, na której złotą nitką wyhaftowano nazwiska kobiet, które nie zostały w tym roku docenione. Na kreacji Portman pojawiły się nazwiska m.in. Lorene Scafarii („Ślicznotki”), Lulu Wang („Kłamstewko”), czy Grety Gerwig („Małe kobietki”).
W braku nominacji choćby dla ostatniej z wymienionych kobiet, Artur Cichmiński nie dopatruje się przejawów dyskryminacji. Zauważa, że film „Małe kobietki” bardzo podzielił krytyczki i krytyków. Nie oznacza to jednak, że problemu nie ma. Choć Amerykańska Akademia Filmowa podkreślała, że w tym roku było rekordowo dużo nominacji dla kobiet (62), to jednak nietrudno zauważyć, że nie są to prestiżowe kategorie.
Może, żeby zapobiec dominacji mężczyzn w kategorii reżyserskiej, należy — wzorem nagród dla aktorów — przyznawać oddzielne wyróżnienia kobietom i mężczyznom?
Artur Cichmiński uważa, że to kiepski pomysł. — Moim zdaniem przeciwko temu protestowałyby same twórczynie, które nie czują się przecież ani słabsze, ani gorsze — tłumaczy dziennikarz.
Jeśli chodzi o nagrody za kreacje aktorskie, to w tym roku obyło się bez zaskoczeń. Trafiły one do osób, które wcześniej otrzymały także inne wyróżnienia. Ze statuetkami dla najlepszych aktorów pierwszoplanowych wyszli z gali Renée Zellweger („Judy”) i Joaquin Phoenix („Joker”). Za drugoplanowe role doceniono Laurę Dern („Historia małżeńska”) i Brada Pitta („Pewnego razu... w Hollywood”).
Polskim akcentem, poza obecnością ekipy „Bożego Ciała”, był występ Katarzyny Łaski. Aktorka dubbingowa, która użyczyła swojego głosu filmowej Elsie z „Krainy Lodu 2”, zaśpiewała na scenie Dolby Theatre w Los Angeles z aktorkami.
Daria Bruszewska-Przytuła
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez