Hania Rani: Lubię przyglądać się zwykłościom
2019-05-14 10:54:16(ost. akt: 2019-05-14 11:08:43)
Ze wszystkich sztuk całe życie memu sercu najbliższa jest muzyka. Śpiewam, gdy jestem szczęśliwa i zakochana — śpiewam, gdy cierpię, tęsknię, żałuję… Zawsze gdy, mimo szerokiego zasobu słów i łatwości w posługiwaniu się nimi, nie umiem swoich emocji ubrać w zdania.
Kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki utworu „Glass” — spłynęła na mnie namacalna ulga i poczułam jakiś wewnętrzny spokój. Nie dość, że dźwięk fortepianu przywołał wspomnienie o ukochanym Władysławie Szpilmanie, to jeszcze ta niewysłowiona oszczędność przy jednoczesnym bogactwie nut ogarnęła mnie całą. Trochę kiepsko, że nie da się tego śpiewać — ale gęsiej skórki i tak dostałam…! Kiedy natomiast wysłuchałam wywiadu z Hanią i poczułam tę dobrą energię, pozytywne wibracje — chęć rozmowy i zadania jej wszystkich możliwych pytań wypełniła mnie całą i bez reszty…!
— Jak się komponuje? Co takiego trzeba w sobie mieć, z czym się urodzić, żeby w głowie powstała nigdy wcześniej niegrana muzyka?
— To naprawdę trudne pytanie… Wydaje mi się, że generalnie ludzie mają wrodzony talent twórczy, ale większość z nas albo nie ma szansy go odkryć, albo się tego odkrywania boi. I ja trzymam się tej drugiej hipotezy. Bo rzeczywiście — sprawdzenie, czy aby na pewno ja też nie umiem komponować i ogólnie wykreować muzyki — wymaga odwagi. Trudność dotyczy głównie muzyki poważnej, klasycznej, bo program studiów nie przewiduje praktycznych zajęć z kompozycji. Praktycznie przez cały okres szkoły i studiów grasz „czyjeś” kompozycje. Obserwuję znajomych muzyków, którzy na co dzień zajmują się raczej muzyką rozrywkową, i wiem, że jest im łatwiej. Im nikt nigdy nie powiedział, że komponowanie jest zajęciem skomplikowanym, zarezerwowanym wyłącznie dla osób z solidnym wykształceniem muzycznym lub dla muzycznych geniuszy. I może dlatego twórców muzyki popularnej jest o wiele więcej, niż tych, którzy tworzą muzykę poważną. Może wśród twórców muzyki poważnej panuje o wiele większy strach — że coś zrobią nie tak, że się ośmieszą… Ale ponieważ jestem idealistką — uważam, że każdy z nas ma w sobie jakiś pierwiastek twórczy i czasem wystarczyłoby wyłącznie spróbować. Komponowanie opiera się przecież na określonych zasadach. Można zacząć od nazwijmy to „naśladowania” twórcy ulubionej piosenki, utworu, a następnie, na zasadzie analizy i syntezy, wypracować własne wzorce, metody, schematy… Moim zdaniem to przede wszystkim kwestia odwagi zmierzenia się z tematem.
— Masz bardzo klasyczne, akademickie wykształcenie muzyczne. A jednak Twoja muzyka łączy raczej elementy dalekie od klimatów Mozarta, Bacha czy Chopina. Skąd zamiłowanie do Islandii? I gdzie tu jeszcze Bieszczady?
— Początki fascynacji Islandią i muzyka Islandii to przede wszystkim muzyka, chociażby zespół Sigur Rós, wciąż bardzo popularny, także w Polsce. Islandzcy muzycy od lat cieszą się u nas sympatią i mnie ten zachwyt też nie ominął. Dodatkowo, w czasie studiów w Berlinie na pierwszych zajęciach poznałam Islandkę. Zaprzyjaźniłyśmy się natychmiast, była pod ogromnym wrażeniem mojej wiedzy o islandzkiej muzyce i o Islandii w ogóle. Dzięki tej przyjaźni zaczęłam Islandię regularnie odwiedzać, poznawać ludzi, też muzyków. I to dzięki niej poznałam reżysera dźwięku, Bergura Þórissona, który zaprosił mnie do Reykjaviku, byśmy właśnie tam nagrali kolejną część mojej płyty. Może też z ogromnego sentymentu do Islandii zatytułowałam swoja płytę Esja — niejako na „cześć” góry, czy dokładnej pasma górskiego niedaleko Reykjaviku. Uważam, że bardzo pasuje do mojej muzyki, bo to historia o Islandii. A jeśli chodzi o Bieszczady — to one dla mnie są taką naszą polską Islandią. Trafiłam tam trzy lata temu przy okazji otwarcia wystawy instalacji artystycznej architekta Łukasza Pałczyńskiego, którego wernisaż wspólnie z wiolonczelistką Dobrawą Czocher uświetniłyśmy koncertem. Od tamtego czasu regularnie w Bieszczady wracam. Rok temu razem z przyjaciółmi, też zakochanymi w Bieszczadach, postanowiliśmy stworzyć swój własny mały festiwal artystyczny Tchnienia, choćby po to, by mieć powód, by tam wracać i pokazywać innym, jak piękne i dziewicze to jest miejsce. W tym roku odbędzie się jego druga edycja.
— Zajmujesz się również animacją kultury: organizujesz Piano Day w Warszawie, cyklu koncertów na warszawskim osiedlu Jazdów — Muzyka w Pracowni, opiekujesz się programem muzycznym wydarzeń grupy twórczej Terytoria Kultury. Czy Twoje projekty to taka muzyka klasyczna dla nie-znawców?
— Na pewno trochę tak. Poza tym, niektóre elementy w muzyce klasycznej, choćby przebieg i charakter koncertów muzyki poważnej, nie bardzo mi odpowiadały. Uważam, że jest sztuczny i skostniały — bo muzyka klasyczna jest o wiele żywsza niż smokingi i długie wieczorowe suknie wykonawców. Tworzyli ją przecież ludzie niezwykle żywi, energiczni, pasjonaci i to w bardzo młodym wieku. Dziś też wykonują ją głównie ludzie młodzi. Dlatego moim celem było wyprowadzenie jej z tych nieco sztywnych miejsc w te bardziej nietuzinkowe i do ludzi, którzy będą jej słuchać choćby siedząc na dywanie, bo tak czują — swobodnie. Ja sama słuchając muzyki potrzebuję dużej swobody. A dodatkowo jest to według mnie dobry sposób na odczarowanie tego strachu czy niechęci przed „klasyką”. Czasem inna forma podania muzyki poważnej jest kluczem do sukcesu. Bo słuchaczy muzyki klasycznej nie brakuje — trzeba do nich tylko wyjść z inną formą, pokazać, że ona nie jest zarezerwowana wyłącznie dla wąskiego kręgu elit, przygotowanych na jej odbiór. Wierzę, że każdy słuchacz jest osobą inteligentną i otwartą na dźwięk. Jestem przeciwnikiem poglądu, że niektóre gatunki muzyki nadają się wyłącznie dla określonej grupy odbiorców — marginalizujemy wtedy i odbiorców, i muzykę. Dotyczy to w ogóle wszystkiego, co oferuje nam świat.
— W 2015 r. wspólnie z Dobrawą Czocher stworzyłaś projekt pt. Ciechowski klasycznie. I to było tak w drugą stronę: od popu do muzyki poważnej. Skąd sympatia do Grzegorza Ciechowskiego i jego muzyki?
— Z muzyką zaznajomiła mnie moja przyjaciółka, tak w życiu, jak i w muzyce — Dobrawa Czocher. Zaprosiła mnie do stworzenia kilku aranżacji utworów lidera Republiki na zamówienie festiwalu Grzegorz Ciechowski In Memoriam w Tczewie. Te aranżacje przygotowałam w bardzo klasyczny sposób, czerpiąc z muzyki, którą się wtedy zajmowałam. Słuchacz odnajdzie tam odniesienia do Piazzolli, Erica Satie ale i naszego Krzysztofa Komedy. Szczerze mówiąc nie było na ten projekt żadnego większego planu — jedynie chęć zrobienia czegoś, co byłoby według nas dobre i wartościowe. Pewnie gdybyśmy od dzieciństwa zajmowały się muzyką elektroniczną — to aranżacje stworzyłybyśmy w takiej właśnie formie. To kwestia wykształcenia i podstaw, które po prostu w tamtym czasie miałyśmy — czyli zakorzenionych w muzyce poważnej i w naszych akustycznych instrumentach: wiolonczeli i fortepianie.
— Czasem mówisz, że jesteś dziwna? Na czym ta Twoja dziwność polega, jak się objawia?
— Może jestem dziwna choćby dlatego, że nie dzielę muzyki na gatunki, że łączę stosunkowo odległe od siebie światy i to dla mnie naturalna rzecz. Lubię też przyglądać się zwykłościom i zwyczajnościom — pod lupą takie zjawiska okazują się całkiem niesamowite i pełne kolejnych, fascynujących rozwiązań. Moja muzyka, jak mi się zdaje, jest tego wszystkiego odzwierciedleniem. Jest minimalistyczna, często oparta na jednym tylko instrumencie — a dla mnie pomiędzy pojedynczymi dźwiękami jest mnóstwo ciekawych rzeczy do odkrycia. Nie potrzebuję wiele, by się po prostu czymś zachwycić.
— Intryguje mnie też Twój pseudonim artystyczny. Nie boisz się, że Hania Rani, czyli trochę sprawia ból…?
— Nie, nie boję się. To pomysł mojej mamy, która zawsze skracała nazwisko, choćby w adresach mailowych, według mnie bardzo trafiony. Z jednej strony zachowuję przecież swoje nazwisko, a z drugiej — wymowa i pisownia nie sprawiają trudności zagranicznym odbiorcom, którym również dedykowana jest płyta. Sporo zresztą występuję zagranicą, więc ten krótki pseudonim bardzo ułatwia życie . Summa summarum myślę, że to naprawdę dobry pomysł…! A jeśli nawet ktoś będzie próbował z tego uczynić coś nieprzyjemnego — to już jego sprawa… Każda forma interpretacji jest możliwa.
— Lubisz fotografię i inne sztuki wizualne. To oddech od muzyki czy jej dopełnienie?
— To dla mnie przede wszystkim wielka inspiracja — lubię jej szukać w wizualnym świcie. Od architektury po fotografię — zawsze znajdę coś ciekawego. Fotografią zajmuję się amatorsko, na zasadzie hobby. W czasie podróży, czasem też przyjaciołom robię zdjęcia analogowe. Na zasadzie odpoczynku, choć świat fotografii i instalacji wizualnych uważnie śledzę. A potem te wrażenia uwielbiam przekładać na swój muzyczny język. Takie połączenia wydają mi się stosunkowo mocno abstrakcyjne i powodują dość synestetyczne wrażenia, gdy dźwięk może budzić w odbiorcy jakieś obrazy. Zresztą często otrzymuję opinie od słuchaczy moich koncertów, że tak im się właśnie przydarzyło. I to chyba nie przypadek. Świat wizualny jest dla mnie ważny także w kontekście oprawy moich występów, mojej płyty… Dlatego staram się mieć nad tą stroną swojej muzycznej działalności bardzo uważną pieczę.
— Nasza rozmowa pojawi się w sobotnim wydaniu „GO” w całości poświęconemu kobietom „bez gorsetu”. Kto to jest według Ciebie kobieta bez gorsetu? Czy Ty się czujesz kobietą bez gorsetu?
— To kobieta wyzwolona, prawda? Taka, która jest jaka jest — niekoniecznie ze szczupłą talią. Wyrazem wolności kobiet dziś jest według mnie robienie rzeczy, które nas fascynują, bez zbędnego analizowania czy nadajemy się do tego, czy nie, według schematów nadanych przez historię czy kulturę. Wiele badań potwierdza, jak często kobiety podają pod wątpliwość swoje talenty i umiejętności, a to potem rzutuje na ich decyzje. Na to, że odrzucają propozycje objęcia wysokiego lub odpowiedzialnego stanowiska. Gdyby nie wątpiły i te stanowiska obejmowały — możliwe, że świat wyglądałby zupełnie inaczej. I choć ta tendencja się zmienia, kobiety coraz częściej podejmują wyzwania, nawet takie, na których początkowo znają się słabo — to tempo tych zmian jest nadal zbyt wolne. Faktem jest, że w Europie mamy ostatnio czas odważnych kobiet, bo żyjemy tu w dość uprzywilejowanych warunkach — czego nie można powiedzieć o wielu innych zakątkach świata. To wielki dar, szczególnie w kontekście kobiet nauki i ich dokonań, które rzutują na rozwój całego świata. Dalej idą sprawy związane z ekologią, świadomość zmian klimatycznych, polityki, praw człowieka, nowych technologii… Najlepszym sposobem na propagowanie równouprawnienia kobiet i mężczyzn jest po prostu działanie i zbieranie owoców naszej pracy, które z czasem będą posuwać świat do przodu i nikt nie będzie się zastanawiał, czy stworzyła je kobieta, czy mężczyzna. We wszystkich możliwych dziedzinach. I niech to, co dzieje się w Europie, będzie przykładem dla kobiet z innych stron świata, które wciąż muszą się borykać w walce o swoje podstawowe prawa…
— 5 kwietnia 2019 ukazała się Twoja debiutancka płyta solowa, wspomniana „Esja”. Jak namówisz mnie do jej wysłuchania?
— Moja płyta z pewnością dostarcza dużej dawki ciszy i oddechu — w dzisiejszych czasach towarów i deficytowych, i według mnie luksusowych. Mam zatem nadzieję, że jej słuchanie da możliwość zaczerpnięcia głębokiego oddechu właśnie, bez względu na to, gdzie się jej słucha — w samochodzie, w domu, na słuchawkach, z głośnika… „Esja” to też szansa na małe podróże, nie tylko na Islandię czy w Bieszczady. Myślę też, że jest to spora dawka gimnastyki dla wyobraźni: twoje myśli mogą przy dźwiękach muzyki zacząć krążyć wokół osobistych skojarzeń i stać się miłą odskocznią w tych naszych szybkich, szalonych i nieco przerażających czasach.
Magdalena Maria Bukowiecka
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez