To mój świat. Świat Julii Pietruchy [ROZMOWA]

2019-11-03 15:57:00(ost. akt: 2019-11-01 09:17:52)
Julia Pietrucha

Julia Pietrucha

Autor zdjęcia: STUDIO8253

Zawsze byłam przeciwna kategoryzowaniu muzyki. Niech ona po prostu gra, bez względu na gatunek. Z Julią Pietruchą, która w niedzielę 27 października wystąpi w Olsztynie, rozmawia Katarzyna Janków-Mazurkiewicz.
— Jesienna trasa – kolejne zmiany, które proponujesz swoim fanom. Zawsze masz pewność, że podejmujesz dobrą decyzję?
— Staram się podejmować decyzje życiowe w zgodzie z własnym sercem, z samą sobą. A potrzeba spotkania ze słuchaczami na nowo, bliżej, spokojniej, pojawiła się we mnie już jakiś czas temu. I odpowiedziałam na nią tym projektem — nowymi aranżacjami znanych już utworów, pobrzmiewającymi amerykańską muzyką folkową. Zaprosiłam do projektu dwójkę muzyków z którymi grałam dotychczas w zespole — Jakuba Jaźwieckiego i Michała Lamżę oraz poprosiłam o współpracę kobietę wszechstronnie uzdolnioną, czyli Martę Zalewską.

— Jednak przyznasz, o czym mówiłaś w jednym z wywiadów, że to u was rodzinne — chęć ciągłych zmian?
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałam w kontekście mojej rodziny. Myślę, że mam dosyć mocno zakorzenioną potrzebę spełniania się, realizacji marzeń, odkrywania nowych przestrzeni, stąd pewnie taka odwaga w podejmowaniu wyzwań.

— Jesteś asertywna?
— Staram się. Nie jestem asertywna z natury, ale nauczyłam się, odkąd prowadzę zespół. To bardzo przydatna cecha.

— Masz też chyba w sobie trochę przekory. Mogłaś zrobić karierę w aktorstwie, jednak zrezygnowałaś na rzecz muzyki. Dryg do muzyki miałaś od zawsze, to przeważyło?
— Muzyka jest materią, w której czuję się w 100 procentach sobą. Wychodzę do publiczności z melodią, która płynie w mojej krwi, z moim przesłaniem. Ja kreuję swój wizerunek, ja decyduję, oczywiście przy udziale wielu wspaniałych osób, o wszystkich aspektach tego przedsięwzięcia. To jest bardzo piękne i bardzo wyzwalające. Świadomość, że zaproszeni przeze mnie muzycy, twórcy i artyści, wierzą w moją wizję, ufają mojej intuicji, jest naprawdę wyjątkowa. Ten stan jest nieporównywalny z żadnym innym.

— Wybrałaś folk amerykański. A przed laty słuchałaś mocnej muzyki, m.in. był to punk amerykański.
— Mam wrażenie, że z tym folkiem szukaliśmy się od lat. Zawsze powtarzam, że jedną z większych inspiracji w mojej muzyce są girlsbandy lat 50. i 60., czyli bardzo kiczowata i plastikowa muzyka. Muzyka folkowa była odpowiedzią na ten świat. Była żywa, nieposkromiona, polityczna, nie szła na kompromisy. Pamiętam, że jeszcze w liceum moja nauczycielka angielskiego chciała mnie zaznajomić z Dylanem, ale wówczas tego nie przyjmowałam, nie rozumiałam. Minął czas i teraz ja chciałabym ten folk na nowo przywołać. Szczególnie, że w muzyce światowej pojawiła się znów fala neofolku i mnóstwo świetnych zespołów, które taką muzykę odkrywają.

— Wciąż jednak wracasz do amerykańskich klimatów. W Stanach Zjednoczonych spędziłaś trochę czasu. Pozostał sentyment?
— W amerykańskiej muzyce jest koloryt. Pewnie ze względu na wielokulturowość, mnóstwo wpływów z każdego zakątka świata. W samym folku rozróżniamy obecnie tyle warstw, że ciężko się już połapać. Folkiem nazywamy Devendrę Banhart, z jego eklektycznymi płytami — obrazami i Mumford and sons, z pozoru z typowym dla folku instrumentarium w postaci kontrabasu, banjo czy gitary. Ale ja zawsze byłam przeciwna kategoryzowaniu muzyki. Niech ona po prostu gra, bez względu na gatunek.

— W przypadku twojej najnowszej trasy koncertowej„ FOLK it! TOUR” piszesz – „przychodzi czas, kiedy chce się wrócić do początków — poczuć na nowo ten dreszcz, który czuło się po raz pierwszy, siedząc samotnie w pokoju, na dywanie, śpiewając dla samej siebie." Nowa trasa, zmieniony skład. Kolejna zmiana. Znów nas zaskoczysz?
— Mam taką nadzieję. Choć bardziej od zaskakiwania się, liczę na rozkoszowanie się tym, co przygotowaliśmy.

— Lubisz, kiedy życie cię zaskakuje?
— Życie zaskakuje, czy nam się to podoba, czy też nie. Chyba trzeba to po prostu zaakceptować i cieszyć się tym, co ono przynosi.

— Wychowałaś się wśród kobiet. To daje siłę?
— Kobiety mają w sobie niezwykłą siłę i energię, a ja mam to szczęście, że mam w swoim życiu parę naprawdę bliskich i ważnych kobiet. Staram się dbać o te relacje, choć pojawienie się mojej małej kobietki skupiło moją uwagę w najbliższym kręgu. Ale piękne w tych moich relacjach z kobietami jest jednak to, że nie wymagają ode mnie stałego kontaktu, dzwonienia codziennie, a pozwalają robić swoje i są obok. Bardzo cenię sobie tę swobodę i jednocześnie tę moc.

— Jednak świat muzyki jest w dużej mierze światem męskim, który rządzi się swoimi prawami. Ty proponujesz swój kobiecy świat. Z determinacją realizujesz kolejne plan. Co pomaga, by utrzymać się i być na fali?
— Czy rzeczywiście tak jest z tym muzycznym męskim światem? Czy już się do tego przyzwyczailiśmy i nie zauważamy zmian? Mam wrażenie, że na naszym muzycznym podwórku mnóstwo kobiecych głosów, coraz więcej kobiecych projektów, nie tylko indywidualnych, ale i skupiających artystki z różnych światów. Ja proponuję swój świat. Nie kobiecy, nie męski, ale po prostu mój świat, świat Julii Pietruchy. I jeśli ktoś odnajduje w nim coś ważnego dla siebie, to to mnie cieszy. Po prostu robię swoje.

— Twoją inspiracją jest twoja córka?
— Odkąd zostałam mamą, każdy dzień jest nieprzewidywalny. Zarówno dla mnie, jak i dla małej. Ale to jest piękne, każdego dnia uczymy się siebie na nowo. To chyba najbardziej nieprzewidywalna życiowa rola, więc ja jestem zadowolona. Nie ma nudy. Obserwuję, czerpię z każdego uśmiechu, z każdego smutku i uczę się. A czas płynie, tak pięknie płynie.

— Planujesz znów zmienić miejsce zamieszkania? Może Warmia i Mazury?
— Na razie bardzo mi dobrze nad morzem (śmiech). Dziękuję za pomysł. Uważam, że Olsztyn — szczerze — byłby drugim miastem po Gdańsku w którym mogłabym zamieszkać. No i jeszcze Wrocław.

— To gdzie jest teraz twoje miejsce na Ziemi?
— Mówiąc krótko? W sercu.




aktorka serialowa i filmowa. W kwietniu 2016 roku samodzielnie wydała swój debiutancki album „Parsley” zainspirowany kilkumiesięczną podróżą po Azji. Płyta zawiera 15 autorskich piosenek w klimacie pop, z elementami folku i kojącymi dźwiękami ukulele. Kilka miesięcy po premierze pierwszej płyty Julia przeprowadziła się nad morze, które bardzo szybko stało się dla niej inspiracją do napisania utworów na drugi album „Postcards from the seaside”. Do już dobrze znanych nam instrumentów dołączyła mandolina i puzon.
W niedzielę 27 października wystąpiła w Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej z koncertem podczas najnowszej trasy „FOLK it! TOUR”.

Julia Pietrucha: