Dominika Radzikowska, projektantka mody: Muchomory na turkusowych nóżkach [ROZMOWA]

2019-10-06 17:00:00(ost. akt: 2019-10-05 11:14:24)

Autor zdjęcia: Jacek Łabędzki

Nie był to wywiad dziennikarki z projektantką mody. To była rozmowa dwóch kobiet, które mają w życiu pasję i idą za nią jak cień. Z Dominiką Radzikowską rozmawia Magdalena Maria Bukowiecka.
I rzeczywiście, jeden pobieżny przegląd facebookowego konta zainteresował mnie nie tylko projektami, ale też osobowością pani Dominiki. Po pierwsze dowiedziałam się, że jestem madamką i już wiedziałam, że chcę więcej. A ta pasja, z jaką prezentowała zachwycającą tkaninę usianą muchomorami, którym planowała nóżki pomalować na turkusowo… Niech pęknę, natychmiast te turkusowe nóżki z czerwonymi kapelusikami ujrzałam i zachwycił mnie ten widok niebotycznie…! O wszystkim zdecydowała jednak bluzka w dynie, bo wizerunek dyni — z dotąd niewyjaśnionych przyczyn — wielbię absolutnie i bezwarunkowo.
A potem zaczęłyśmy z panią Dominiką rozmawiać i zaręczam — nie był to wywiad dziennikarki z projektantką mody. To była rozmowa dwóch kobiet, które mają w życiu pasję i idą za nią jak cień. To było jakby spotkanie po latach, przyjemne i słodkie, choć — jak to w życiu — ze szczyptą dziegciu… A potem razem stworzyłyśmy ten artykuł — ja malowałam słowem, a Dominika — pędzlem i paletą barw zaklętą na najszlachetniejszych tkaninach…!

— Proszę opisać siebie w trzech przymiotnikach.
— Kreatywna, pozytywnie nastawiona do świata i bardzo odpowiedzialna.

— A jak łączy pani pozytywne nastawienie do świata z odpowiedzialnością? Czy w dzisiejszych czasach te dwie cechy nie wykluczają się wzajemnie?
— Nie, absolutnie nie…! Można je połączyć… Zacznijmy od tego, że ja jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Z tym, że nie urodziłam się z tym szczęściem, ale wypracowałam je w sobie. Bo tak jak każdy, ja też jakiś plecak doświadczeń, czasem przykrych, dźwigam. Uważam jednak, że to my i tylko my jesteśmy odpowiedzialni za swoje życie. Wyłącznie od nas zależy, jak spojrzymy na sytuację, w jakiej się znajdziemy. A ja akurat staram się wszystko widzieć w bardzo pozytywny sposób. No i kreuję swój świat, swoją rzeczywistość, samopoczucie.

Z kolei odpowiedzialność jest wszystkim tym, co biorę w swoje ręce, a co dotyczy mojego życia, biznesu i rodziny. Poza tym obdarzam świat dużą ufnością, bo wierzę, że człowiek ze swej natury jest dobry, dzięki czemu wiele rzeczy staram się rozumieć, nawet te najtrudniejsze i te najbardziej złe. Oczywiście, wiele z nich też mnie złości — to nie jest tak, że mam dla nich otwarte ręce i serce…! Nie, nie, nie… Ale wiem, że nawet te trudne sytuacje czy złe rzeczy, które ludzie ludziom wyrządzają — zawsze z czegoś wynikają. A fakt, że w ludziach widzę raczej dobro — bierze się też z tego pozytywnego nastawienia. I ja to rozumiem i w tej kwestii biorę za siebie odpowiedzialność.

Mówiąc o sobie „odpowiedzialna”, mam też na myśli swoje podejście do bycia mamą i drogi, jakimi prowadzę mojego syna w dorosłość. Zwracam choćby uwagę na to, że te szaleństwa, które drzemią mojej duszy — muszę mu jakby dawkować i wyznaczać pewien azymut. Żeby z mojego zachowania i postępowania czytał, co jest dobre, a co złe, i żeby był samodzielny. Ma prawie 18 lat i już wiem, że jest mądry i dobry, ale chciałabym, żeby jeszcze był szczęśliwy… Tak samo podchodzę do prowadzenia własnej firmy, bo choć uważam, że to tylko ubrania — nie operacja na otwartym sercu — to wszystko staram się wykonywać z największą starannością, z dbałością o jakość materiałów. Dalej — gdy się z kimś umawiam — to to jest bardzo ważne. Coś wypada, coś się zmienia — dzwonię i uprzedzam, żeby nikogo nie zawieść. I nigdy nie rzucam słów na wiatr. A już nie znoszę czczego gadania po próżnicy!

A tak w ogóle to myślę, że życie warto przeżyć spokojnie, bez niepotrzebnych nerwów i spinania się z byle powodu. W wielu sprawach możemy się różnić, ale w wielu — czy to się komuś podoba, czy nie — jesteśmy równi, wszystkich nas czeka ten sam koniec i nie ma potrzeby uprzykrzać życia ani innym, ani sobie. A jakże często czytając jakieś wpisy na portalach społecznościowych widzę, że ludzie siedzą i wylewają tę żółć bez umiaru… Dla samego wylewania… Po co — pytam…?!

Fot. Jacek Łabędzki

— Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy na pani profilu facebookowym — to mnogość kolorów. Bardzo w moim stylu — bez wątpienia. Tylko to czasem jest tak, że człowieka ciągnie do kolorowych rzeczy — przez co staje się szczęśliwszy i pozytywniej myśli. A czasem po prostu z natury jest kolorowy, szczęśliwy, optymistyczny — i wyraża to kolorowymi strojami i kreacjami. Jak to jest u pani?
— U mnie te kolory to wynik potężnej pracy, którą w ostatnich latach wykonałam nad sobą. Bo był w moim życiu taki moment, że czułam się umartwiona i nieszczęśliwa. Czułam się wtedy wręcz najnieszczęśliwszym człowiekiem świata…! Pewnie dlatego, że jak większość ludzi — uzależniłam swoje szczęście od okoliczności, w jakich się wtedy znalazłam. I właśnie wtedy wymyśliłam sobie, że będę szczęśliwa. I tak się stało, przy czym nie jest to żadna poza, bo ja to szczęście naprawdę mam w sobie. Dzięki temu stworzyłam naprawdę szczęśliwą rodzinę i wprowadziłam szczęście pod dach swojego domu. A był taki moment, że ja sama nawet tych swoich kolorowych ubrań nie nosiłam…! Byłam raczej czarno-szaro-popielata…
Fakt, może przełamane to wszystko było czerwoną szminką, ale jednak w stonowanych odcieniach szarości. Nie chowałam się, ale z kolorami nie było mi po drodze. Te ultra-kolory wprowadziłam w swoje życie jakieś trzy lata temu. Wcześniej też je lubiłam i mogłam mieć piękną czerwoną sukienkę w szafie, ale jej nie nosiłam, bo po prostu tej czerwieni nie czułam. Bo tak, jak możemy wpływać na swoje geny, ale i te geny nas determinują — tak samo ktoś, kto ma potrzebę chodzenia w popielach, czerwieni po prostu nigdy nie włoży. Dziś doszło do tego, że gdy ubieram się w coś bardziej stonowanego — szare spodnie, białą bluzkę i do tego biorę czerwoną torebkę — moi bliscy i znajomi natychmiast to wychwytują, ale i ja sama mam problem z rozpoznaniem siebie w lustrze…

Generalnie tak doradzam moim klientkom: trzeba nosić to, w czym się dobrze czujemy, nawet gdyby miał być to karton na głowie…! Patrzysz w lustro i widzisz milion dolarów? To świetnie! To znaczy, że dobrze wyglądasz! Szczególnie, że ubranie, nawet jeśli jest dziełem sztuki — jest wciąż tylko ubraniem. Nie sednem życia, a kolorowym dodatkiem do osobowości i duszy. Nie szata zdobi przecież człowieka, choć faktycznie — jak cię widzą, tak cię piszą.

Fot. Jacek Łabędzki

— Z wykształcenia jest pani pedagogiem. Jak to się stało, że została pani projektantką, a nawet — powiedziałabym — artystką od ubrań?
— Hm…, dziś już jestem w stanie tak o sobie powiedzieć. Artystka od ubrań… Ale zanim się tego nauczyłam — przeszłam cały proces. O innych było mi łatwiej — nawet o tych, którzy nie ukończyli akademii sztuk pięknych. Ale nie o sobie… A jak do tego doszło? Ja się chyba urodziłam z pędzlem w dłoni…! I choć z jednej strony nie czuję się wybitną malarką — z drugiej jestem wszechstronnie uzdolniona i umiem własnoręcznie wykonać naprawdę mnóstwo rzeczy.

Malowałam od najwcześniejszego dzieciństwa, sprawiało mi to ogromną frajdę i wciąż pamiętam, jak moja niania opowiadała wszystkim o ołówku, który bardzo pociesznie wyglądał w mojej drobnej, dziecięcej rączce.

Mój tato, złota rączka, choć z wykształcenia ekonomista — malował i rzeźbił, podobnie dwaj jego bracia, z których jeden był znanym i uznanym artystą ludowym… Malarką jest też moja matka chrzestna. Już w liceum zaczęłam tworzyć biżuterię. Ale mniej więcej w tym samym czasie zaczęłam współpracować z ośrodkiem dla dzieci z upośledzeniem umysłowym. Potem wciągnęłam w ten quasi-wolontariat swoich znajomych, organizowaliśmy zbiórki i inne wydarzenia… I ten bunt, niezgoda na cierpienie podopiecznych w ośrodkach pociągnął mnie dalej. A z drugiej strony uwiodła mnie dobroć, serdeczność, miłość i prawda, która w tym ośrodku panowała. Dlatego w klasie maturalnej miałam spory dylemat: co wybrać?

Marzyłam o akademii sztuk pięknych, ale pedagogika opiekuńczo-wychowawcza też mnie ciągnęła. I wtedy przyjaciel poradził mi — jeśli nie wiesz co wybrać, to wybierz pedagogikę. Bo ona jest dobra. Bo dzięki niej światu i ludziom uczynisz wiele dobrego. A malowanie zawsze może być twoim hobby. I tak zrobiłam. Skończyłam pedagogikę i kilka innych kierunków z nią związanych, cały czas malując, rzeźbiąc i pozostając ze sztuką w ścisłym kontakcie. Ale rzeczywiście, po studiach pracowałam w poradni dla dzieci z autyzmem, potem w szkole z oddziałami integracyjnymi — gdzie jednak robiłam też dekoracje. A ponieważ natury nie da się oszukać — jestem tu, gdzie jestem. Sztuka jednak wygrała i z pedagogiką, i ze wszystkimi innymi dziedzinami mojego życia. Choć nie ukrywam, że porzucenie pracy pedagoga, podyktowane i pasją, ale i bardziej materialnymi sprawami — było jedną z najtrudniejszych decyzji, jakie podjęłam. Ale to była cezura i wiem, że od tamtej chwili poradzę sobie w życiu dokładnie ze wszystkim.

Najpierw była zatem biżuteria, którą robiłam sobie, a osoby z mojego otoczenia, zachwycone tymi „precjozami” — zaczęły zamawiać podobne rzeczy dla siebie. Do tego szybko doszły stroje — na tej samej zasadzie: ja żywy model i moje znajome, które chciały mieć podobne ciuchy w swojej garderobie. No to zajęłam się tym na dobre. Zakochałam się w przecudnym człowieku, przeprowadziłam do Krakowa i oto jestem! Wszystkiego nauczyłam się sama: malować, szyć, filcować, dziergać, zdejmować miarę… Potem zaczęłam na tym zarabiać, ale do dziś większość projektów najpierw tworzę dla siebie i na sobie testuję, a potem dopiero, bogatsza już o doświadczenia i rozwiązania z tego własnego „prototypu” — wypuszczam to w świat, dla moich klientek. W międzyczasie, do tych prostszych projektów zaczęły dołączać bardziej skomplikowane — płaszcze, bluzki, sukienki…

Fot. Jacek Łabędzki

— A skąd czerpie pani inspiracje dla swoich projektów?
— Powiem pani tak szczerze: nie wiem…! Może to ta mega-moc we mnie…? Ważne jest też chyba to, że ja nie podążam za modą, ale po prostu zachwycam się tym, co robią inni ludzie. Z jednej strony można spokojnie powiedzieć, że zajmuję się modą, ale z drugiej — otwarcie przyznaję, że nie bardzo interesują mnie aktualne modowe trendy…! Nawet nie wiem, co teraz jest modne… Ot, jadę do zaprzyjaźnionej hurtowni, bo dzwonią, że mają jakieś nietuzinkowe materiały, wchodzę, oglądam piękne jedwabie, miękkie dzianiny… I już wiem, co z tego stworzę. Modowych mistrzów w ogóle nie mam, niewielu ich nawet znam. Parę swoich autorytetów strąciłam z piedestału. Marki znam, ale nie czuję, by nawet te najdroższe i najbardziej trendy wyznaczające, do czegokolwiek mnie zobowiązywały. Potężną skarbnicą wzorów, pomysłów i inspiracji jest natomiast Internet. Ale tak naprawdę mogę chyba powiedzieć, że mnie inspiruje cały świat. Moja ogromna wrażliwość na piękno w połączeniu z umiejętnością dostrzegania go w najbardziej banalnych rzeczach i sytuacjach sprawia, że widzę nieco więcej i wiem, jak z tego coś stworzyć. W którymś momencie pozbyłam się też kompleksów i ufam sobie. Rzadko, ale czasem moje klientki podpowiedzą mi to i owo, ale generalnie lubię i wolę polegać na własnej intuicji. A często tak bywa, że jakaś impresja wywołuje impuls. Wtedy biegnę do pracowni, nawet późnym wieczorem — i tworzę wiedząc, że muszę skończyć, bo boję się, że mi to umknie. A potem najczęściej okazuje się, że to był strzał w dziesiątkę!

— A jak podładowuje pani baterie?
— Czasem mi się wydaje, że rzeczywiście powinnam je nieco podładować, ale jakieś takie mam poczucie, że jednak jestem niewyczerpanym źródłem energii…! A są takie momenty w moim życiu, nawet dość regularne, że te baterie wręcz powinnam wyjąć — żeby świata nie poburzyć za mocno…! Wiele zależy zawsze od relacji rodzinnych, które — jeśli są dobre — to baterie naprawdę same się ładują. Mam cudowny dom i wspaniale życiowe towarzystwo. Wzajemnie bardzo się inspirujemy i wspieramy. Bywa też tak, że muszę wrzucić na luz, nieco uciec od wszystkiego, odpocząć, zostawić i spojrzeć na wszystko z oddali. Bo z jednej strony uwielbiam towarzystwo ludzi, ale z drugiej — umiem i lubię raz na jakiś czas zostać zupełnie sama. Bo lubię siebie i swoje własne towarzystwo. I też mi to pomaga, a na wyrozumiałość moich klientek zawsze mogę liczyć.

Fot. Jacek Łabędzki