Żeby się ciepło po sercach rozlewało
2018-10-13 11:01:48(ost. akt: 2018-10-25 11:05:57)
O Alfredzie Gębickim mówi się, że muzykę ma w genach. Nic w tym dziwnego, bo jego rodzina należała do najliczniejszych muzykujących w kraju. Bywało, że na scenę wychodziła w niemal stuosobowym składzie.
Rodzinna księga pamiątkowa. Na pierwszej stronie ktoś wykaligrafował wielki kolorowy napis „Nasze rodzinne muzykowanie”. Na kolejnej wyrysowane drzewo genealogiczne Gębickich. Góruje zdjęcie matki rodu – Jadwigi. Poniżej siedem zbiorowych fotografii siedmiu rodzin jej dzieci, wśród nich najmłodszego syna — Alfreda. W Lubominie mówi się o nim "człowiek niezwykły".
Alfred Gębicki to emerytowany nauczyciel, muzyk, społecznik. Potrafi rozbawić każde towarzystwo. Na wyjazdach w autokarze zabawia wszystkich, sypiąc wierszykami jak z rękawa. Niezwyczajna jest też jego rodzina. Pisały o niej gazety w całej Polsce, bo była to jedna z modnych przed laty rodzin muzykujących. Liczyła kilkudziesięciu członków, zdarzyło się nawet, że koncertowała w składzie niemal stuosobowym!
Alfred Gębicki to emerytowany nauczyciel, muzyk, społecznik. Potrafi rozbawić każde towarzystwo. Na wyjazdach w autokarze zabawia wszystkich, sypiąc wierszykami jak z rękawa. Niezwyczajna jest też jego rodzina. Pisały o niej gazety w całej Polsce, bo była to jedna z modnych przed laty rodzin muzykujących. Liczyła kilkudziesięciu członków, zdarzyło się nawet, że koncertowała w składzie niemal stuosobowym!
Zespół tworzyły cztery pokolenia. Najstarsza była pani Jadwiga. Kiedy zaczęła występować z Gębickimi, miała ponad 80 lat. Na scenach występowały jej dzieci, wnuki i prawnuki, ale też kuzyni, zięciowie pana Alfreda i jego rodzeństwa itp. w tym kilkunastu instrumentalistów. Reszta śpiewała: solo, w duetach, tercetach itp.
Wykonywali utwory melodyjne, popularne. Od piosenek rajdowych, przez harcerskie, żołnierskie, biesiadne. Byle radośnie i żeby się ciepło po sercu rozlewało. Nic więc dziwnego, że Gębickich tak chętnie zapraszano na konkursy, imprezy, przeglądy i to nie tylko te w kraju, ale i za granicą.
Wykonywali utwory melodyjne, popularne. Od piosenek rajdowych, przez harcerskie, żołnierskie, biesiadne. Byle radośnie i żeby się ciepło po sercu rozlewało. Nic więc dziwnego, że Gębickich tak chętnie zapraszano na konkursy, imprezy, przeglądy i to nie tylko te w kraju, ale i za granicą.
Zadebiutowali w 1986 roku w Dobrym Mieście w sali widowiskowej nieistniejącej już „Warfamy” podczas Dni Kultury Robotniczej. Ich występ bardzo się spodobał i w końcu trafili do Wrocławia na swoje pierwsze spotkanie rodzin muzykujących. Na tę samą imprezę przyjeżdżali też Steczkowscy, ale Gębickich było więcej.
— Byliśmy najliczniejszą rodziną muzykującą w Polsce — wspomina pan Alfred. — Najczęściej występowaliśmy w grupie około 30 osób. Zaczynaliśmy z mamą i rodzeństwem — siostrami: Wandą, Krystyną i Teresą oraz braćmi: Stanisławem, Tadeuszem i Leonem. Zawsze w naszej rodzinie dużo się śpiewało i grało, począwszy od naszego taty, który grał na bębnie, nawet w tym czasie, kiedy był wójtem Dobrego Miasta.
— Byliśmy najliczniejszą rodziną muzykującą w Polsce — wspomina pan Alfred. — Najczęściej występowaliśmy w grupie około 30 osób. Zaczynaliśmy z mamą i rodzeństwem — siostrami: Wandą, Krystyną i Teresą oraz braćmi: Stanisławem, Tadeuszem i Leonem. Zawsze w naszej rodzinie dużo się śpiewało i grało, począwszy od naszego taty, który grał na bębnie, nawet w tym czasie, kiedy był wójtem Dobrego Miasta.
O tym jak ważne dla całej rodziny Gębickich było to wspólne muzykowanie niech świadczy fakt, że kiedy w roku 2005 zmarła siostra pana Alfreda, Wanda, która grała na kolorowych wileńskich łyżkach, te właśnie łyżki włożono jej do trumny.
— Żeby Ojcu świętemu Janowi Pawłowi II grała, bo zmarł w tym samym roku co ona — wyjaśnia pan Alfred.
Rodzice pana Alfreda przyjechali na Warmię z Wilna. Przywieźli ze sobą sześcioro dzieci, zamieszkali w Kabikiejnach Dolnych. Był wtedy rok 1946. Już tutaj urodziło się najmłodsze dziecko — Fredek. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że to on zachęci resztę rodziny do grupowych występów publicznych. Chociaż u Gębickich mawia się, że mały Fredek już w kołysce, zamiast grzechotki trzymał w ręku harmonijkę.
— Żeby Ojcu świętemu Janowi Pawłowi II grała, bo zmarł w tym samym roku co ona — wyjaśnia pan Alfred.
Rodzice pana Alfreda przyjechali na Warmię z Wilna. Przywieźli ze sobą sześcioro dzieci, zamieszkali w Kabikiejnach Dolnych. Był wtedy rok 1946. Już tutaj urodziło się najmłodsze dziecko — Fredek. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że to on zachęci resztę rodziny do grupowych występów publicznych. Chociaż u Gębickich mawia się, że mały Fredek już w kołysce, zamiast grzechotki trzymał w ręku harmonijkę.
Pan Alfred miał 14 lat, kiedy zmarł jego ojciec. Niedługo po tym tragicznym zdarzeniu nasz bohater poszedł do Liceum Pedagogicznego w Lidzbarku Warmińskim. Tam wykazał się nie tylko uzdolnieniami muzycznymi, ale też sportowymi.
— Byłem lekkoatletą. Moim konikiem były biegi, ale w naszym liceum było też wychowanie muzyczne, podczas którego graliśmy na różnych instrumentach. Ja upodobałem sobie między innymi saksofon, akordeon i gitarę. Najsłabiej szło mi ze skrzypcami, nawet dostałem smyczkiem po głowie od nauczyciela.
To właśnie w szkole średniej pan Alfred założył z kolegami zespół o nazwie „Sklejka”. Grał w nim na gitarze elektrycznej. Po liceum pan Alfred poszedł do Studium Nauczycielskiego w Ostródzie, a później dostał nakaz pracy w szkole podstawowej w Smolajnach i tam też zamieszkał z rodziną. Całe lata minęły zanim trafił do Lubomina.
— O tym, że będzie w szkole w Lubominie miejsce dla nauczyciela dowiedziałem się od inspektora oświaty. Zacząłem tam pracę w 1972 roku i tak do emerytury. Polubiłem i tę szkołę, i miejscowość. Do pracy miałem kilkadziesiąt metrów, żona też, bo pracuje w urzędzie gminy, który jest naprzeciwko szkoły.
— Byłem lekkoatletą. Moim konikiem były biegi, ale w naszym liceum było też wychowanie muzyczne, podczas którego graliśmy na różnych instrumentach. Ja upodobałem sobie między innymi saksofon, akordeon i gitarę. Najsłabiej szło mi ze skrzypcami, nawet dostałem smyczkiem po głowie od nauczyciela.
To właśnie w szkole średniej pan Alfred założył z kolegami zespół o nazwie „Sklejka”. Grał w nim na gitarze elektrycznej. Po liceum pan Alfred poszedł do Studium Nauczycielskiego w Ostródzie, a później dostał nakaz pracy w szkole podstawowej w Smolajnach i tam też zamieszkał z rodziną. Całe lata minęły zanim trafił do Lubomina.
— O tym, że będzie w szkole w Lubominie miejsce dla nauczyciela dowiedziałem się od inspektora oświaty. Zacząłem tam pracę w 1972 roku i tak do emerytury. Polubiłem i tę szkołę, i miejscowość. Do pracy miałem kilkadziesiąt metrów, żona też, bo pracuje w urzędzie gminy, który jest naprzeciwko szkoły.
Aktywna natura Alfreda Gębickiego sprawiła, że stał się znaną postacią nie tylko w szkole, w której uczył, ale też w całej gminie, powiecie, a nawet kraju, kiedy to koncertował ze swoją liczną rodziną. Żywotność i temperament zapewne odziedziczył w genach po mamie Jadwidze, która jako zaawansowana wiekiem seniorka występowała z Gębickimi, ale też, kiedy przeprowadziła się do Olsztyna, aktywnie uczestniczyła w życiu Uniwersytetu Trzeciego Wieku, śpiewała w chórach, a jeszcze w rodzinnym Wilnie występowała na deskach teatru.
Zespół rodzinny Gębickich to nie jedyna sceniczna inicjatywa pana Alfreda. W szkole w Lubominie powołał do życia muzykującą grupę „Pisklęta” i kabaret „Gębuliszki”, z którymi jeździł na przeglądy i festiwale z bardzo dobrymi rezultatami, między innymi do Zielonej Góry, czy Kaliningradu. „Gębuliszki” trafiły nawet na deski warszawskiego teatru „Buffo”.
Na tym aktywność pana Alfreda się nie kończyła. Po pracy pełnił funkcję komendanta hufca Związku Harcerstwa Polskiego, grał w zespole „Kormorany”, ale był też dyrektorem domu kultury i kierownikiem kina „Hawana”, które z powodzeniem funkcjonowało w niewielkim, bo półtoratysięcznym Lubominie.
Na tym aktywność pana Alfreda się nie kończyła. Po pracy pełnił funkcję komendanta hufca Związku Harcerstwa Polskiego, grał w zespole „Kormorany”, ale był też dyrektorem domu kultury i kierownikiem kina „Hawana”, które z powodzeniem funkcjonowało w niewielkim, bo półtoratysięcznym Lubominie.
— Pamiętam, że największą frekwencję mieliśmy na „Wejściu smoka” i na „Przeminęło z wiatrem” – Alfred Gębicki sięga pamięcią do czasów swojej największej aktywności zawodowej. — Dużo się działo, ale z czasem kino zlikwidowano, a rada gminy zamknęła też dom kultury. Szkoda.
Nic jednak nie powstrzyma pana Alfreda. Nie zraził go nawet tragiczny wypadek drogowy, który cudem przeżył w 1998 roku.
— Jechaliśmy w trzech, ja z tyłu — opowiada. — Miałem tego dnia występ młodzieży w Brąswałdzie. Chciałem jechać ze Spręcowa autobusem, ale zabrałem się ze znajomymi. W pewnym momencie jakiś kierowca wjechał na trzeciego i doszło do czołówki. Nasz kierowca zginął, kolega, który jechał obok niego z przodu wyszedł z tego cało, ale ja nie byłem przypięty pasami i siła uderzeniowa rzuciła mną tak mocno, że doznałem poważnych złamań ręki w kilku miejscach. Przeleżałem w szpitalu na wyciągu dwa miesiące. W tym czasie rozpadł się mój zespół „Kormorany”. Lekarze chcieli mi tę rękę, a trzeba dodać, że chodziło o prawą, odciąć. Jakoś udało się dwóm wspaniałym profesorom z Olsztyna ją uratować, za co jestem im dozgonnie wdzięczny.
Po tym dramatycznym wydarzeniu pan Alfred kilka miesięcy walczył o sprawność i ją wywalczył. Nadal grał na kilku instrumentach, głównie na gitarze, uśmiechnięty, jakby życie skąpiło mu trosk. Po wypadku pan Alfred założył nowy zespół, tym razem o ludycznej nazwie „Bum-Cyk”. Kapelę można zobaczyć na dożynkach i festynach, różnorodnych świętach organizowanych w gminie. Ostatnio pan Alfred na chwilę zawiesił swoją działalność, bo znowu życie każe mu walczyć o zdrowie, ale powiedział kiedyś, że "trzeba widzieć tylko te najpiękniejsze strony, póki jesteśmy na tej ziemi", więc zapewne na dniach wróci do swojego grania, ku radości słuchaczy.
— Jechaliśmy w trzech, ja z tyłu — opowiada. — Miałem tego dnia występ młodzieży w Brąswałdzie. Chciałem jechać ze Spręcowa autobusem, ale zabrałem się ze znajomymi. W pewnym momencie jakiś kierowca wjechał na trzeciego i doszło do czołówki. Nasz kierowca zginął, kolega, który jechał obok niego z przodu wyszedł z tego cało, ale ja nie byłem przypięty pasami i siła uderzeniowa rzuciła mną tak mocno, że doznałem poważnych złamań ręki w kilku miejscach. Przeleżałem w szpitalu na wyciągu dwa miesiące. W tym czasie rozpadł się mój zespół „Kormorany”. Lekarze chcieli mi tę rękę, a trzeba dodać, że chodziło o prawą, odciąć. Jakoś udało się dwóm wspaniałym profesorom z Olsztyna ją uratować, za co jestem im dozgonnie wdzięczny.
Po tym dramatycznym wydarzeniu pan Alfred kilka miesięcy walczył o sprawność i ją wywalczył. Nadal grał na kilku instrumentach, głównie na gitarze, uśmiechnięty, jakby życie skąpiło mu trosk. Po wypadku pan Alfred założył nowy zespół, tym razem o ludycznej nazwie „Bum-Cyk”. Kapelę można zobaczyć na dożynkach i festynach, różnorodnych świętach organizowanych w gminie. Ostatnio pan Alfred na chwilę zawiesił swoją działalność, bo znowu życie każe mu walczyć o zdrowie, ale powiedział kiedyś, że "trzeba widzieć tylko te najpiękniejsze strony, póki jesteśmy na tej ziemi", więc zapewne na dniach wróci do swojego grania, ku radości słuchaczy.
el
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez