Iwona Katarzyna Pawlak: Z „Nad Niemnem” przez życie… [ROZMOWA]
2019-10-05 16:02:22(ost. akt: 2019-10-04 17:56:46)
Powieść Elizy Orzeszkowej „Nad Niemnem”, a potem adaptacja filmowa w reżyserii Zbigniewa Kuźmińskiego towarzyszą mi całe życie. Głównie za sprawą Justyny Orzelskiej, która już po pierwszej lekturze stała się dla mnie wzorem do naśladowania po prostu doskonałym.
Piękna, niezależna, twardo stąpająca po ziemi — a jednak niewyzbyta marzeń i pragnień typowych dla dwudziestoparoletniej młodej kobiety. Justyna Orzelska nauczyła mnie wielu rzeczy i pomogła podjąć niejedną życiową decyzję. Dzięki niej suchą nogą przeszłam przez kilka życiowych zawirowań i być może uniknęłam przynajmniej jednego głupstwa. To jej zawdzięczam też niezależność i upodobanie do chodzenia własnymi ścieżkami. Nawet jeśli mama lub ktoś, kto poczuł się uprawniony — upomnieli moje zachowanie lub skrytykowali jakąś decyzję — ja zawsze przywoływałam wtedy jedną z ostatnich, choć kluczowych dla książki i filmu scen. Spokój Justyny, opanowanie, wręcz mrożąco-wyniosłe spojrzenie… I ten tembr głosu, a nawet linia melodyczna w jednym krótkim zdaniu: Wyjdę, ciociu…!
Po prostu kwintesencja mnie.
Jednego tylko nie przewidziałam. Że Justyna Orzelska pozna mnie z osobą na wskroś wyjątkową. Ciepłą, serdeczną, otwartą, śmiało i z optymizmem patrzącą życiu prosto w oczy. Iwona Katarzyna Pawlak — bo o niej mowa — to aktorka, której twarz już zawsze będzie obliczem pięknej indywidualistki Justyny. Jakby tego było mało — Opatrzność zesłała mi panią Iwonę w jednym z najcięższych dla mnie życiowych momentów, a nasz wywiad, właściwie serdeczna rozmowa — były najlepszym lekarstwem.
— Co u Pani słychać? Co Pani dziś porabia?
— Oj, wiele…! — śmieje się pani Iwona. — Lato miałam nie dość, że bardzo pracowite, to jeszcze związane z „Nad Niemnem”. Zgłosił się do nas Robert Pawłowski, historyk-amator, który postanowił napisać książkę o dalszych losach bohaterów „Nad Niemnem”. Zatytułował ją „Niemy Niemen”. Zebrał ekipę aktorów: Renatę Kretównę, czyli Marynię Kirłową, Adama Marjańskiego, czyli Jana Bohatyrowicza i mnie — Justynę Orzelską. Ale zaprosił też Piotra Dzięcioła, który jako kierownik produkcji przy „Nad Niemnem”, dokładnie jak ja, debiutował, a dziś jest jednym z najbardziej znanych producentów i ma na swoim koncie choćby „Idę” lub „Zimną wojnę”, a także Tomka Tarasina, który przy „Nad Niemnem” był głównym operatorem zdjęć.
— Oj, wiele…! — śmieje się pani Iwona. — Lato miałam nie dość, że bardzo pracowite, to jeszcze związane z „Nad Niemnem”. Zgłosił się do nas Robert Pawłowski, historyk-amator, który postanowił napisać książkę o dalszych losach bohaterów „Nad Niemnem”. Zatytułował ją „Niemy Niemen”. Zebrał ekipę aktorów: Renatę Kretównę, czyli Marynię Kirłową, Adama Marjańskiego, czyli Jana Bohatyrowicza i mnie — Justynę Orzelską. Ale zaprosił też Piotra Dzięcioła, który jako kierownik produkcji przy „Nad Niemnem”, dokładnie jak ja, debiutował, a dziś jest jednym z najbardziej znanych producentów i ma na swoim koncie choćby „Idę” lub „Zimną wojnę”, a także Tomka Tarasina, który przy „Nad Niemnem” był głównym operatorem zdjęć.
Całą szóstką pojechaliśmy na Białoruś, do Grodna i w okolice, i odwiedziliśmy wszystkie miejsca związane z bohaterami książki. Dla nas to było niesamowite przeżycie, bo przecież film kręciliśmy w Polsce, m.in. w okolicach wsi Wasilew Szlachecki i Gnojno, nad Bugiem i Wartą, które zagrały Niemen. Dworek w Turowej Woli niedaleko Skierniewic to z kolei Korczyn. Dlatego wszyscy cieszyliśmy się, widząc prawdziwą rzekę i te niezwykłe miejsca, które Eliza Orzeszkowa opisała w powieści i w których mieszkają jej postaci, szczególnie Justyna i Jan. Byliśmy choćby we dworze, gdzie przed laty mieszkał protagonista postaci Benedykta Korczyńskiego. Ja, tak jak wspomniałam, tego lata byłam szczególnie zajęta — do tego stopnia że do swojej niemeńskiej ekipy dołączyłam jako ostatnia, prosto z planu „Psów 3” Władysława Pasikowskiego, reżysera, z którym po prostu uwielbiam pracować. „Psy 3” to już nasz czwarty wspólny film…! Wróciłam w nim do swojej postaci żony Waldemara „Nowego” Morawca, którego gra Cezary Pazura, zresztą mój kolega z roku na studiach w PWST w Łodzi. A następnej nocy już byłam w Grodnie, gdzie po 33 latach spotkałam moich można powiedzieć przyjaciół. Przez tyle lat z paroma aktorami spotykałam się, dzwoniliśmy do siebie lub kontaktowaliśmy poprzez media społecznościowe, ale w większym gronie nie było okazji.
Jakby tych przyjemności było mało, towarzyszyli nam także młodzi filmowcy, którzy nakręcili wszystko, cośmy na tej Białorusi widzieli i przeżyli. A było w tym wiele wzruszeń, bo spotkaliśmy się choćby z Polonią. Koło kurhanu Jana i Cecylii zupełnie niespodziewanie spotkaliśmy polską wycieczkę z poznańskiego…! Entuzjazm był obopólny, bo oni nie mogli uwierzyć, że spotkali nas, a my — że ich. Masa pięknych rozmów, uścisków… Niezapomniane chwile… Spotkaliśmy też wycieczkę z Grodna: to byli maturzyści o polskich korzeniach, wychowani w duchu patriotyzmu, świetnie mówiący po polsku. O Orzeszkowej i „Nad Niemnem” naprawdę wiedzieli wszystko..! Kolejne wzruszenia…
Prosto z Białorusi pojechaliśmy do jednej z porannych audycji, gdzie opowiadaliśmy o naszych emocjach i mam nadzieję, że przekazaliśmy widzom choć część tego naszego entuzjazmu i wzruszeń… Bo to i książka Pawłowskiego, i ten film dokumentalny, i przede wszystkim miejsca związane z granymi przez nas ludźmi. I tak „Nad Niemnem” idzie ze mną całe moje życie…!
— Ubolewa pani z tego powodu czy wręcz przeciwnie…? Nie czuje się pani zaszufladkowana?
— Wręcz przeciwnie…! Prócz tego, że od 33 lat mam wierne grono fanek i fanów, którzy wtedy oglądali premierowe pokazy filmu w kinach, potem w telewizji — moimi fanami dziś są już ich dzieci…! Mnóstwo razy dostałam też list z informacją, że ktoś swoje dzieci nazwał Justyna i Jan. „A wie pani, że na pani cześć córeczkę nazwałam Justynką?” — i tym podobne, przemiłe zwierzenia. Czasem nawet nie wspominam, że ja jestem przecież Iwona — dla większości ludzi i tak jestem Justyną. Dlatego absolutnie nie czuję, że mnie ta rola zaszufladkowała. Lub zrobiła ze mnie aktorkę jednej roli. Nie… Po roli Justyny Orzelskiej bardzo intensywnie pracowałam w teatrach, początkowo w Łodzi, potem w Poznaniu, trochę w Warszawie. Teatr wypełniał całe moje dnie i nawet nie bardzo się interesowałam, co tam o mnie w kontekście Justyny Orzelskiej piszą. Potem wróciłam do filmu — do dziś z wielką dumą wspominam swoje role w „Siwej legendzie” czy w „Leśmianie”, w którym zagrałam Dorę Lebenthal, postać prawdziwą, lekarkę i ukochaną Leśmiana. A ponieważ debiutując w wieku 23 lat, zyskałam wiele doświadczeń — w każdym kolejnym filmie było mi o wiele łatwiej. Natomiast Zbyszkowi Kuźmińskiemu, reżyserowi „Nad Niemnem” dwa razy nawet odmówiłam, choć nie żałuję, bo po pierwsze tamte aktorki zagrały rewelacyjnie, a po drugie — w tym czasie zagrałam choćby w filmie „Nowy Jork, czwarta rano” u Krzysztofa Krauze. Zmieniałam też kilka razy swój image, starałam się grać różnorodne role… I uczyłam się aktorstwa na deskach teatrów, bo przecież kończąc szkołę człowiek umie tak naprawdę niezbyt wiele. Trzeba wiedzieć, jak zmieniać swoje aktorstwo zależnie od środka przekazu: w filmie jest sztab ludzi, a w teatrze najważniejsza jest widownia. To dla niej się gra i odbywa się to zupełnie inaczej niż przed kamerą. Dlatego nie rozmyślałam nad swoją szufladą z plakietką „Justyna Orzelska”. Po prostu robiłam i robię swoje i zawsze na uwadze mam swój rozwój i zdobywanie coraz to nowych doświadczeń. Staram się z dużym zaciekawieniem oczekiwać tego, co przyniesie przyszłość — a przeszłości nie rozpamiętuję. Cieszę się z tego, co było i pamiętam, że to było fantastyczne. Tak jak pani staram się być optymistką!
— Wręcz przeciwnie…! Prócz tego, że od 33 lat mam wierne grono fanek i fanów, którzy wtedy oglądali premierowe pokazy filmu w kinach, potem w telewizji — moimi fanami dziś są już ich dzieci…! Mnóstwo razy dostałam też list z informacją, że ktoś swoje dzieci nazwał Justyna i Jan. „A wie pani, że na pani cześć córeczkę nazwałam Justynką?” — i tym podobne, przemiłe zwierzenia. Czasem nawet nie wspominam, że ja jestem przecież Iwona — dla większości ludzi i tak jestem Justyną. Dlatego absolutnie nie czuję, że mnie ta rola zaszufladkowała. Lub zrobiła ze mnie aktorkę jednej roli. Nie… Po roli Justyny Orzelskiej bardzo intensywnie pracowałam w teatrach, początkowo w Łodzi, potem w Poznaniu, trochę w Warszawie. Teatr wypełniał całe moje dnie i nawet nie bardzo się interesowałam, co tam o mnie w kontekście Justyny Orzelskiej piszą. Potem wróciłam do filmu — do dziś z wielką dumą wspominam swoje role w „Siwej legendzie” czy w „Leśmianie”, w którym zagrałam Dorę Lebenthal, postać prawdziwą, lekarkę i ukochaną Leśmiana. A ponieważ debiutując w wieku 23 lat, zyskałam wiele doświadczeń — w każdym kolejnym filmie było mi o wiele łatwiej. Natomiast Zbyszkowi Kuźmińskiemu, reżyserowi „Nad Niemnem” dwa razy nawet odmówiłam, choć nie żałuję, bo po pierwsze tamte aktorki zagrały rewelacyjnie, a po drugie — w tym czasie zagrałam choćby w filmie „Nowy Jork, czwarta rano” u Krzysztofa Krauze. Zmieniałam też kilka razy swój image, starałam się grać różnorodne role… I uczyłam się aktorstwa na deskach teatrów, bo przecież kończąc szkołę człowiek umie tak naprawdę niezbyt wiele. Trzeba wiedzieć, jak zmieniać swoje aktorstwo zależnie od środka przekazu: w filmie jest sztab ludzi, a w teatrze najważniejsza jest widownia. To dla niej się gra i odbywa się to zupełnie inaczej niż przed kamerą. Dlatego nie rozmyślałam nad swoją szufladą z plakietką „Justyna Orzelska”. Po prostu robiłam i robię swoje i zawsze na uwadze mam swój rozwój i zdobywanie coraz to nowych doświadczeń. Staram się z dużym zaciekawieniem oczekiwać tego, co przyniesie przyszłość — a przeszłości nie rozpamiętuję. Cieszę się z tego, co było i pamiętam, że to było fantastyczne. Tak jak pani staram się być optymistką!
— Jak przygotowywała się Pani do roli Justyny Orzelskiej? Czy to było łatwe, czy trudne zadanie? Wymagało jakichkolwiek wyrzeczeń?
— Przede wszystkim mieliśmy zakaz opalania. A lato 1986 było naprawdę słoneczne i pogodne…! Wstawaliśmy czasem bardzo wcześnie rano, bo zdjęcia zaczynały się o godzinie 5 lub 6 i potrafiły kończyć się ok. 20. Przed przystąpieniem do realizacji przeczytałam wszystkie powieści Orzeszkowej, bo chciałam wczuć się w język z tamtej epoki i brzmieć naturalnie. W filmie obowiązują inne zasady, choć nieco przypominają dialogi pisane wierszem z teatru.
— Przede wszystkim mieliśmy zakaz opalania. A lato 1986 było naprawdę słoneczne i pogodne…! Wstawaliśmy czasem bardzo wcześnie rano, bo zdjęcia zaczynały się o godzinie 5 lub 6 i potrafiły kończyć się ok. 20. Przed przystąpieniem do realizacji przeczytałam wszystkie powieści Orzeszkowej, bo chciałam wczuć się w język z tamtej epoki i brzmieć naturalnie. W filmie obowiązują inne zasady, choć nieco przypominają dialogi pisane wierszem z teatru.
Z kolei Barbara Śródka-Makówka, prywatnie moja przyjaciółka, a w „Nad Niemnem” odpowiedzialna za kostiumy, zapowiedziała mi od razu, że nie będę nosić gorsetu. A przecież w tamtych czasach kobiety nie nosiły jednego gorsetu. Na niego szedł jeszcze kaftanik i kolejny sznurowany gorset…! Dlatego Justyna chodzi dość swobodnie, jak w zwykłej sukience — w gorsetach byłaby o wiele sztywniejsza. Mnie się to bardzo podobało, bo to też była forma wyrażania jej niezależności. Indywidualistka, która polega wyłącznie na podpowiedziach swojej duszy i zawsze jest sobą. I to być może zdecydowało, że postać Justyny do dziś jest uważana za bardzo współczesną i że wciąż może być wzorem do naśladowania dla dziewczyn i młodych kobiet żyjących w XXI w. I pewnie dlatego tak wielką radość sprawiają mi listy młodych ludzi, którzy Justynę lubią, podziwiają i chcą iść w jej ślady. Albo ta postać jest dla nich ważna, bo postąpili w życiu podobnie i wygrali. Albo po obejrzeniu tego filmu po prostu chcą studiować aktorstwo. To są przemiłe sytuacje! Eliza Orzeszkowa stworzyła piękne postaci, nietuzinkowe, plastyczne, wiarygodne. Wiele opisanych przez nią sytuacji czy powiązań rodzinnych jest do dziś aktualne. A dzięki Kuźmińskiemu powstał ciepły obraz rodzinnej Polski. Nic dziwnego, że chce się wracać…
— Znaczącą rolę w życiu Justyny odgrywa ciotka Marta. Z jednej strony zrzędliwa, zgorzkniała i czasem zbyt ostro otwarta w swoich opiniach (mistrzyni ciętej riposty) — z drugiej jest też powierniczką tajemnic Justyny i przewodniczką. Czy w Pani życiu też jest taka ciotka Marta?
— Mam wiele przyjaciółek jeszcze z czasów szkolnych, z którymi spotykamy się niekiedy po wielu miesiącach lub latach — a potrafimy bawić się tak, jakbyśmy ostatnio widziały się wczoraj. Znamy się na wylot, jesteśmy otwarte, nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Ale — być może panią zdziwię — dla mnie taką powierniczką naprawdę najintymniejszych spraw i tajemnic, moją ciotką Martą jest mój mąż!
— Mam wiele przyjaciółek jeszcze z czasów szkolnych, z którymi spotykamy się niekiedy po wielu miesiącach lub latach — a potrafimy bawić się tak, jakbyśmy ostatnio widziały się wczoraj. Znamy się na wylot, jesteśmy otwarte, nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Ale — być może panią zdziwię — dla mnie taką powierniczką naprawdę najintymniejszych spraw i tajemnic, moją ciotką Martą jest mój mąż!
Jak w każdym małżeństwie, u nas też nie zawsze są góry, ochy i achy — bywają też dołki. Pobraliśmy się jednak na wakacjach po moim drugim roku studiów i moje życie zmieniło się na tyle, że moim największym powiernikiem jest Jacek Pawlak. Dopiero co obchodziliśmy 36. rocznicę ślubu i — co jest niesamowite — wciąż jesteśmy nie tylko jak żona i mąż, ale jak siostra i brat. Jak przyjaciele, przy czym różnica płci nie istnieje. I nawet trochę przypominamy Justynę i Jana, którzy istnieli naprawdę, choć prawdziwa Justyna była od męża sporo starsza. Byłam pod ich domem, wiem, że kochali się naprawdę, że mieli dwoje dzieci i że ich późniejsze losy były bardzo tragiczne: Justyna zmarła dość wcześnie z powodu choroby, a Jan został tragicznie zamordowany.
— A bywa Pani melancholiczką?
— Oczywiście…! Szczególnie melancholiczką bywałam jako młoda dziewczyna. I pewnie Kuźmiński wyczuł we mnie coś takiego, że postanowił rolę Justyny mnie powierzyć. To zamyślenie, czasem zapatrzenie w dal… Ja też miałam mnóstwo marzeń. Pochodzę z Zielonej Góry, uroczej, ale niedużej. Mniejszej niż niedaleki Poznań, Wrocław, Szczecin… A ja bardzo chciałam zobaczyć te duże, tętniące życiem miasta. Kręciło mnie wręcz wszystko wielkie, nowoczesne, żywe. Chciałam zobaczyć wszystkie teatry świata…! Albo filmy — w Zielonej Górze do kina chodziłam prawie codziennie. Podobnie do teatru — muszę wręcz przyznać, że do egzaminu na wydział aktorski przygotowywałam się właśnie podczas spektakli. Poza tym szczęśliwie, gdy byłam w klasie maturalnej, Zbigniew Zapasiewicz sprowadził do Zielonej Góry cały rocznik aktorski. I ta młodzież, świeżo po warszawskiej szkole, przedstawiała fantastyczne sztuki. A dodatkowo ówczesna dyrektor teatru, Krystyna Meissner też realizowała swoje niesamowite pomysły.
— Oczywiście…! Szczególnie melancholiczką bywałam jako młoda dziewczyna. I pewnie Kuźmiński wyczuł we mnie coś takiego, że postanowił rolę Justyny mnie powierzyć. To zamyślenie, czasem zapatrzenie w dal… Ja też miałam mnóstwo marzeń. Pochodzę z Zielonej Góry, uroczej, ale niedużej. Mniejszej niż niedaleki Poznań, Wrocław, Szczecin… A ja bardzo chciałam zobaczyć te duże, tętniące życiem miasta. Kręciło mnie wręcz wszystko wielkie, nowoczesne, żywe. Chciałam zobaczyć wszystkie teatry świata…! Albo filmy — w Zielonej Górze do kina chodziłam prawie codziennie. Podobnie do teatru — muszę wręcz przyznać, że do egzaminu na wydział aktorski przygotowywałam się właśnie podczas spektakli. Poza tym szczęśliwie, gdy byłam w klasie maturalnej, Zbigniew Zapasiewicz sprowadził do Zielonej Góry cały rocznik aktorski. I ta młodzież, świeżo po warszawskiej szkole, przedstawiała fantastyczne sztuki. A dodatkowo ówczesna dyrektor teatru, Krystyna Meissner też realizowała swoje niesamowite pomysły.
Codziennie, na tych samych sztukach czegoś się uczyłam. Taki „Sen nocy letniej” obejrzałam chyba ze 12 razy, za każdym razem oglądając aktorów z innego miejsca i skupiając się na innym aspekcie tego spektaklu. Praktycznie mieszkałam w teatrze Kruczkowskiego i pożytek z tego był taki, że gdy mnie nie było w domu — rodzice i tak wiedzieli, gdzie mnie szukać. Też w ramach przygotowań krótko przed egzaminem na tydzień pojechałam do Warszawy i tam oglądałam moich mistrzów: Romana Wilhelmiego, Igę Cembrzyńską, Gustawa Holoubka, Jana Świderskiego… Potem czekałam na nich na parkingach, przy wyjściu, żeby im się po prostu nisko pokłonić i podziękować za emocje. Kiedy zatem dostałam się do łódzkiej filmówki — to dla mnie był to prawie Nowy Jork!
— Ile jest Justyny w Iwonie Pawlak — a ile Iwony Pawlak w Justynie?
— Justyna zauroczyła mnie od pierwszego wejrzenia. Bardzo spodobała mi się jej niezależność i dlatego uczyniłam wszystko, by na planie filmowym jakby zrosnąć się z nią. Nie wiem na ile to był wciąż jeszcze brak doświadczenia, na ile intuicja — ale od początku byłam przekonana, że z powodu niewielkiego warsztatu aktorskiego i też nie wiedząc, w którą dokładnie stronę iść, zwyczajnie pójdę na żywioł i przed kamerą stanę się Justyną na 100 proc. Wierzyłam, że tak będzie dobrze, a jak coś będzie nie tak — to operator mi pomoże. I faktycznie: choć nie zawsze świadoma byłam rodzaju kadru czy innych zabiegów kamerą, ale zawsze byłam blisko Justyny i chyba trochę się z nią zjednoczyłam.
— Justyna zauroczyła mnie od pierwszego wejrzenia. Bardzo spodobała mi się jej niezależność i dlatego uczyniłam wszystko, by na planie filmowym jakby zrosnąć się z nią. Nie wiem na ile to był wciąż jeszcze brak doświadczenia, na ile intuicja — ale od początku byłam przekonana, że z powodu niewielkiego warsztatu aktorskiego i też nie wiedząc, w którą dokładnie stronę iść, zwyczajnie pójdę na żywioł i przed kamerą stanę się Justyną na 100 proc. Wierzyłam, że tak będzie dobrze, a jak coś będzie nie tak — to operator mi pomoże. I faktycznie: choć nie zawsze świadoma byłam rodzaju kadru czy innych zabiegów kamerą, ale zawsze byłam blisko Justyny i chyba trochę się z nią zjednoczyłam.
A tak prywatnie w czasie kręcenia „Nad Niemnem” byłam osobą, która próbowała się otworzyć i jednocześnie być świadomą wszystkiego, co ją otacza. Jako studentka po III roku miałam za sobą większość materiału z programu studiów, także sporo mniejszych lub większych ról. Właściwie na tym etapie myślało się już o angażu w jakimś dobrym teatrze. No to robiłam wszystko, by pokazać się jako osoba otwarta, odważna i ta Justyna w tych pragnieniach akurat mi pomogła. Prócz tego, że ta rola była moim debiutem i autentycznym spełnieniem marzeń, to też nie bardzo miałam możliwość się nad tym roztkliwiać czy w ogóle zastanawiać.
W tym samym czasie byłam tuż po sesji egzaminów teoretycznych i zamiast rozmyślać nad swoim szczęściem — czytałam mnóstwo dramatów, książek o historii kina, sztuki, biegałam z tym indeksem, zdawałam… Zwyczajnie zakuwałam! A na planie bardzo pomagał mi Adam Marjański, który wiele podpowiadał choćby o gestykulacji przed kamerą i potrafił mnie jakoś tak uspokoić. To na planie wpadłam też na pomysł tematu swojej pracy magisterskiej: o pierwszej roli w filmie. Moim promotorom bardzo się spodobał, więc w swoim notesie zaczęłam opisywać każdy dzień z planu, głównie przez pryzmat własnych, na świeżo prowadzonych przemyśleń: jak tamten świat przystawał do naszego świata Polski końca lat 80-tych XX w., jak tamta młodzież różniła się od tej mi współczesnej, jakie wartości współczesnym widzom ten film mógł przekazać. A gdy akurat kręcono sceny beze mnie — ja podpytywałam doświadczone koleżanki i kolegów z planu — Martę Lipińską, Bożenę Rogalską, Renatę Kretównę, Michała Pawlickiego, Jana Prochyrę, Janusza Zakrzeńskiego… Mówili mi sporo o życiu, nie tylko aktora czy w ogóle o aktorstwie. Choć wspominali, jak ten zawód uprawiać, to jednocześnie przekonywali, że w życiu naprawdę warto być przede wszystkim człowiekiem. I że szczerość zawsze popłaca, jest w cenie i że tylko ona przekona widza. Zresztą już wcześniej Jadwiga Chojnacka powiedziała mi, że aktorzy dzielą się na dwa rodzaje: tych, którzy grają w życiu, i tych, którzy grają na scenie. A z kolei mąż mi często powtarza: ty nie graj — ty po prostu bądź. I tego się trzymam…
— Sporo w „Nad Niemnem” o mezaliansach (Cecylia-Jan, Marta-Anzelm, Justyna-Zygmunt, Justyna-Jan)? Czy Pani skłonna byłaby popełnić mezalians tylko dlatego, że w Pani mniemaniu znalazła Pani prawdziwą miłość?
— Ależ naturalnie! Wprawdzie tu mezaliansu nie było, ale my z Jackiem po trzech tygodniach znajomości wiedzieliśmy już, że będziemy razem. Oczywiście, na sam ślub czekaliśmy jeszcze rok, ale to było postanowione, pewne i w ogóle bezdyskusyjne…! Mąż, starszy ode mnie o 5 lat, od samego początku był moim opiekunem i psychologiem, ale nade wszystko przeczytał wszystkie książki świata, a mnie nic tak w mężczyźnie nie podnieca, jak intelekt i inteligentne poczucie humoru. Choćby nie wiem, jakiego kalibru miałby to być mezalians — ja za mojego męża wyszłabym wbrew wszystkim i wszystkiemu! Nie zastanawiałabym się nawet pięciu minut…
— Ależ naturalnie! Wprawdzie tu mezaliansu nie było, ale my z Jackiem po trzech tygodniach znajomości wiedzieliśmy już, że będziemy razem. Oczywiście, na sam ślub czekaliśmy jeszcze rok, ale to było postanowione, pewne i w ogóle bezdyskusyjne…! Mąż, starszy ode mnie o 5 lat, od samego początku był moim opiekunem i psychologiem, ale nade wszystko przeczytał wszystkie książki świata, a mnie nic tak w mężczyźnie nie podnieca, jak intelekt i inteligentne poczucie humoru. Choćby nie wiem, jakiego kalibru miałby to być mezalians — ja za mojego męża wyszłabym wbrew wszystkim i wszystkiemu! Nie zastanawiałabym się nawet pięciu minut…
— Moim zdaniem wiele z problemów opisanych przez Orzeszkową pod koniec XIX w. wciąż jest aktualnych. Pierwsze, co rzuca się tam w oczy — to praktycznie brak normalnej rodziny. Wszystkie są jakoś utrącone, niepełne… Ludzie żyją pod jednym dachem, ale jakby obok siebie… Do tego spore podziały w społeczeństwie, konflikt pokoleń, brak zrozumienia i brak chęci porozumienia nawet w rodzinach, pieniądz jako wyznacznik statusu społecznego. Jak dziś patrzy Pani na „Nad Niemnem”?
— Myślę podobnie. Spójrzmy choćby na spowodowane realiami historycznymi uwikłania rodzinne i wynikające z nich konsekwencje. W mojej rodzinie takim tragicznym punktem zwrotnym była wywózka dziadka na Syberię, przez co rodzina mojej mamy stała się niepełna. Z kolei dziadka ze strony taty zabiła bomba — zatem tata też wychowywał się bez własnego taty. A więc relacje między rodzicami a dziećmi, wplątane niejednokrotnie w realia, też w historię — to wciąż nas dotyczy. Tak samo wciąż ważne jest przekazywanie szacunku do starszych pokoleń i do historii. A to też sprawa naszego kraju — nie jesteśmy przecież wyspą w próżni i jakieś historyczne zaszłości z tym czy innym narodem też nas dotyczą i też warunkują nasze obecne stosunki i kontakty. Uważam, że przeszłością żyć nie należy — ale trzeba ją jednak szanować i pamiętać. Natomiast przyszłość należy budować nie dokładnie wedle wzorców naszych rodziców — nie. Raczej po swojemu — ale bez zrywania z przeszłością tak totalnie, na amen. Nie śladami Zygmunta Korczyńskiego czy Teofila Różyca, a bardziej Witolda Korczyńskiego. No i Justyny i Jana…
Magdalena Maria Bukowiecka
— Myślę podobnie. Spójrzmy choćby na spowodowane realiami historycznymi uwikłania rodzinne i wynikające z nich konsekwencje. W mojej rodzinie takim tragicznym punktem zwrotnym była wywózka dziadka na Syberię, przez co rodzina mojej mamy stała się niepełna. Z kolei dziadka ze strony taty zabiła bomba — zatem tata też wychowywał się bez własnego taty. A więc relacje między rodzicami a dziećmi, wplątane niejednokrotnie w realia, też w historię — to wciąż nas dotyczy. Tak samo wciąż ważne jest przekazywanie szacunku do starszych pokoleń i do historii. A to też sprawa naszego kraju — nie jesteśmy przecież wyspą w próżni i jakieś historyczne zaszłości z tym czy innym narodem też nas dotyczą i też warunkują nasze obecne stosunki i kontakty. Uważam, że przeszłością żyć nie należy — ale trzeba ją jednak szanować i pamiętać. Natomiast przyszłość należy budować nie dokładnie wedle wzorców naszych rodziców — nie. Raczej po swojemu — ale bez zrywania z przeszłością tak totalnie, na amen. Nie śladami Zygmunta Korczyńskiego czy Teofila Różyca, a bardziej Witolda Korczyńskiego. No i Justyny i Jana…
Magdalena Maria Bukowiecka
Pochodzi z Zielonej Góry. Absolwentka Wydziału Aktorskiego PWSFTviT w Łodzi. Jako aktorka teatralna debiutowała w Teatrze Nowym w Łodzi w 1986. Kilka lat pracowała w Australii i Nowej Zelandii, gdzie grała w serialu TVNZ Gloss oraz w filmie Marvina Chomskiego „Brotherhood of the Rose”. W 1991 podjęła pracę w poznańskim Teatrze Nowym, a w latach 1992-1996 pracowała w Teatrze Polskim, również w Poznaniu. Występowała też w Teatrze Narodowym w Warszawie jako caryca Katarzyna w sztuce Sławomira Mrożka „Miłość na Krymie”. W 2012 ukończyła podyplomowo „Zarządzanie w mediach dla producentów filmowych i tv” w Akademii Koźmińskiego w Warszawie. Jej pierwszą rolą filmową była kreacja Justyny Orzelskiej w adaptacji powieści Elizy Orzeszkowej „Nad Niemnem” (1986). Później wystąpiła m.in. w „Porno” M. Koterskiego, „Nowy Jork, czwarta rano” K. Krauze oraz u W. Pasikowskiego w filmach: „Psy2” i „Psy 3”, „Jack Strong”, „Kurier”, a także w serialach „Na dobre i na złe” oraz „39 i pół”.
Nagrody indywidualne:
1986: wyróżnienie za osiągnięcia aktorskie — rola Zofii w przedstawieniu dyplomowym „Ballady o ostatnich” wg Maksyma Gorkiego w reż. E. Korina;
1996: „Róża” — nagroda krytyków poznańskich dla najlepszych aktorów;
2018: odznaczenie II stopnia Prezydenta RP — Medal Srebrny za Długoletnią Służbę;
1986: wyróżnienie za osiągnięcia aktorskie — rola Zofii w przedstawieniu dyplomowym „Ballady o ostatnich” wg Maksyma Gorkiego w reż. E. Korina;
1996: „Róża” — nagroda krytyków poznańskich dla najlepszych aktorów;
2018: odznaczenie II stopnia Prezydenta RP — Medal Srebrny za Długoletnią Służbę;
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez