Ewa Podsiadły-Natorska: Lubię podważać stereotypy [ROZMOWA]

2019-02-05 20:21:31(ost. akt: 2019-02-05 18:22:12)
Ewa Podsiadły-Natorska

Ewa Podsiadły-Natorska

Autor zdjęcia: Łukasz Wójcik

Z Ewą Podsiadły-Natorską, pisarką, dziennikarką, copywriterką, blogerką, mamą dwóch synków i autorką książki „Wściekłe”, o feminizmie, prawie do wyboru życiowej drogi i godzeniu pisarstwa z rolą mamy, rozmawia Ewa Mazgal.
— Pani Ewo, „Wściekłe” zafrapowały mnie okładką. Jest na niej wzniesiona zaciśnięta pięść, symbol międzynarodówki antyfaszystowskiej. I okazało się, że nie jest to przypadek. Ale najpierw proszę opowiedzieć o sobie.
— Jestem autorką trzech książek. Dwie pierwsze to „Błękitne dziewczyny” i „Nie omijaj szczęścia”. Jestem mamą i żoną na pełny etat.

— Zauważyłam. „Wściekłe” są dedykowane mężowi, choć książka jest mocno feministyczna.
— Jedno drugiego nie wyklucza. Lubię podważać stereotypy, a nie lubię szablonowego traktowania kogokolwiek i czegokolwiek. Zresztą mąż jest moim pierwszym recenzentem. Przekazuje mi różne uwagi. Z jednymi się zgadzam, z innymi nie. A „Wściekłe” są rzeczywiście książką feministyczną. Ja się tego słowa nie boję, choć mam wrażenie w Polsce ma pejoratywne zabarwienie.

— No właśnie. Stereotyp feministki to brzydka baba z wąsami, nienawidząca mężczyzn.
— I nad tym ubolewam. Ale to wynika z niezrozumienia pojęcia.

— A jak pani go rozumie?

— Definicja mówi, że jest to światopogląd, oparty na założeniu o równouprawnieniu płci. Nie wywyższamy żadnej z nich — ani mężczyzn, ani kobiet. Mam wrażenie, że część ludzi uważa feministki za osoby walczące tylko o swoje sprawy i że chcą pomniejszyć role mężczyzn w społeczeństwie. Nie do końca tak jest. Na pewno są odłamy radykalne feminizmu, ale chodzi w nim przede wszystkim o prawa kobiet.

— Których długo im odmawiano. Jeszcze w latach 70. XX wieku Portugalka nie mogła sama podróżować pociągiem. Musiał jej towarzyszyć ojciec, mąż, brat lub inny męski krewny. Pani książka jest dystopią, czyli ponurą wizją świata. Ale nie jest to zupełna fantazja. Obraz Polski naszkicowany przez panią jest przerysowany, ale niezbyt odległy od rzeczywistości.
— Oczywiście, że nie, bo dystopia czerpie inspiracje z rzeczywistości. Mnie inspiruje życie, zjawiska społeczne i polityczne. Wydarzenia, które opisałam, nie są niemożliwe, ale mam nadzieję, że pozostaną tylko w mojej książce. We „Wściekłych” samotne kobiety nie mają żadnych praw, są atakowane na ulicach przez faszystowskie bojówki, są inwigilowane, a w końcu te najbardziej niepokorne zamyka się w specjalnych ośrodkach.

— To jest ciekawe, bo Polska, którą pani wymyśliła, z jednej strony wydaje się krainą łagodności, stworzoną dla kobiet. Rodziny z dziećmi dostają śliczne białe domki, a kobieta, która zrezygnuje z etatu, dostaje darmowe wczasy. To takie mega 500 plus. To o co chodzi?

— Te kobiety właściwie nie mają wyboru i żyją w głębokim konflikcie, tak jak moja główna bohaterka buntowniczka Tamara i jej siostra Aneta, matka i żona. Anetę nęci rządowy domek. Zastanawia się nad trzecim dzieckiem. Nie rozumie buntu Tamary. Ale czy w swoim świecie jest szczęśliwa?

— Mam wrażenie, że w pani książce nikt nie jest szczęśliwy.
— Nie jest. Buntowniczki są wściekłe na system, który je wypchnął na margines i na to się nie godzą. Przeprowadzają różne akcje sabotażowe...
Stawiam też pytanie, choć oczywiście nie wprost, o granice władzy państwa. Czy rządzący mogą uszczęśliwiać ludzi na siłę? W Polsce, jaką przedstawiłam we „Wściekłych”, realizuje się programy rządowe na rzecz rodzin, kosztem innych obywateli.

— Wszystkie programy socjalne trzeba sfinansować z kieszeni podatnika, czyli naszych wspólnych pieniędzy. Rząd nie ma swoich własnych.
— Trzeba je skądś wziąć. Ja wierzę w misję pisarza. Chciałabym zmuszać czy raczej zachęcać czytelnika do myślenia, żeby zadawał sobie pytania, zastanawiał się, w jakim społeczeństwie żyje, i patrzył władzy na ręce. To my wybieramy rządzących i to my powinniśmy sprawdzać, co robią. Mają pracować na rzecz nas wszystkich. Dla mnie największą porażką byłaby obojętność czytelnika na „Wściekłe” czy inne moje powieści.

— Rozumiem, że „Błękitne dziewczyny” i „Nie omijaj szczęścia” są zupełnie inne niż „Wściekłe” i że więcej w nich koloru i ciepła.
— Tak, należą do tzw. literatury kobiecej, choć ja nie cierpię tego określenia, bo od razu narzuca interpretację książek.

— Że są łatwe i przyjemne?
— Właśnie. A ja nigdy nie chciałabym pisać tylko takich książek. Jestem na początku swojej drogi i szukam gatunku dla siebie. Chcę iść dalej i się rozwijać.

— Co o „Wściekłych” mówią pani czytelniczki i czytelnicy?
— Ich opinie są bardzo dobre. Można je przeczytać na Lubimy czytać czy na stronie Empiku. Kobiety, które czytały „Błękitne dziewczyny”, pisały do mnie na Facebooku, że były zaskoczone zmianą tematu i stylu. Ale spodobała im się taka „futureska” jak „Wściekłe”. Kolejna książka, nad którą pracuję, opowiada o kobiecie w depresji poporodowej. Wchodzę coraz bardziej w mrok. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje.

— Może po prostu pani dorasta!
— (śmiech) Niewykluczone. Będę rzucać sobie wyzwania, także jeśli chodzi o język. Polski jest wspaniały. Jestem w nim zakochana i będę nadal odkrywać możliwości, jakie daje.

— Kiedy pani pisze, skoro ma małe dzieci?
— Wieczorami. Pisanie trochę mnie ratuje przed rutyną, jest rodzajem nagrody. Mam nadzieję, że inne mamy, które tak jak ja wychowują dzieci, a czegoś im jednak brakuje, zastanowią się. Na dzieciach, które są wspaniałe, świat się nie kończy. Poza tym kiedy dzieci dorastają i nie potrzebują już tak bardzo rodziców, w życiu wielu kobiet pozostaje pustka. I wtedy wydaje im się, że ich życie stanęło w miejscu. „Wściekłe” mają zachęcić czytelniczki do zastanowienia się nad sobą. Kobiety nie muszą zamykać się w jednej roli.